O szlachetnych skamielinach i worku cebuli, czyli rok arbuza i przepis na sos

Uspokójcie się, w przyszłym roku też będzie lato.

Tymczasem we wrześniu dostałam pocztą laurkę z życzeniami urodzinowymi od Urzędu Miasta, a pośrodku tej laurki jak byk stoi, wielkimi literami i ozdobną czcionką:

Pomijając już dlaczego ktoś wybrał mianownik, a nie celownik – DOSTOJNA?!

Kisnę jak stary barszcz i zastanawiam się, jak tytułuje się tych szczęśliwców, którzy ukończyli setny rok życia – “Prastary Jubilat”? “Przedwieczna Jubilatka”? A może “Antyczny Artefakt” albo “Zabytkowa Skamielina”…? Lub tak zwyczajnie, po swojsku: Drogi Mojżeszu…

“Hieratycznemu Hieronimowi, z okazji osiągnięcia zacnego wieku megalodona, miasto i gmina X życzą zawsze pełnej butli z tlenem, wygodnych pampersów i żeby klej do protez nigdy nie zawiódł. Szczerze, od serca – Burmistrz Krzysztof”.

Dalej było coś o zdrowiu, szczęściu i pomyślności, na co Małyżonek stwierdził z przekąsem, że to całkiem na miejscu życzenia, bo co jak co, ale zdrowie i szczęście bardzo się przyda każdemu mieszkańcowi tej gminy, a pomyślność to już wiadomo – taka stała, usankcjonowana wieloletnią tradycją część grzecznościowych formułek, jak “wygranej w Totolotka” czy “żebyś zawsze był pierwszy w kolejce do lekarza”.

A teraz nagły zwrot akcji i worek z cebulą! Miałam zaplatać cebulowe warkocze, o takie:

Ale już po ukończeniu tego jednego i rzuceniu okiem na wielkość tegorocznego urobku wiedziałam, że daj pan spokój, ile z tym roboty, więc około 15 kg poszło do worka, co ma swoje zady i walety – nie widać, czy gdzieś w środku któraś z główek się nie psuje, no i żeby pobrać trochę cebuli na bieżący użytek, to trzeba wór z haka zdjąć, zaczerpnąć dłonią, wór na powrót dźwignąć i zawiesić…, a z warkoczyka to się cebule po prostu odrywa. Czy ja kiedyś Państwu pisałam, ile roboty jest z głupią cebulą, w sensie żeby ją wyprodukować? Bo posadzenie i wypatrywanie, czy szczypior z ziemi wychodzi, to jest najłatwiejszy etap, ale dosuszanie… Dosuszanie cebuli polega na tym, że po zbiorze należy główki wraz ze szczypiorem porozwieszać w suchym, przewiewnym, stosunkowo ciepłym i – bardzo ważne – nienasłonecznionym miejscu, żeby łuska się zezłociła i wyschła, szczypior uwiądł i też zaczął zasychać, a wszystko po to, by szyjka (miejsce przejścia główki w liście) ładnie się zamknęła. Gdyby tak po prostu odciąć świeży jeszcze szczypior od cebuli, to szyjka pozostałaby otwarta i na prawo i lewo rozdawała zaproszenia wszelkiej maści grzybom, pleśniom i bakteriom, a tego chcemy uniknąć, gdy planujemy swoje zbiory przejadać przez najbliższe 10 miesięcy, czyli aż do następnych zbiorów, i ja właśnie z tym miejscem do rozwieszania cebuli mam każdego roku problem, bo główek są setki, nie powinny się stykać, a do tego te wszystkie wyżej wymienione wymagania… No i gdy szczypior w drodze schnięcia traci na wadze, to cebula lubi poddać się grawitacji, a jak spadnie na ziemię, to się nią zaopiekują różne zwierzęta i – choćby dla draki – rozwloką po całym podwórku.

Jak wywieszałam cebule na zacienionych kawałkach ogrodzenia, to kozy dla jaj szarpały za szczypior tylko po to, by patrzeć, jak śmiesznie ta cebula spada w pokrzywy i jak – jeszcze śmieszniej – Kanionek potem ją zbiera, klnąc na czym świat stoi.

No ubaw po pachy dla wszystkich, a Kanionkowi kijem przez plecy. W latach ubiegłych rozwieszałam te cebule w Różowym – na grzejnikach, wieszakach na ubrania, paletach drewnianych na sztorc ustawionych, czy innych naprędce skleconych konstrukcjach niestabilnych… Ale raz, że w Różowym słaby przewiew nawet przy otwartych oknach, a dwa – koty też lubią bawić się cebulą i moim zdrowiem psychicznym, więc w tym roku skorzystałam z uprzejmości dawnego kurnika, który obecnie dorabia za garaż dla GWP (gównianego wozu piechoty, gdybyście nie pamiętali, co oznacza ten akronim).

(Tu miały być fotki, ale albo ich nie zrobiłam, albo wetknęłam gdzieś, gdzie nawet diabli ich nie znajdą).

(Oczywiście, że cebula spadała z kurzych grzęd, gdy tylko szczypior trochę podsechł, a Żółte ją sobie podrzucało w górę i majtało nią jak jakimś jojo, a reszta psów goniła Żółte z cebulą po całym podwórku, więc niewykluczone, że część plonu gnije gdzieś w krzakach do dziś).

Potem jest etap przeglądania cebul i decydowania, której już można odciąć szczypior, a która potrzebuje więcej czasu, odcinania suchych korzonków, układania w skrzynkach szyjką do góry (na wszelki wypadek, żeby jeszcze dobrze doschła) tylko jedną warstwą, przenoszenia tych skrzynek w inne, suche i bezpieczne miejsce… No i na końcu to już łatwizna – trzeba zapleść jeden warkocz, stwierdzić, że już się wystarczająco nagimnastykowaliśmy z tą cebulą i resztę jebnąć hurtem w worek.

Oczywiście, że fotki worka nie będzie, bo też zapomniałam zrobić, a teraz cebula jest w skrzynce, bo jak na dnie worka zauważyłam jedną psującą się i musiałam ją wyjąć, to koncepcja w workiem poszła się czesać – w skrzynce jednak lepiej widać co się dzieje.

Mam nadzieję, że powyższe instrukcje będą Państwu pomocne i w ogóle odmienią Wasze życie, a teraz moje arbuzy!

A nie, jeszcze co do worków pełnych złocistego dobra, to mam do pokazania 5 ton ziarka dla kóz i drobiu:

Dobytku pilnują koty, na czele (bardzo grubym czele) z Jałowcem:

Upasła się jak świnia na mojej krzywdzie i wygląda jak kula ciemnej, choć nieco przykurzonej materii – kurze i pajęczyny biorą się z takich zakamarków, w które ja nigdy nie zaglądam, a koty i owszem. Zrobiła się na tym etacie tak gruba, że straciła właściwą kotom elastyczność ciała i nie jest w stanie pielęgnować swojego futra w okolicy zadu, więc niedawno musiałam ją wziąć na warsztat i porządnie wyczesać.

Majączek też poszła do fryzjera, czyli do mojego pokoju, gdzie przez dwie godziny dziennie, przez chyba trzy dni, za pomocą trzech różnych szczotek/grzebieni i nożyczek doprowadzałam jej futro do porządku (MÓWIŁAM Małemużonkowi, że te szkaradne łopiany przy domu to tylko problem, bo na jesieni wyprodukują mnóstwo rzepów, a on mi na to, że ciągle tylko marudzę, a te liście są takie ładne… Liście łopianu ŁADNE! Z takim gustem to nic dziwnego, że się ze mną ożenił). Majączek obecnie wygląda tak:

I od dwóch tygodni unika mnie jak ognia.

Nie żebym była niedelikatna podczas tych groomerskich zabiegów, wprost przeciwnie – pracowałam powoli i ostrożnie, ponaciągałam sobie ukryte gdzieś głęboko mięśnie, wyświechtałam skórę na kolanach i wprawiłam mój szwankujący błędnik w stan dezorientacji i osłupienia, ale cała ta ostrożność na marne, bo Majączek nie lubi ŻADNYCH machinacji wokół swej ubłoconej i skołtunionej osoby, więc się na mnie obraziła i wygląda na to, że pomimo niemłodego już wieku pamięć ma doskonałą, z regularnymi jednakowoż napadami amnezji w porze karmienia, gdy to moja ręka-karząca-grzebieniem-wymachująca okazuje się ręką dobrą, kochaną i ze wszech miar zaufania godną. Aha, zafundowałam jej jeszcze kąpiel (Majce, nie ręce karzącej) i specjalny sprej ułatwiający rozczesywanie, który ANI TROCHĘ nie pachnie błotem i zbutwiałymi liśćmi, co już ostatecznie przelało czarę goryczy. No nic – grunt, że JA jestem zadowolona.

Kozła Andrzeja też nieco przefasonowaliśmy, ale o tym już w następnym wpisie, bo ten zaczęłam robić w październiku i coś skończyć nie mogę.

I teraz w końcu arbuzy! Nasadziłam w tym sezonie tylko 15 krzaków, co najmniej 10 sadzonek sprzedałam, a i tak w ogrodzie znalazło się miejsce dla zaledwie dziewięciu, a dla sześciu ostatnich musiałam na szybko wygospodarować kawałek miejsca w drodze kradzieży, to jest ukradłam gęsiom i kaczkom 40 m2 wybiegu (raczej tego nie odczuły, to jest kawałek ziemi przylegający do wschodniej ściany ogrodu i znajdują się na nim linki do wywieszania prania, a pozostała część wybiegu i tak tradycyjnie zarosła chwastami, bo gęsi preferują mięciutką trawusię i kruche listeczki mniszków, a kaczki polują na wszelkie robactwo i zieleniny prawie nie ruszają). Tak to wyglądało na początku dość późno posadzonej rozsady (dopiero w połowie czerwca poszły do ziemi te krzaczki):

A tak w lipcu i później:

Te dziwaki rosły w ogrodzie pod winoroślą, wysiane z nasion nie wiem którego już pokolenia arbuzów od Aliwar – geny pradziadka musiały tu wtrącić swoje trzy grosze, bo kształt i wielkość owoców się zgadza, ale skórka ma umaszczenie identyko jak odmiana Charleston Grey:

Wyszły pyszne, z cieniutką skórką i żywoczerwonym miąższem – zachowałam pestki, ale nie liczę na powtórkę cech, bo to już kolejne pokolenie z wolnego zapylenia i grom wie, co te nasionka sobie zapisały na dyskach, może z niektórych wyrosną banany (żarcik taki).

I gdyby nie fakt, że w tym roku mieliśmy najpiękniejsze lato od nie pamiętam kiedy, słoneczne i gorące, to pewnie nie zebrałabym 531 kilogramów arbuzów, zwłaszcza tu, w lesie, gdzie słońca i tak zwykle jest mało, bo las je zabiera od wschodu i zachodu.

Moim oczkiem w głowie był krzak odmiany Georgia Rattlesnake, której nasiona pozyskałam dzięki uprzejmości grazalpl, a których próżno szukać w Polsce. Tak wyglądał na początku, posadzony na parceli zasypanej zrębkami:

I tak mu się na tych zrębkach dobrze wiodło, że szybko opanował 8 powierzchni i jeszcze mu było mało – musiałam pędy wyłażące na ścieżki zawijać i kijem zawracać. Tu jeszcze “malutki” krzaczek:

A tu już jak w dżungli:

Chciałam na tym krzaku trzymać tylko jeden owoc, żeby urósł jak największy, wypatrywałam pierwszego żeńskiego kwiatka, który długo nie chciał się pojawić (do 9 lipca tylko męskie i męskie, zatrzęsienie męskich kwiatów), aż w końcu wyszedł i natychmiast go zapyliłam, a zawiązek zawinęłam w szyfonową szmatkę, żeby mi go dzięcioł nie wyniósł do tej dziupli, w której trzyma wszystkie moje czereśnie:

I tak sobie potem rósł i rósł:

Aż w końcu przestał i zaczął dojrzewać. Po 55 dniach od zapylenia odważyłam się go zerwać i okazało się, że ważył tylko… 18 kilogramów:

Niby nie tak mało, ale inne odmiany, o nominalnie dużo mniejszych możliwościach, dały owoce po 16 i 17 kg (m.in. Congo, również z nasion od grazalpl, foty poniżej), więc to moje oczko w głowie się wielce na tym tle nie popisało, no ale…

(Pestki ogromne, bo Georgia i Congo to bardzo stare, nawet ponad stuletnie odmiany ustalone, z czasów gdy jeszcze arbuzy miały grubą skórę i duże nasiona, a teraz wszyscy by chcieli wszystko bez pestek, bez wysiłku i… bez smaku).

Doglądając oczka przez długi czas nie zauważyłam, że Georgia cichaczem odchowywała dużo więcej owoców, skrytych w gęstwinie rozlicznych pędów i liści, a gdy już je było widać, to trochę szkoda mi było je usuwać, więc zerwałam tylko cztery albo sześć najmniejszych, takich po 3-4 kg, a resztę zostawiłam. Na końcu okazało się, że ta “reszta” to aż… 11 owoców! Łącznie więc z tego krzaka otrzymałam 12 arbuzów o łącznej wadze 94 kg, a gdybym żadnych nie usunęła, to byłoby tego urobku dobrze ponad 100 kg – jeśli to nie jest jakiś rekord, to ja nie wiem.

W każdym razie wiem, że to tylko częściowo moja zasługa – natachałam się zrębek, zrębki pilnowały, żeby Georgii nie zabrakło wody, a wcześniej, zimą, zanim jeszcze zazrębkowałam tę powierzchnię, wyrzucałam tam wszystkie bioodpadki z kuchni, bo mi się na kompostową górkę nie chciało przez śniegi ganiać, więc trochę było mojego nakładu pracy, trochę nawożenia odpadkami z czystego lenistwa, a gros zasług za taki plon trzeba uczciwie przypisać pogodzie.

Oczywiście nie bez znaczenia jest to, gdzie się krzaki arbuza ulokuje – osoby, które kupiły ode mnie piękne sadzonki tych samych odmian, które dały u mnie po około 40 kg per krzak, doczekały się… kilku arbuzów po 1,5 – 3 kg. Arbuzy potrzebują dużo miejsca i mnóstwo słońca, nie przycina się ich, nie depcze, generalnie – nie przeszkadza, nie sadzi pod krzakami, drzewami, pomiędzy ogórkami czy w kartoflach, zaś z resztą problemów zwykle radzą sobie same (rozległy i bardzo rozbudowany system korzeniowy wyżre z ziemi co się da i wypije wszystką wodę w promieniu kilku metrów od krzaka, ale światła słonecznego to sobie taki arbuz w wiaderkach nie przyniesie, więc trzeba mu po prostu zapewnić odpowiednie miejsce).

Na koniec tego przynudzania o arbuzach, gdy większość z Was myśli już raczej o bigosach i świątecznych sernikach, dostojna jubilatka z prosiaczkiem z krzaczka:

A teraz – nie uwierzycie Państwo – przepis na sos bolognese.

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że składników jest mało i TAK MA BYĆ – nie dodajemy do tego sosu żadnych ziółek czy innych fanaberii, nie zastępujemy składników innymi, nie pomijamy żadnego, bo wszystkie są niezbędne; cały bajer z tym przepisem polega właśnie na tym, że z tych kilku niewyszukanych składników wychodzi bajecznie smaczny sos, którego bodaj jedyną wadą jest długi czas gotowania (ale nie trzeba stać przy garnku przez te 5 godzin, tylko pamiętać o przemieszaniu co jakiś czas). Uwaga – sos jest BARDZO konkretny, w sensie: sycący; ja do jednej porcji makaronu daję go ledwie trzy-cztery łyżki, więc z poniższego przepisu wychodzi mi około 10 porcji sosu (zamrażam te porcyjki w małych pojemniczkach lub woreczkach – rozmrożenie zajmuje tyle, co ugotowanie makaronu, więc w razie potrzeby w niecałe 10 minut mam gotowy obiad).

Czego potrzeba:

1. Jedna duża cebula (trzy małe też mogą być), pokrojona w kostkę

2. Trzy łodyżki selera naciowego lub niewielki pęczek naci selera korzeniowego (jeśli pominiecie ten składnik, to nawet mi nie piszcie, że sos jest “taki sobie”!)

3. Trzy marchewki pokrojone w kostkę średniej wielkości

4. Pół kilograma mielonej wołowiny (u mnie bez szaleństw, żadne tam polędwice czy inne wagyu – paczka mielonego z Lidla)

5. Pół kilograma mielonej wieprzowiny (u mnie pół na pół łopatki i karkówki)

6. Półtora litra passaty (jeśli macie taką ze swoich pomidorów, to świetnie, ale sklepowa też będzie dobra)

7. Ze dwie lub trzy łyżki koncentratu pomidorowego

8. Szklanka (250 ml) czerwonego wina

9. Oliwa (tyle, co do wstępnego podsmażenia mięsa i warzyw)

10. Sól i pieprz (do smaku)

11. Woda (może litr, może ciut więcej lub mniej)

12. Pełnotłuste mleko (na cały sos około szklanki, ale ja nie dodaję mleka do całości, tylko po kilka łyżek do każdej odgrzewanej/rozmrażanej porcji)

Co z tym wszystkim zrobić:

Przede wszystkim znaleźć ten garnek, do którego nic nie przywiera i się w nim nie przypala, wlać do niego ze trzy chlusty oliwy i podsmażyć cebulę do zeszklenia.

Dodać marchewkę i seler i smażyć na małym ogniu przez około 5 minut.

Wlać pół szklanki czerwonego wina i podsmażać dalej, mieszając, aż wino odparuje. Już na tym etapie po kuchni zaczyna się rozchodzić wielce obiecujący zapach.

Dodać mięso i podsmażać na średnim lub dużym ogniu, rozdrabniając co większe grudki drewnianą łopatką (wielkość płomienia dobierzcie sami – mięso ma się stosunkowo szybko podsmażyć, ale nie przypalić).

Posolić i popieprzyć (jeśli nie macie wyczucia/doświadczenia, to najpierw dajcie łyżeczkę soli i kilka szczypt pieprzu, a do smaku dosolicie sobie później).

Gdy już cała woda wyparuje, a mięso nabierze brązowego koloru bez różowych akcentów, dodać pozostałe pół szklanki wina i znowu podsmażać, aż odparuje.

Wlać passatę i dodać koncentrat pomidorowy, wymieszać, poczekać aż sos się zagotuje i wtedy pozostawić na około półtorej godziny na BARDZO MAŁYM ogniu (sos ma ledwie “pyrkać”, nie bulgotać), bez przykrywania. Na tym etapie wygląda jak jakaś zupa:

Wlać do sosu, który już zdążył nieco zgęstnieć, około litr wody (najlepiej wrzątku, ale można też zimnej, tylko wtedy znów trzeba zwiększyć płomień i poczekać, aż się całość zagotuje, a potem zmniejszyć płomień, żeby dalej sobie pyrkało).

Generalnie ten sos ma się gotować około 5 godzin, nie krócej niż 4,5 (warunek z rodzaju sine qua non, jeśli chcecie ten sos nazywać “sosem bolognese”), długie gotowanie na małym ogniu wydobywa z potrawy ukryte zasoby smakowe i właśnie dlatego dodajemy do niego wodę (nawet dwa razy, ostatni raz na około 2 godziny przed końcem gotowania), i wyobraźcie sobie Państwo, że po tych pięciu godzinach marchewka wcale nie będzie rozgotowana!

Po ukończeniu procesu powolnego gotowania sos ma mieć konsystencję… sosu. Nie zupy, nie farszu, tylko sosu.

Jeśli jest zbyt rzadki, to należy go dłużej pogotować, jeśli zbyt gęsty, to żaden problem, bo można dodać do niego wody pozostałej po ugotowaniu makaronu, tuż przed serwowaniem posiłku, albo wyregulować gęstość mlekiem. Mleko jest ostatnim składnikiem tego sosu, dodawanym na samym końcu i po jego dodaniu należy sos jeszcze chwilę pogotować. Ja, ponieważ większość porcji zamrażam, nie dodaję mleka do całości, tylko do każdej porcji tuż przed serwowaniem – odgrzewam porcję sosu na patelni, dodaję kilka łyżek mleka, podgrzewam dalej aż trochę odparuje i wtedy na patelnię wrzucam ugotowany makaron, mieszam, wykładam na talerz i posypuję drobno utartym serem (Włosi oczywiście używają do tego celu Parmigiano Reggiano, a jeśli chodzi o rodzaj makaronu, to – wbrew mocno rozpowszechnionej frazie “spaghetti bolognese” sosu bolognese wcale nie jedzą ze spaghetti, tylko z pappardelle lub – w ostateczności – jakimś innym makaronem, do którego sos bolognese dobrze się “przyczepia”, a wersja ze spaghetti podobno jest tylko dla turystów).

E ora si mangia!

Można podawać jak kto woli, tak:

Albo tak:

W charakterze wina wystąpił u mnie Jeżynowy Karambol, rocznik 2005 (chyba… – kto by pamiętał, kiedy ja robiłam wino…?):

 A że do sosu tylko szklanka, to reszta poszła do produkcji sera Cabra al vino:

Passatę mam z pomidorków Radana:

Takiego koloru i smaku nie uzyskałam z żadnych innych odmian, ale przecieranie tego sosu, żeby pierdyliard malusich nasionek Radany został na sitku… Kto mi zapłaci za łzy?!

PS. W nawiązaniu do moich ostatnich komentarzy pod poprzednim wpisem:

JUŻ POWYRYWANE, HE HE!

PPS. Gęsi od miesiąca robią sobie jaja (dosłownie i w przenośni) i nie chcą przestać.

Pst… Przyleciała do nas biała czapla:

Ostatki plonów przejadałam do końca października:

Pomagały mi kozy, oczywiście:

Ostatni rzut sałaty rzymskiej jedliśmy jeszcze na początku listopada:

Wczoraj zerwałam jedyną główkę kapusty pekińskiej, jaka się oparła atakom szkodników w tym roku, po ogrodzie buszują kaczki i trzech ostatnich Kurokezów, depcząc resztki pietruszki, na jabłonce została malutka dynia (no na jabłonce, bo dynia jak ma się po czym wspinać, to będzie się pięła choćby i do nieba) i takie tam, nic ciekawego…

 

Z jednego krzaka dyni Olga taki miałam urobek:

Pestki tej odmiany nie mają łupiny, można jeść bez dodatkowej roboty; trzymam wszystkie dla kóz, zjedzą sobie w grudniu.

Czwartek, 21 listopada – znowu pada śnieg! W następnym wpisie będzie Ążej po liftingu, Świątynia Pomidora na zimę przerobiona na kurnik (a w nim dwie konstrukcje Kanionka stanowiące szczyt beznarzędziowej inżynierii podwórkowej), no i coś tam o serach długodojrzewających, które już się wystarczająco nadojrzewały i powoli pakują walizki, by wyruszyć w świat, czyli do Waszych lodówek. Stay tuned!

 

54 komentarze

  • wy/raz

    Pierwsza!!! A teraz lecę czytać.

  • Jagoda

    Udało się! No, prawie, druga!
    A teraz przeczytam.

  • wy/raz

    Dostojna Jubilatko, padłam przy propozycjach z okazji ukończenia 100. A swoją drogą całkiem miły zwyczaj z życzeniami. Tylko zastanawiam się czy w waszej gminie jest mało ludzi, czy rzadko kończą 50 lat.

    Nieustająco jestem pod wrażeniem jak można pięknie pisać, choćby o cebuli.

    Dynie i arbuzy imponujące. Ponad pół tony arbuzów z 15 krzaczków! Dyń pewnie wagowo jeszcze więcej. Czy dobrze widzę na zdjęciach, że masz granatowe arbuzy? Która odmiana wygrywa smakowo? I próbowałaś może dymi Olga? Jak smakuje? Ślicznie wyglądasz między dyniami.

    Przy sosie musiałam zjeść śniadanie, bo mi ślinka pociekła.

    • “Tylko zastanawiam się czy w waszej gminie jest mało ludzi, czy rzadko kończą 50 lat” – Dobre :D I obawiam się, że w dużej mierze prawdziwe – siedzą tu chyba głównie ludzie bez umiejętności i/lub ambicji (np. ja), powyżej pięćdziesiątki to nie wiem, ilu przeżywa, ale do setki to chyba tylko zatwardziali alkoholicy dobijają (piszę co wynika z moich obserwacji, choć nie wykluczam, że oni tylko WYGLĄDAJĄ jakby mieli 100 lat).

      Te granatowe arbuzy są tak naprawdę ciemnozielone, prawie czarne, a za młodu okryte taką jakby mgiełką, że mogą sprawiać wrażenie granatowych. Smakowo w tym roku wygrał właśnie ten cudaczek z jasną skórką (był tylko jeden krzak i miał tylko 3 owoce, za to każdy po 9 kg), tuż za nim, a może wręcz ex aequo – mix genetyczny najprawdopodobniej jakiegoś Crimsona z Dumarą (ogromne, przesłodkie bomby po kilkanaście kg), potem Red Star (nasiona nieoryginalne, drugie pokolenie). Cała reszta też była świetna, a jeśli chciałaś zapytać, jakie odmiany warto kupić i posadzić, to ja mam dwie żelazne propozycje – polska odmiana Złoto Wolicy (żółta skórka, czerwony miąższ), nasiona dostępne chyba wszędzie i tanie jak barszcz instant, arbuzik nieduży, wczesny, słodki, może tylko ciut wodnisty, no i Crimson Sweet – też tani i dostępny, nieco dłużej dojrzewa, ale jak już się uda, to mucha nie siada, jest słodki nawet jeszcze zanim dobrze dojrzeje, no i długo się przechowuje, miesiąc spokojnie, zaś Złoto Wolicy to tak ze dwa tygodnie max.
      Ja mam trochę nasion jeszcze niewypróbowanych odmian od różnych znajomych i planuję w każdym roku każdą wypróbować, ale na Złoto Wolicy i Crimsona stawiałabym, gdybym tych innych nasion nie miała :)

      Olgi nie próbowałam… Przetrzymałam te dyńki na krzaku na tyle długo, żeby skórka stwardniała i żeby lepiej się przechowywały, dla kóz, a że jakoś nigdy wielką fanką dań z dyni nie byłam, to i tym razem nie skusiłam się na degustację. Ale muszę skosztować nasion, tylko ciągle zapominam!

  • Ange76

    Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, zwłaszcza zdrowia!

    Ponieważ jestem ostatnio na bieżąco z tegorocznymi młodzieżowymi słowami roku to muszę Ci koniecznie napisać, że dla mnie jesteś GOAT (pasuje jak ulał, nie?), a za ten wpis masz +100 do aury.

    Ile dobra, jakie piękne plony! No i komiks z pieskami jak zwykle wymiata.

    • kanionek

      Ooo, dziękuję :D
      Z tym GOAT wiąże się jedna fajna anegdotka, tutaj opowiada ją Jennifer Lawrence: https://www.youtube.com/shorts/7Z-xitTjQ2k
      (W skrócie – podczas produkcji filmowej aktorzy mówili o Meryl Streep “goat”, ona to usłyszała podczas którejś sesji zdjęciowej i rzekła: “Tak, tak, po prostu mówcie starej kozie gdzie ma się ustawić”, no i musieli jej wyjaśnić, że GOAT to akronim od “greatest of all time”, co mile zaskoczyło Meryl, zaś do reszty trupy dotarło, że przez cały czas biedna Meryl myślała, że młodsi nazywają ją kozą. Dobrze, że się wyjaśniło :D).

      (Dodam jeszcze, że ja absolutnie nie jestem na czasie, a gdyby nie fakt, że tuż przed zaśnięciem, gdy mój mózg jedzie na ostatniej kresce baterii i absolutnie nie stać go na nic ambitnego, więc puszczam sobie szorty na Youtube i przy nich odpływam, to nie miałabym pojęcia nawet o tym, kim jest Jennifer Lawrence!).
      (Małyżonek mówi, że tylko te głupoty oglądam, a mogłabym się nauczyć LUTOWAĆ, bo on ma takie małe układy scalone i płytki drukowane, przy których jego wzrok wysiada. No nie wiem, może kiedyś, na pewno nie teraz, gdy wieczorem po Dobranocce to ja – nomen omen – nie łączę kropek i podczas pierwszej próby lutowania skończyłabym zapewne z oparzeniami trzeciego stopnia na czole i kulką cyny w oku).

      • Ange76

        Kiedy siadłam z córką nastolatką do tych 20 słów, to znałam tylko GOAT, właśnie z tego filmiku z Jennifer Lawrence. Opłacało się oglądać te “głupoty”, bo choć dziecku zaimponowałam.

        Z drugiej strony, skoro ja (lat 48) znałam to słowo od aktorki, która młodzieżą także już nie jest to pytanie, czy to jest naprawdę młodzieżowe słowo.

        Lutowanie, powiadasz…. W moim wieku wzrok już nie ogarnia takich małych rzeczy jak układy scalone. I też po dobranocce nie łączę kropek. Wolę się tępo pogapić na filmiki z internetu, byleby nie za długie, bo koncentracja też siada.

        • kanionek

          A widzisz, ja mam wadę wzroku od dziecka, obecnie moja krótkowzroczność opiewa na -4 dioptrie, i może dlatego z bliska widzę doskonale? Jak założę okulary albo szkła kontaktowe, to wtedy widzę dal, ale z bliska wszystko mi się rozjeżdża, jak zdejmę protezy, to widzę z bliska byle pyłek, ale nic co znajduje się już jakieś 30 cm od oczu. Dlatego szkła kontaktowe to już tylko od święta noszę, bo okulary mogę zakładać i zdejmować kiedy i ile razy zechcę, w zależności od tego, co chcę zobaczyć, a z soczewkami to już nie takie proste.

  • Ania W.

    DOSTOJNA Jubilatko, najlepszego! A teraz lece czytac ;)

    • kanionek

      Dziękuję :D Leć, leć, a po drodze wiadro kawy sobie zrób, bo długi ten wpis i zdjęć chyba setka.

  • kapelusznik68

    Ho ho, pół setki! Wszystkiego najlepszego. Może się przekonasz jakie życzenia dostaje się z okazji całej setki bo licznik nie przestaje bić.
    Tylko szczawie przed trzydziestką myślą, że 50 lat to już zaawansowana starość. Ale ja wiem, że będą zaskoczeni, bo też ich to czeka.

    • kanionek

      Pff, sama tak kiedyś myślałam :D
      30 lat – poważny człowiek
      40 lat – taki ktoś, jak ten dziadek z “Czterdziestolatka”
      50 lat – zmurszały pień, pod choinkę dostaje ciepłe skarpetki i ciśnieniomierz
      60 lat – niemożliwe, ludzie tak długo nie żyją!

  • -EW

    Myślę że ten Dyplom -gotowiec, z wpisaną 50 dostałaś jako wybitna jednostka. “Gwiazda na firnamencie Gminy” jak usłyszała moja koleżanka ilustratorka.

    • kanionek

      Ja tam myślę, że burmistrz nie ma pojęcia o moim istnieniu (nawet sołtys wsi nie ma – do tej pory nie dostaliśmy przydziału darmowych maseczek z 2022 roku!), a te laurki z gratulacjami to zostały przez niego zatwierdzone jako jedna z niewielu pozycji w budżecie, które gmina jest w stanie zrealizować.
      Choć tego też nie jestem pewna – może dla solenizantów z listopada i grudnia już nie wystarczyło :D

  • teatralna

    na razie to ja skisnęłam po Dostojnej Jubilatce a zwłaszcza po reakacji na nią
    OBUCHACHACHA
    wrócę, jak się wytarzam po podłodze, ze śmiechu. oraz dłuższego posta już nie mogłaś?? teraz będę rozbijać na trzy razy…Pisz częściej kobieto.
    pozycja jogowa z dynią mi też mi sie podoba, moja ulubiona to z flaszką wina. bym ci podrzuciła ale nie umiem załączyć zdjęcia, umisz??

    • teatralna

      no i sto lat Kanionku kochany, sto lat w zdrowiu i szczęściu, choć powiem ci że po 50 ce to zaczyna być chujowo. jednak. wszystko sie sypie …

    • kanionek

      Ale ja właśnie chciałam pisać krócej, a częściej, ten wpis zaczęłam krótko po tym, jak opublikowałam wrześniowy, tylko jak zwykle “nie wyszło”, a fotek przybywało… I gdyby nie ten fikołek z rytmem dobowym, jaki mi wywinął mój mózg, to nie wiem, czy ten wpis ukazałby się jeszcze w bieżącym roku, a tak to przynajmniej w ogóle jest… Bo jak wstaję między 2 a 4 w nocy, to nie mogę iść na zewnątrz szarpać się z pokrzywami, bo ciemno, w domu też za dużo nie poszaleję, bo wszystkich bym pobudziła, więc mam trochę czasu na kompa.

      Do komcia nie da się dołączyć zdjęcia, od tego miało być Forum, no ale… Też jakoś nie wyszło ;)

      • teatralna

        no teraz doczytałam do Dostojnej Jubilatki w krzaczkach z prosiaczkiem, jestem absolutnie zdziwiona takim obrotem upraw arbuza. w sensie pierwszy raz widzę i już wiem, że absolutnie nie mam miejsca. wyglądasz świetnie, jak Jubilatka na Dzikim Zachodzie :-)
        no i Majączek, no cusz my nigdy nie kapaliśmy Ciri. w dodatku ona nie lubi wody. jak sie utytła w gównie będziemy mieć problem.

        • kanionek

          Tak miało być, stylówa na hamerykańską farmerkę, tylko brakuje w tle jakiegoś kombajnu wielkiego jak dom, no ale nie mam.
          Majączek w całym swoim życiu kąpany był tylko dwa razy – jeśli nie ma absolutnej konieczności, to – moim zdaniem – nie ma sensu serwować psom stresu (oczywiście wiem, że są takie psy, które lubią zabiegi fryzjerskie, no ale większość chyba jednak uważa je za absolutnie zbytecznie ludzkie fanaberie; to by się mogło zmienić, gdyby któryś producent psich szamponów opracował odpowiedni bukiet zapachowy: Głowa – jesienne błotko ze zbutwiałym liściem, warstwa środka – odległy zew wysypiska śmieci, no i nuta końcowa – delikatny aromat zdechłej dżdżownicy).

  • cornick

    Właśnie od jakichś 2 tygodni dokucza mi zespół odstawienia od ogrodu, więc łykam te kanionkowe wpisy jak pelikan. Ucieszyła mnie klęska jaką poniosłam w uprawi cebuli, wyrosły mi może ze 2, resztę coś zezarło, no i fajnie, bo gdzież ja bym to wszystko rozwieszała, suszyła, zaplatała? Przerzucę się na arbuzy, i smaczniejsze toto i rozwieszać nie trzeba, chociaż dynia zawisła. :D :D :D
    A jeśli chodzi o 50 okrążenie, to mnie to akurat nie imponuje, już dawno ten wiek mnie minął, a swój podeszły przyjmuję dość lekko, ze świadomością, że właśnie w listopadzie 1974 roku i kto wie, może nawet w urodziny Kanionka, w Etiopii odkryto liczący ok. 3,18 miliona lat szkielet żeńskiego osobnika Australopithecus afarensis. Wszystkiego dobrego małolacie!

  • Aliwar

    Arbuzowe szaleństwo , nikt ci nie uwierzy że w gruncie i gdzieś tam w prawym górnym rogu co to lato krótkie i bez szaleństw . Ile z jednego krzaka ach..,. tej wypasionej , przerobionej ziemi i tego przekompostowanego dobra od kózek to Ci zazdroszczę bo efekty masz WOOOOW . Ale że setki kilometrów mam do ciebie to nie mam jak w nocy przyjść i wywieźć ci tych skarbów kozich . Kanionek jak zwykle najpierw marudzi że słabo rośnie że szkodniki że robale że nieszczęścia a potem wrzuca takie ooooo że szczęka opada do podlogi i smaka robi jak tu szaro buro i ponuro . Ściskam gorąco bo mróz idzie na noc u nas . 😘

    • kanionek

      Ech, gdybyś miała bliżej, to ja bym Ci tych kozich skarbów i w dzień i w nocy, ile byś tylko chciała, a nawet więcej – ja mam koziego obornika na kilka hektarów, a nie jakiś mój mały, głupi ogródek, a chętnych w okolicy brak :(
      Ale serio, ten rekordowy rok to głównie zasługa pogody, a największe bomby, nie licząc tej podłużnej Georgii, to porosły bez pomocy koziego bobka! Na tym kawałku ziemi ukradzionym gęsiom było chwastowisko, pamiętam jak w ub. roku musiałam z kosą wpaść i ścinać metrowej wysokości rumian pospolity, żeby pranie móc wywiesić, i tylko pasek ziemi w który wtykałam sadzonki był dobrej jakości, bo tam od lat wywalałam odpady z siana i słomy, więc chwasty nie miały szans, i tak przez te kilka lat dżdżownice i inne makro- i mikroorganizmy sobie te odpady przerabiały użyźniając glebę (czyli w sumie to była uprawa na bobkach dżdżownic :D).

      Taa, u nas też nie za gorąco, kolejna noc z przymrozkiem, przed chwilą siekło z nieba jakąś krupą śnieżną, ale ponoć za kilka dni ma się nieco ocieplić :)

  • Jagoda

    To super, że dostałaś takie życzenia od samego Burmistrza. Dołączam się do nich, Dostojna Jubilatko. I w mojej ocenie (wiem, nie można oceniać) na tle dyń wyglądasz godnie, a z prosiaczkiem cudnie .
    Całe Twoje zbiory są tak cudne, tak GODNE! Gratuluję.
    I obiecuję sobie, że więcej nie będę się martwiła, że Ci coś wymarzło, zalało, że nie urośnie…bo to fikcja literacka jest za każdym razem.
    A tak na marginesie, w mojej bogatej gminie życzenia urodzinowe Wójt składa tylko stulatkom. Raczej nie doczekam.
    Pozdrowionka.

    • kanionek

      Może dlatego właśnie Twoja gmina jest bogatsza od mojej, że Wasz wójt nie przepiehdala kasy na głupoty? :D
      Oczywiście, że nie musicie się martwić o to, co u mnie wymarznie, zgnije lub nie urośnie – ja się już martwię za trzech, a może trzydziestu, to po co jeszcze i Wy byście mieli?!
      Uściski :)

  • mitenki

    24! W sensie, że komentarz numer 24 :D
    A teraz lecę czytać!

    5 ton?!?

    • kanionek

      Owsa? Tak, 5 ton, czyli około 120 worków po 40-45 kg. Mało. Powinniśmy byli wziąć co najmniej 7, ale nie ma gdzie tego upychać (worki muszą być składowane w sposób umożliwiający kotom inspekcję pomiędzy rzędami, inaczej myszy dekują się między workami, wygryzając w nich po kilka dziur na worek i marnując kupę ziarna, bo tylko część zeżrą, a resztę zasikają i to się nawet dla drobiu nie nadaje :-/). Urok drewnianych podłóg i listw przypodłogowych – ile to już dziurek wygryzionych przez myszy zatykałam, tylko po to, by zaraz pojawiły się kolejne, a mysz to się między zębami widelca przeciśnie, więc dużo pracy nie muszą wkładać w to całe wygryzanie.
      Na wiosnę pewnie trzeba będzie ziarna dokupić.

  • mitenki

    Gratulajce dla Dostojnej Jubilatki! :*

    psiegapiłam…

    • kanionek

      A dziękować, dziękować, ale chyba już mi we wrześniu składałaś…? A jeśli nie, to też nie ma zmartwienia – nie dość, że nie pamiętam, to jeszcze nie przywiązuję do tego zbyt wielkiej wagi (przez “to” należy rozumieć wszelkie rocznice i jubileusze, w tym te urodzinowe).

  • mp

    Nie wiem, czy po tym wpisie jestem cokolwiek zdolna wydukać, bowiem mowę odjęła mi prezentacja Kanionkowych plonów. Moim zdaniem- pic i fotomontaż, niemożliwe, żeby na naszych północno- wschodnich rubieżach takie cuda dojrzały! Ani chybi w te bezsenne noce Kanionek nauczył się w fotoszopy albo i jakąś śtuczną yntelygencję pokątnie zatrudnia.
    Cuda, panie, nad cudami.
    Gratulacje również z powodu osiągnięcia tak szacownego wieku :-) I super wyglądasz, to pewnie ta dieta arbuzowa tak Ci służy .
    U mnie w mieście też władzuchna bardziej oszczędna, życzenia są dla stulatków i małżeństw z 50-letnim stażem, nie mam szans załapać się na żadną z tych okoliczności.
    A bolognese robię podobnie, kiedyś podpatrzyłam w jakimś programie o kuchni włoskiej, że najpierw należy przygotować “sofritto” z marchewki, cebuli, selera naciowego i -tu jedyna różnica z Twoim- podwędzanego boczku. A potem już tak samo- mięcho, passata. Dla mnie w przygotowywaniu tego sosu największą trudnością jest powstrzymanie się od wyjedzenia samego uduszonego sofritto, zanim dodam resztę składników…
    Idę się dobić i jeszcze raz obejrzeć zdjęcia…

    • kanionek

      :D Tak, zapach od samego początku gotowania podjudza ślinianki, a tu do końca najmarniej 4 godziny…
      No dobra, to już nie będę taka i się przyznam – arbuzy i w ogóle wszystko “z ogrodu” drukuję na drukarce 3D (XD).

      • grazalpl

        no wiedzialam!
        A juz mialam karczowac trawnik pod te arbuzy :)))

        • kanionek

          Eeej, ale to dobry pomysł! Nawet nie musisz całego “karczować”, tylko wąski pasek ziemi, w który pójdą sadzonki, a resztę sobie obłożysz czarną agroszmatą i jedziesz! Ten pasek ziemi sobie przekopiesz, nawieziesz czym tam masz, i heja :) Trawą się nie najesz, napatrzeć na ladny trawnik już się zdążyłaś, a arbuz i oko cieszy, i pyszny jest, i sąsiadom nerki skamienieją, jak zobaczą takie cuda :D

          Tymczasem u nas nowy gość pojawił się na parapecie za kuchennym oknem – kowalik zwyczajny! Piękny ptaszek, większy od sikorki bogatki, długi dziób i zbójecka przepaska na oku – zabiera po kilka ziaren słonecznika naraz! Mam nadzieję, że czyżyk go nie pogoni – strasznie bojowy jest i chciałby mieć parapet tylko dla siebie.

          • grazalpl

            I u mnie tez! U mnie tez!
            Super jest taki male sprytek,kiedys podpatrzylam jak zlapal calego wielkiego orzeszka arachidowego i frrr :)
            Malo co a by go ten orzeszek przewazyl :D

  • Ynk

    Hyyyy… Arbuzowa Królowa! I Dyniowa Baronowa!
    Gratuluję Gratulacji – o Dostojna (i Przystojna) – z pulmonologicznym cytatem z Mayi Angelou w prawym górnym rogu. Ja bym Ci wybrała jej “Hoping for the best, prepared for the worst, and unsurprised by anything in between” . I wybieram.
    Dorodność plonów i zadowolenie zwierzaków na obrazkach wprawiają w trans relaksacyjny.. Szczególnie kozom radam, niczym kozieRadka. I czapli białej, ach!
    Że o wypracowanym w najdrobniejszym szczególe sosie do spaghetti bolognese nie wspomnę. A może jednak wspomnę – mniammm!
    Cabra al vino – mniamm in spe
    Więcej takich lat w kalendarzu!
    To pisałam ja – Skamienielina Półszlachetna ;-)

    • kanionek

      Jak piYNKnie! Nawet gdybyś się nie podpisała, to i tak wiedziałabym, że to Ty :)
      “Baroness” (baronowa) to nazwa amerykańskiego zespołu heavymetalowego z SavANNAh w stanie Georgia (stamtąd też pochodzi odmiana arbuza Georgia Rattlesnake) – pRZypAdEK? Nie sondzem!
      I’m the tirelessly hoping, kinda prepared and surprisingly unsurprised pumpkin baroness, Anna von Wanna, from Watermelonshire :D

  • Mój syn pierworodny napomknął mi, że stulatkowie dostają jakieś bilety od prezydenta miasta, czy coś. I inne benefity. Uważam, że ludzie 50+ powinni dostawać przynajmniej ulgowe!

    Kanionku, niech Ci życie lekkim będzie, a plony ciężkie! Kręgosłupa silnego i giętkiego jak anakonda, kolan wysmarowanych jak w japońskich robotach, ócz błyszczących i ust uśmiechniętych! Żyj sto lat albo i dłużej, jak Ci się będzie chciało! Uściski!

    I idę położyć sobie mokrą szmatkę na czoło, bo mi przewody poprzepalało od klęski urodzaju.
    Wyznam, że skopiowałam żywcem przepis oraz wstydzę się, bo sos w moim wykonaniu powinien się wybatożyć selerem naciowym.

    • kanionek

      Jak to?! Już zdążyłaś zrobić i sos nie wyszedł? Niemożliwe. Gadaj co się stało! (Tylko zdejmij tę mokrą szmatkę z czoła, bo woda + uszkodzone przewody = zwarcie).
      Dziękuję za życzenia i jak tylko wstanie świt, lecę do burmistrza po jakieś bilety, bataty, benefity lub bonżuary – niech nie myśli, że się głupią laurką wykpi. Albo może chociaż ten japoński smar do kolan by kopsnął, bo wczoraj miałam inaugurację sezonu na orły – jak jednego wywinęłam w ogródku (na warstewce błotka zorganizowanego przez kaczki), to aż kur… zapiał; jakimś cudem jeszcze w locie wykonałam ćwierć obrotu i wylądowałam na kolanach i łokciach, nosem ledwie minąwszy się z deską (bo to było w miejscu, gdzie mam, ekhem, grządkę podwyższaną, a przynajmniej ja ten krzywy bałagan tak nazywam).

      • Aaaaaa, nie, skądże! To nie Twój przepis przyprawił mię o globus, tylko mój! Mój, tak zwykły, szybki i jak sie okazuje, całkowicie nie bolognese! W ogóle nie miałam pojęcia, że to tak sie robi.
        Zaadoptuj mnie, co? Albo ja Ciebie, o.

        Kurcze, dobrze, że w miarę gładko upadłaś. Ide Ci zrobić herbatki, herbatka dobra na wszystko. Siadaj, pijemy.

  • arbuz

    szyskiego najlepsiejszego

  • Bo

    Tobie Kamionku – pomyślności, a władzom pomyślunku. 50 letniej lasce składać życzenia w tej formie…
    A może to taki dowcip gminnej inteligentncji?

    • Bo

      Słownik nie przepuści okazji, by coś poprawić/spieprzyć.
      Sorry, KANIONKU

      • Nie przejmuj się (ja się nie przejęłam) :)
        I dziękuję :)
        Zaraz idę spać… Dałam sobie dzisiaj wycisk, a do tego – oczywiście, oczywiście! – musiałam sobie zrobić kuku, mianowicie zamiast odgarnąć kupę gnijącego pod berberysami siana widłami, schyliłam się i zgarnęłam je dłonią (w rękawiczce, ale co z tego), a tam, jak się okazało, tkwiła gałązka z kolcami (kto miał wybujałe berberysy na stanie, ten wie, jakie mają kolce), oczywiście poczułam od razu, wrzasnęłam (z wkurwienia na samą siebie), dokończyłam robotę, i dopiero 10 minut później dokonałam oględzin środkowego palca, który – jak się okazało – puścił nawet trochę posoki. Teraz jest spuchnięty i nakurwia jak szatan, a ja znowu, ZNOWU będę czytać o tężcu. Ile to już lat, jak wybieram się na szczepienie przeciwko tężcowi – dziesięć?
        No nic. Idę coś zjeść i spać, może mi w nocy ten palec sam odpadnie i będzie po kłopocie.

  • Becia

    A sprawdziłaś czy w ranie nie została jakaś drobina kolca? Bo one lubią się łamać. Mi na takie przypadki, notoryczne dodam bo kupiłam sobie okulary progresywne , które źle dobrała mi okulistka a na nowe nie mam kasy, skutkiem czego niedowidzę i z bliska i z daleka, pomaga klasyczne babciowe wydarzenie palucha w prawie wrzątku.

  • Becia

    Wyparzenie nie wydarzenie… Cholerny telefon

    • Nie mam jak sprawdzić – kolec musiał być długi, zabolało aż w “szpiku kości”, z wierzchu nic nie widać, a palca sobie nie rozkroję :D
      Bajdełejem – wg oficjalnej nomenklatury “paluch” to ten największy palec stopy, cała reszta to palce (no, jeszcze kciuk zasłużył na wyróżnienie, i to wcale nie ze względu na swe liczne zasługi w popychaniu naszego gatunku do przodu na ścieżce szeroko pojętego rozwoju cywilizacyjnego, tylko dlatego, że jest palcem używanym do czynienia znaku krzyża na czole podczas chrztu – “krzciuk” z czasem przeszedł w “kciuk”).
      Generalnie nie jest źle – opuchlizna się utrzymuje, więc ze zginaniem lekki problem, ale pracować się da, smaruję maścią z żywokostem (i popijam nalewkę z węża, ha ha), nie boli jakoś przesadnie, zdecydowanie gorzej było z tym kciukiem, co to go sobie drzwiami od samochodu przytrzasnęłam niegdyś, a na samo wspomnienie wydarzenia tego nawet dziś oblewają mnie poty (ale może to menopauza, grom wie).
      W każdym razie nie wiem, może mi się tylko wydaje, ale po wyparzeniu w prawie wrzątku to chyba musi boleć jeszcze bardziej, niż od samego zakłucia, bo – było nie było – dodajesz sobie soli do rany, znaczy się: oparzenia do zastrzału, więc ja jednak podziękuję :D
      Gdyby zaczęło się babrać, to grzecznie udam się do lekarza po jakieś pyszne antybiotyki, a jeśli kiedyś jednak nabawię się tężca, to wiadomo…

      • Eeej, czekaj, ale z tymi okularami to lipa – jeśli okulistka dała dupy, to czy nie przysługuje Ci reklamacja? Przecież to ochujenia idzie dostać, tak codziennie nic nie widzieć! No weź… Okulary dzisiaj kosztują pół pałacu i dwa woły, towar wadliwy, dlaczego to Ty masz ponosić konsekwencje czyjegoś błędu i płacić za to dosłownie i w przenośni?! Ja bym się wkurwiła. Co prawda sama noszę okulary, przez które już gówno widzę, ale to moja wina, więc wkurwiam się tylko na siebie :D

        • Becia

          No co Ty jaka reklamacja, okulistka twierdzi że widzę świetnie .. na badaniach jej tak wychodzi

          • Aaa, to wszystko jasne :D Pamiętam jeszcze, jak miałam rękę w łokciu złamaną, i jak mi pielęgniarka ustawiała tę biedną kończynę do zdjęcia RTG, to mi tłumaczyła, że mnie nic nie boli, więc może przestałabym się mazać (miałam wtedy 5 lat, poważny wiek, ale dopóki mnie nie oświeciła, to nie wiedziałam, że złamania nie bolą).

      • Becia

        Toć nie we wrzątku tylko tak gorącej wodzie jak dasz wytrzymać. Żadnych oparzeń no ja Cię proszę..

        • Pardonne-moi, tak działa mój mózg – jak widzę “prawie we wrzątku”, to rozumiem, że woda ma mieć temperaturę bliżej 99 stopni Celsjusza, a nie około 60 (a tyle pewnie dałabym radę jakoś wytrzymać, PRZEZ CHWILĘ). “Wyparzanie” też jednoznacznie kojarzy mi się z maczaniem w czymś baaardzo gorącym, no ale teraz już rozumiem :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *