O jenotach zza płota, czyli ogródek-srudek i pajęczyny
Nie wiem, czy Państwo wiedzą, bo nikt o tym nie mówi, ale zaczął się wrzesień (a ja za kilka dni zacznę robić pięćdziesiąte okrążenie wokół Słońca – kawał drogi już za mną, a nie sądziłam, że się aż tutaj dowlokę), i ten wrzesień to zleci jak stara baba ze schodów do piwnicy, a potem to już mgły, pajęczyny i coraz zimniej w rajstopy, więc uznałam, iż to najlepszy moment na ogrodowe przechwałki, zwłaszcza że przyszły mokre dnie i chłodne noce, a mączniak prawdziwy i zaraza ziemniaczana nie śpią, więc za chwilę nie będzie czego pokazywać.
Zanim jednak wstawię zdjęcia obrazujące dobrobyt przed katastrofą napiszę jeszcze, że pani Łosiowa mi powiedziała, że te tajemnicze gówna, które pojawiają się w moim ogrodzie i na wybiegu dla kaczek, to wcale nie musi być sprawka jeży, bo to może być… JENOT!
[zdjęcie pochodzi z tej strony: http://www.drapiezniki.pl/527-jenot.html]
Jenot to ssak z rodziny psowatych, prześmieszny z pyska i stosunkowo mały, bo waży od 5 do 9 kilogramów, przesłodki, jeśli ktoś lubi dziwne smaki, a miałam okazję trzymać w ramionach półrocznego jenota i wg mnie był czadowy i uroczy, a w Polsce jest gatunkiem inwazyjnym i niepożądanym. Powiem szczerze – mnie tam jenot nie przeszkadza, choć rozumiem, że mój grajdołek nie reprezentuje pełnego obrazu sytuacji. No w każdym razie – biorąc pod uwagę dietę jenota i fakt, iż kilka tygodni temu coś czmychnęło spod krzaka róży, u podnóża którego rosną sobie i obficie owocują moje poziomki, przyprawiając mnie o mały zawał, ale nie dało się dokładniej obejrzeć, bo runęło w arbuzowy gąszcz na Kompostowej Górze i uciekło tunelem wydrążonym pod siatką ogrodzeniową, podejrzewam, że mógł to być młody jenot, i niech mu moje owoce, ślimaki i inne drobiazgi pójdą na zdrowie, bo już i tak okradają mnie drozdy i kosy, więc co ja będę jenotowi żałować? Szkoda, że na krety nie poluje, no ale nie można mieć wszystkiego, za to borówki pewnie chętnie opitoli.
A propos opitalania, to trzeba było opitolić kolejną robinię akacjową, która podczas nocnej burzy lipcowej zwaliła nam się na dach drewutni (tak, poprzednia też padła w lipcu, tylko że ubiegłego roku):
Przyjechali ochotnicy z Ochotniczej Straży Pożarnej, chyba pięciu chłopa, to znaczy czterech i jedna babka. Siedzę z psami w domu, cyrk na kołach, ale przynajmniej kozy będą miały wyżerkę, a Andrzej z Bożydarem o czym wnukom opowiadać (jak zobaczyli tę ekipę z piłami łańcuchowymi, to mało nie przefrunęli ponad ogrodzeniem).
Oczywiście nie obyło się bez akcentu humorystycznego, mianowicie Małyżonek, zapytany przez telefon, jaki to gatunek drzewa nam się zwalił na drewutnię, bez chwili namysłu oświadczył, że RODODENDRON.
Rododendron! Aż mnie korciło, żeby mu podpowiedzieć, że nie żaden rododendron, tylko baobab, panie, baobab z Madagaskaru, no ale nie jestem aż taka świnia i powiedziałam, że robinia.
Z krajobrazu po bitwie skorzystały oczywiście kozy:
A krajobraz ogródkowy wygląda tak, że już sprzedałam 65 kg pomidorów, przerobiłam 40 kg, a na krzakach dojrzewa jeszcze najmarniej 20 kg.
Ten rekordowy okaz to odmiana Mammoth German Gold, w tym roku mogłam pobrać nasiona, bo pomidory niczego nie złapały, jest przepyszny i większość jego owoców waży najmarniej pół kilo. Prawie tak duże są też Big Brandy, potem Malachitowa Szkatułka (pozdro dla Aliwar, od której dostałam nasiona zielonego pomidora i miałam wątpliwości, czy mi się spodoba, a to jest jedna z najlepszych odmian! Rośnie zawsze najszybciej i najsilniej, jako pierwszy kwitnie i zawiązuje, ma mnóstwo owoców, a pod zielonkawo-żółtawą skórką dojrzałego pomidora kryje się limonkowozielone wnętrze pełne słodyczy), a na końcu jeszcze jeden z moich ulubieńców, czyli Southern Night, i taka właśnie będzie obsada Świątyni Pomidora w przyszłym roku. No i Radana, pomidorek koktajlowy, szalony i płodny, owocujący dzielnie do października, w tym roku ma wyjątkowo duże jagody:
Na razie zamarynowałam osiem słoików, cztery z bazylią i cztery tak, jak kazał przepis z internetu, czyli z koprem.
Oprócz choroby grzybowej czosnku i cebuli, która ograniczyła mój plon do takich śmiesznych ilości:
Dostałam też w prezencie od losu (bo tego już na krety zrzucić nie mogę) zarazę na arbuzach (gummy stem blight, czyli po naszemu: czarna zgnilizna zawiązków i pędów dyniowatych), większość owoców musiałam zrywać przedwcześnie, bo krzaki już i tak ledwie żyły, ale z tego co zebrałam przynajmniej połowa nadaje się do jedzenia:
A zwłaszcza odmiana NN, z nasion od Aliwar, która jest niezawodna, długo opierała się chorobie i dała mi trzy ogromne i pyszne arbuzy z jednego krzaczka:
Jeden odjechał z listonoszem, który doskonale pamiętał moje ubiegłoroczne zbiory i już od lipca dopytywał “kiedy arbuzy”, a należą mu się, moim skromnym zdaniem, za to że dzielnie brnie do nas przez śniegi i błota, i chyba tylko dwa razy się poddał i zostawił przesyłki u pani Żozefin, a do tego zawsze jest uśmiechnięty! (Biedny człowiek, pewnie ma paraliż mięśni twarzy, no bo kto zdrowy by się tutaj uśmiechał?).
Z tego okazu, który zjadłam na pół z panią Łosiową, zebrałam nasiona, oczywiście, tak jak i w ub. roku, tyle że z ubiegłorocznych żadne nie chciało wykiełkować, a co do tegorocznych to mam wątpliwości, czy choroba na nich nie przeżyje, ale tym to się będziemy martwić później, bo teraz trzeba ręce w buraki… I selery i marchewkę, szparagową fasolkę, i nasuszyć melisy dla Mamy, i szpinaku Nowozelandzkiego z nasion od wy/raz:
Kapusta pekińska rośnie pod namiotem zrobionym z firanek, których chyba trzy kartony przysłała mi Kapelusznik:
(Teraz jest dużo większa, bo zdjęcie sprzed co najmniej dwóch tygodni, a potem padał deszcz).
A pak choi na razie bez namiotu, bo nie ogarniam już tej kuwety i nawet fotek nie zrobiłam.
A potem trzeba będzie posprzątać, przekopać (bo krety), przetargać wiadrami pozyskane latem zrębki, zaściółkować i nie paść na pysk. Dorzucę jeszcze jakieś losowe fotki, a gdyby ktoś z Państwa miał pytania, to zapraszam do komentarzy.
Ale co tam moje plony marne – patrzcie Państwo, jaką piękną cukinię Żółte sobie posiało i uprawia na podwórku, niedaleko od furtki na małą łąkę:
Nikomu na razie nie pozwala zerwać owoców swego geniuszu, maczugi rosną w siłę, a jest ich osiem: po jednej dla każdego pieska i ostatnia, największa, na nasiona, żeby było co uprawiać w przyszłym roku. No widać od razu, że pod każdym względem Żółte to pies ogrodnika! (Chociaż woli spać z Małymżonkiem; może wiedzy z zakresu zaawansowanej elektroniki też chce trochę łyknąć).
Oprócz tego, że pożądliły mnie osy, którym nieświadomie nadepnęłam na podziemne gniazdo i tego, że musiałam sobie przeleczyć górną siódemkę, na dziąśle obok której dwa tygodnie później wykwitł mi ogromny i bolesny ropień, który dałam sobie przeciąć bez znieczulenia trzy dni temu (i co będzie dalej to bób z fasolką wiedzą), oraz tego, że tydzień temu Laserek wyglądał jakby żegnał się z życiem i myślałam, że tego to już nie zniosę, to chyba wszystko gra.
PS. Mamy też ziarko, oczywiście, blisko 6 ton w workach po 45 kg przetargane przez Małegożonka do Różowego. Worków z bezcenną zawartością pilnują dwa koty w kolorze kurzu, które przygarnęłam w ub. roku od pani Łosiowej:
Ten na fotce to Miauczek, który do mnie już normalnie przychodzi, a drugi, nieobecny na wizji, bo zawsze spiędrala w podskokach gdy się tylko wejdzie do drugiej części domu, to Pomroczek. Koty były dzikie jak sałata kompasowa, Miauczek miał problemy z zębami (też dwa razy był na antybiotykach i wydałam fortunę na saszetki z miękkim żarciem dla niego, bo suchego nie mógł, a tanich puszek nie chciał, no to co miałam zrobić?), ale te koty są tak naprawdę bezcenne – całą ubiegłą zimę pilnowały ziarka, zostawiając mi upolowane myszy przy swoich miseczkach na jedzenie, i ani jeden worek nie ucierpiał od zębów gryzoni i ani jedno ziarko się nie zmarnowało. Jak w Różowym siedzieli Kotek z Jałowcem i Kupa na zmianę, to myszy sobie całe państwa budowały pod podłogą, a z dziurawych worków płynęły wodospady ziarna, więc generalnie – koty w kolorze kurzu mieszkają tam już na stałe, a nasze stare leniwce tylko zimą.
PPS. Czym byłby ogródkowy wpis Kanionka bez foty wielkiego ziemniaka?
Nie sadziłam ziemniaków już co najmniej dwa lata, a i tak zawsze wyjdą w ogródku. Część powyrywałam na etapie młodych roślin, bo wyrastały w innych uprawach, ale te pod leszczynami zostawiłam i takie bomby porosły, pokrzywione, bo musiały się z korzeniami leszczyn o miejsce wykłócać.
A jeże już dawno na wolności.
Pierwsza?
Dobra, po zameldowaniu się poszłam czytać. I kurczę, te pomidory! Muszę następnym razem zabrać terenówkę na wieś, to przyjadę kupić trochę więcej. Mogę przywieźć pyszne brzoskwinie z Tolkmicka, jeśli jeszcze będą.
Dawno się tu nie udzielałam, ale widzę, ze potworka profilowego mam nadal tego samego ;)
No a my juz prawie prawie jesteśmy sąsiadkami. Jeszcze jakiś miesiąc lub 2 i zabieramy graty z chaty i będę do Ciebie przyjeżdżać po jajka :)
Po jajka to się spóźniłaś o rok z okładem :D Mamy cztery leciwe kury i bezpłodnego koguta (bo już doczytałam, że kogut jest plodny przez około 4 lata, a nasz ma chyba ze dwa razy tyle), więc jajek jak na lekarstwo, a dzieci z nich nie będzie.
Ale będziecie mieli wesoło :)
O jaaaaa, nie ma kurokezów? :( dopiero co wykluwały się w telewizorze…
“Dopiero co”… No właśnie. Ten czas tak jakoś zapiędrala. W tym roku chciałam oszukać przeznaczenie i podłożyłam kurze jajka pod kaczkę, ale nic się z nich nie wykluło, potem zrobiłam to drugi raz, tylko tym razem po kilku dniach wzięłam kilka jajek pod latarkę i już wiedziałam, że tam nie ma życia. W tym roku nie ma już sensu nic kombinować, w przyszłym “się pomyśli”. Drugi problem z kurokezami jest taki, że na stałe przeprowadziły się do koziarni i jajka – jeśli są – walają się po podłodze, albo wypadają z paśników w miarę ubywania w nich siana, no i powiem Wam, że kozy czasem lubią skonsumować jajko :D
Druga.
Druga.
Wyrazy uznania dla Pasztecika-Baldricka! :-D
Dzięki, przekażę :D
Ojacie !! Pierwsza !!
Co suszy się na płocie ? Czosnek ?
Buziaki dla całej ekipy :-)
O, już dopatrzyłam się , co się suszy….Cebula !! Tyle szczypioru zmarnować :-(
Spoko, spoko, szczypiorku mam zamrożonego kilka litrów! A cebulę właśnie tak się suszy, ze szczypiorem. Obcięcie liści skutkuje tym, że do cebuli przenikają zarodniki pleśni i innych dziadów, szyjka się ładnie nie zwiąże i nie przechowasz takiej cebuli do kolejnej wiosny, a dosuszoną w ten sposób, co na zdjęciach, masz elegancką aż do następnych zbiorów (bez udziału lodówki – normalnie w skrzynkach w Różowym zawsze trzymam). Szczypiorek do mrożenia na zimę biorę z tych cebul, które wyrywam do szybkiego spożycia.
Z takim suchym szczypiorem można je łatwiej pozaplatać w piękne warkocze na pończosze – tak robiłam z babcią <3
Tak! Dopiero w tym roku się o tym dowiedziałam, oglądałam nawet jakiś instruktaż zaplatania na youtube, a potem o tym zapomniałam i zrobiłam po staremu :D
A teraz to wszystko nieważne, cebuli i czosnku w ogrodzie długo nie będzie.
Czy ślimaki bezdomniaki eliminują Państwu bieguski??? Pytanie wynika z ogromu i obwitosci pietruszki i sałat. U mnie znikały na etapie sadzonek….
Moje pytanie zostało zadane.
Ale czy odpowiedź została odpowiedziana?
Trochę tak, a trochę nie. Biegusy wpuszczam do ogrodu jesienią, by wyjadły sobie resztki warzyw, chwastów, no i właśnie ślimaki i pędraki. Wiosną, gdy już sieję i sadzę, to biegusy wracają na większy wybieg, bo w ogrodzie zadeptałyby wszystko dokumentnie, ale że wybieg z jednej strony graniczy z ogrodem, to od tej strony na pewno żaden ślimak ni inna franca się nie przeciśnie, natomiast z pozostałych trzech stron już tak. Ślimaki w sezonie pojawiają się falami, czyli głównie podczas deszczowych dni. Pietruszki nigdy mi nie ruszały, a z sałaty najchętniej jedzą te delikatne, masłowe, więc moim sposobem jest sadzenie sałaty rzymskiej z rozsady. Rozsadę wiosenną robię w domu, ewentualnie w tunelu z pomidorami, a jesienną w tunelu, tacki stawiam na jakimś taborecie lub wiadrze z wodą. Po wsadzeniu do gruntu nawet jak stracą dwa-trzy liście, to dziarsko jadą do przodu :D Ta sałata ze zdjeć to właśnie rzymska, z drugiego tegorocznego siewu.
Teraz już tak. :-)
Za każdym razem, gdy znowu nic nie napiszę na swoim blogu, myślę sobie, no ale Kanionek pisze jeszcze rzadziej. I jakoś mi to pomaga na wyrzuty sumienia. Ale chyba się zaczyna zmieniać i muszę sobie znaleźć inny mało używany blog do usprawiedliwiania mych prokrastynacji – Kanionek pisze zbyt często.
A wracając do ślimaków bezskorupnych – jak pięknie wyglądają nie pogryzione kwiaty cukinii.
U mnie bardzo częsty widokiem jest kwiat cukinii nadziewany żywym ślimakiem, o krótko przystrzyżonych płatkach. I marchewki z okrągłymi dziurami przy nasadzie. Oraz buraki. Oraz ślimaki w pozycji ying yang, z białym glutem pośrodku, przypuszczam, że to ich życie seksualne. Bleee.
A te warzywa na wadze to ściema, proszę wszystkich. Znam takich, co psują wagę, by pokazywała mniej. Mówią wtedy, że schudli. Kanionek poszedł w stronę przeciwną.
:D :D :D
Z częścią ślimaków u mnie na bank rozprawiają się ropuchy (mam ich naprawdę sporo, jak którąś niechcący przydepnę w jej podziemnej jamce, to ona robi “miau”, ja szybko odstępuję, a ona wtedy wychodzi i rzuca mi pełne pretensji spojrzenie), oraz dzikie ptaki. Czyli z jednej strony mam przechlapane, bo las dokoła i ślimaki z niego do mnie ciągną, a z drugiej… las dookoła i chętnych na ślimaki też mnóstwo :)
Hmmm. U nas ślimaków jest jednak dużo więcej niż ich amatorów.
Oglądam sobie Twoje zdjęcia, zawsze robię to wielokrotnie, bo tyle ich jest i czasem się coś przegapi, i się zastanawiam, czy w roku cebulowej obfitości też cebulę suszysz na płocie?
Ja tam nie mam tyle płota, żeby cebulę wysuszyć w taki sposób, a szczypior jest jednym z wielu ślimaczych przysmaków.
Z wielu innych uwag które mam, zapiszę tylko parę.
Po pierwsze, dlaczego nie uczesałaś jeży do zdjęcia? Tak nie uchodzi. Pewnie dlatego mają takie zirytowanie w oczkach.
Po drugie, dlaczego pokazujesz organy płciowe żywych istot? Nie masz wstydu!
Na genialny pomysł z suszeniem na płocie wpadłam dopiero w tym roku! I też by mi płotu zabrakło, gdybym miała tej cebuli taką ilość, jak ubiegłymi laty, bo od wschodu nie mogę powiesić, albowiem ugotowałaby się w słońcu, a od zachodu też nie, bo kozy by ją powyciągały za szczypior z czystej ciekawości (tak, zgadnij skąd wiem). A wcześniej robiłam tak: jeśli pogoda była odpowiednia, czyli ciepło i bez deszczu, ale nie bezchmurnie, to rozkładałam cebule na płachtach tektury ułożonych na ziemi w ogrodzie, a jeśli nie było pogody, to wszystko woziłam taczką do Różowego i tam rozkładałam na podłodze, wieszałam na grzejnikach (zimnych o tej porze roku) i czym się tylko dało, i zawsze mi tego miejsca brakowało. Cały proces dosuszania trwa długo, pewnie sama wiesz.
A daj spokój z tymi jeżami :D Niedotykalskie toto, podskakują jak oparzone i fukają wściekle nawet na podmuch wiatru, taki chyba odruch bezwarunkowy. Słodkie z pyska i człowiek chciałby pogłaskać, za łapkę potrzymać, uczesać, a nawet ucałować, ale się nie da!
No i gdzie Ty te orga… A czekaj, chodzi Ci o lilię drzewiastą? No fakt, ten okazały słupek wygląda bezwstydnie :D Cebulka przyszła do mnie jako gratis do paczki z dymkami (nawet nie pisz, że to słowo też Ci się z czymś kojarzy!), poczytałam o gatunku, uznałam że nie mam miejsca na takiego kolosa, w końcu wsadziłam tę cebulkę pod śliwką, a tu, ku mojemu zaskoczeniu, lilia DRZEWIASTA urosła tylko nieco powyżej moich kolan :D Za to kwiaty… Ech, przepiękne, a ich zapach, ten zapach! Przez tydzień w całym ogrodzie pachniało tylko tymi kwiatami, przysięgam. Wchodziłam do ogrodu jak do perfumerii i zaciągałam się jak narkoman marychuaniną ;)
Mam jedną biało-różową lilię, nie mam pojęcia skąd, pachnie upojnie, mieszaniną gałki muszkatołowej z wonią czysto rajską.
Nie podsuwaj mi skojarzeń, bo i tak mi się wszystko kojarzy.
No i w sumie, że jeszcze nikt nie wymyślił, że kwiaty powinny nosić majtki… To jednak nie jest aż tak katolicki kraj jak mógłby być.
Ropuchy robią : “miau” ? Nie koty….? :-))
Koty?! Nieee, koty robią: “Gdzie jest żarcie, Koninek!”, albo: “Czego skwierczysz, kretynko? Wbiłam ci tylko 15 z moich 20 pazurów”. Ropuchy robią cichutkie i krótkie “miau”. No ale to u mnie, nie wiem jak w innych stronach świata.
18. Koty mają 18 pazurów – po 5 u przednich łap i po 4 u tylnich.
Zawsze dobrze wiedzieć więcej – dzięki :)
(Ale 20 czy 18 – boli tak samo!).
Jak ciekawie dziś było! Zazdroszczę takich plonów ,choć wiem jak się trzeba narobić na każdy listek czy plasterek
Ano… I z każdym rokiem coraz trudniej się zmusić. Wiosną tego roku, gdy sobie wizualizowałam całą tę robotę z rozsadami, planowaniem, płodozmianem, odchwaszczaniem, dościółkowywaniem, a zwłaszcza podlewaniem w tunelach, plus nerwy na okoliczność wszelkich szkodników i możliwych chorób, to naprawdę niewiele brakowało, a rzuciłabym to wszystko w pierony. DLatego dobrze, że mam tego bloga i mogę sobie pooglądać zdjęcia z poprzednich sezonów w ramach motywacji, że będzie dobrze, dam radę, bo przecież zawsze jakoś dawałam ;)
Pozdrawiam i przesyłam uściski 🙂 widzę ze dogadałaś się ze szklarnia , plony pomidorów piękne . Malachitowa szkatułka zachwyca nie jednego sceptyka zielonych pomidorów 😆 tylko dnia mało żeby to wszystko przerobić skąd ja to znam …..
A wiesz co? Po prostu w tym roku się w pewnym sensie poddałam psychicznie, że będzie co ma być. Przede wszystkim posadziłam mniej krzaków zarówno pomidorów, jak papryk. Po drugie – nie skakałam wokół nich, i nie licząc sporadycznego urywania “wilków” na samym początku i podwiązania tasiemką do konstrukcji tunelu, zostawiłam je samym sobie. Niektóre krzaki pod ciężarem nadmiaru owoców zwyczajnie się zgięły w dół lub wręcz nadłamały, a i tak żyją i owocują. Najwyraźniej akurat układ pogodowy im sprzyjał i żyją bez względu na to, czy mi na nich zależy, czy nie :D
Dnia mało, sił jeszcze mniej, a kiedy już wszystko pięknie wyrośnie, pozbierasz, przerobisz i… nagle się okazuje, że za oknem już przymrozki, a człwoiek nawet nie nacieszył się latem, nie odpoczął jak pies na balocie w promieniach słońca, a teraz to już zimno i nawet wyjść z domu się nie chce. I tak do kolejnego sezonu, na który się czeka zapomniawszy, że tak naprawdę to jest oczekiwanie na cztery miesiące harówki :D
Jak mówią dziadersy ( czy jestem babersą ), PKP.
Nie wiem jak Ty, ale ja to jestem zwykłą dziadówą :D
(W dodatku z demencją. Musiałam sobie sprawdzić, co w slangu oznacza akronim PKP, bo od poprzedniego razu zdążyłam zapomnieć. LOL!)
No i masz racje .., mam tak samo 😁 całe lato przeleciało znowu na przetwarzaniu. Może kiedyś życie to zwolni i będzie czas użyć coś z tego lata . A narazie tylko myśle co tu pilniejsze bo na wszystko dzień za krótki 😉
Obawiam się, że to nie życie zwolni, tylko my, bo będziemy już niedołężne, a wtedy nici z odpoczywania, bo trzeba będzie swoje odsiedzieć w przychodni lekarskiej, a poza tym co to za odpoczywanie, gdy ciągle coś boli :D
(Gdyby ktos jeszcze potrzebował korepetycji z optymizmu albo złotych myśli i równie bezcennych rad Kanionka na wszelki temat, to jestem).
Laserek ma barwy jak jenot tylko w negatywie. :)
Czy to dzisiaj, w Święto Prokrastynacji należy śpieszyć z życzeniami? Wszystkiego najlepszego kanionku. Pięćdziesiątka to nic wielkiego, po paru latach myśli się o niej z większą sympatią zwłaszcza jak to cholerne zero po piątce oddala się coraz bardziej. Prokrastynujmy zatem smętne myśli dalej.
A jeże mają bardzo zawadiackie oczka.
Do wielkiej pisiątki, a raczej rozpoczęcia tego okrążenia, jeszcze 4 dni, ale teraz możesz przynajmniej powiedzieć, że byłaś pierwsza z życzeniami :) Dziękuję, oraz owszem, domyślam się, że jak będę (o ile będę) miała lat 70, to ludziom w okolicach pięćdziesiątki będę mówić “młody człowieku” i z rozrzewnieniem wspominać, jaka to wtedy byłam młoda i zwinna, piękna i gibka, zdrowa i niezniszczalna :D
To się nazywa falstart. :P
Kanionku… piękna jesteś, młoda też, to pozostaje mi życzyć Ci abyś nieustająco była zwinna, gibka, zdrowa i niezniszczalna 🌹
I żebyś przy przekopywaniu ogrodu wykopała garniec złotych monet, zakopany tam przez przodków Cebulackich, to będziesz też bogata 😘
O tak, w TAKICH garach to bym chciała siedzieć :D Ale nawet jeśli tam były, to pewnie już krety zajumały :-/
Dzięki, Mitenki :-* (Dziś zauważyłam, że mam pomarszczone powieki i dwie “kreski smutku i wiecznego niezadowolenia” w kącikach ust – się gra, się ma!).
To ja szybko, zanim paczka pofrunie do mię- może dałoby się dorzucić do niej parę nasionek tych pomidorków koktajlowych i szkatułki, albo jakiś egzemplarz, z którego będę je mogła sobie wydłubać ?
Brawo dla zakurzonych kotków !
Jenoty faktycznie z mordek słodziaki i potwierdzam, że się pojawiły- ostatnio towarzyszył nam w imprezie w knajpie nad jeziorem. Kurdesz, też mam problem z uznaniem ich za gatunek inwazyjny i niepożądany (w odróżnieniu od wspominanych tu ślimorów, brrrr).
A co do kurokezów- Kanionek będzie wcinał biedronkowe jaja ??? Zgroza, zgroza, zgroza, zgłaszam się na ochotnika do zasponsorowania zakupu jakiegoś jurnego młodziaka, jeśli się jednak zdecydujesz zaryzykować rozmnożenie pierzastego towarzystwa.
Jeśli chcesz naprawdę po kilka nasionek, to mogę Ci wysłać, a jeśli chcesz raczej po kilkadziesiąt, to wyślę Ci malachitowy statek matkę (co do Radany to muszę zobaczyć, czy już jakieś dojrzały po moim ostatnim zbiorze) i sobie wydłubiesz :)
Zgroza jak w pysk. Tak samo się trwożę na myśl o kupowaniu czosnku i cebuli – od tylu lat już mam swoje, że pewnie notorycznie będę zapominać o wpisaniu ich na listę zakupów :-/
No i jeśli chodzi o jajka, to nie kwestia zakupu koguta jest problematyczna, tylko ten cholerny kurnik, który jest spoko i ładny i w ogóle, ale zbyt łatwo się do niego dostać drapieżnikom, a na kosztowne modyfikacje, wylewki betonowe, siatki nierdzewne i tym podobne ekscesy to już się na pewno nie zdecydujemy. Będę myśleć, bo jajka to jednak wygoda mieć zawsze pod ręką, że nie wspomnę o walorach smakowych.
A jakby tak zwykła siatka i wybieg przy kurniku, a za zasieki nie do przebycia niech robią te szczekliwe, biegając wokół również nocą ? Niech zapracują na chrupki i frykasy, czemu tylko szare kotki zaprzęgane są do roboty ?
Co do nasionek- pamiętasz, że mój ogród warzywny to jakieś 30 m2 ? Parę wystarczy w zupełności :)
JUż przygotowałam pomidory, z których sobie pobierzesz nasiona – w ten sposób będziesz miała zapas na kilka lat, jeśli Ci się spodobają, a i zjesz kawałek na próbę, bo co będziesz Kanionkowi na gębę wierzyć, że dobre ;)
Ale mówimy o zwykłych kurach, czy Kurokezach, czyli zielononóżkach? Bo może nie pamiętasz, ale wybieg ogrodzony “zwykłą siatką” o wysokości dwóch metrów (!) to my już mieliśmy te bodaj 7 lat temu, przy poprzednim kurniku. Kurokezy taką barierę pokonują w pół minuty :-/ Dla nich “wybieg” to musi być z łąką i lasem, inaczej się nie liczy.
Męczyłam Małegożonka o zwykłe kury, bo choć jestem pełna szacunku dla zielononóżek, ta ich niezależność i odwaga w poszukiwaniu trawy bardziej zielonej i robaka bardziej soczystego jest – eufemistycznie rzecz ujmując – problematyczna. Zmęczenie materiału postępuje ;) Może na wiosnę uda mi się “przygarnąć” trochę zwykłych kur, które mogłyby sobie spokojnie żyć z kaczkami i gąskami (chyba, nie wiem, bo te co się wykluły w tym roku jeszcze nie pokazały swoich ostatecznych charakterków), nie fruwałyby na łąkę i do lasu, a jakąś budkę do spania to się im skleci z tego i owego. O ile sił mi wystarczy i motywacji.
Nie będę też ściemniać – wybieg przy kurniku o powierzchni nawet 10, 20, czy 30 metrów kwadratowych to nie jest moja wizja szczęśliwego, kurzego życia. Kura ma może mały móżdżek i nie łasi się jak pies, ale jakiś komfort życiowy jej się należy i tego muszę i będę się trzymać. Wiem, że kury są po to, żeby dawały jajka i ewentualnie rosół, ale znacie mnie – nie mogłabym patrzeć, jak chodzą po gołym piachu w kółko całymi dniami, a goły piach miałyby najdalej po tygodniu, bo kura wydziobie trawkę i wygrzebie ostatniego robaka tam, gdzie może, a potem co? Nie, to nie na moje nerwy. Wybieg dla kaczek i gęsi zarasta zielskiem po pachy, dla wszystkich wystarczy robaków, ślimaków, chrabąszczy i zielonych gąszczy. Tylko nie Kurokezy, bo spiędrolą…
Słusznie prawisz . Tyle że zwykłe rosoły też potrafią złapać wiatr w skrzydła, jeśli nie mają przyciętych lotek, ale jak będą miały komfortową miejscówkę z all inclusive to może zew natury ich nie skusi :)
A widzisz, może Ty znasz jakieś sprytniejsze kury, a ja oprócz naszych to widziałam w sumie tylko te u Żozefin – przysadziste, przyciężkawe, nawet malin z krzaków jej nie kradły, bo nie dosięgały, a Kurokezy to wiesz – na 20-letniej jabłonce siedziały i drążyły dziury w papierówkach, o borówkach i porzeczkach nie wspominając, ani o tym, że spały jedną całą zimę na świerku :D
No więc ja muszę poszukać takich bardziej Zozefinowych, na wszelki wypadek.
Moje obecne najstarsze kury przyjechały w klatce ciężarówką z wielkiej fermy. Na początku to faktycznie takie niewydarzone – gotowanych obierków nie zjemy, nie będziemy spać na jakimś patyku… Ale się szybko przystosowały do życia jak kura powinna, harcują po krzakach, polują na małe zwierzątka, nawet czasami którąś na macierzyństwo weźmie.
O, to mi przypomniałaś, jakeśmy dawno temu kupili kilkutygodniowe zielononóżki z jakiegoś szemranego garażu w równie szemranej okolicy, z klatek ze wszelakim drobiem, ustawionych jedna na drugiej aż po wysoki sufit, i jak one się z początku światła dziennego wręcz bały, i chyba przez tydzień nie chciały wyjsć z kurnika, a potem to też tylko tak chyłkiem, przy płocie, byle nie za daleko… A jak się potem rozkręciły, to już wszyscy wiedzą :D
A i jeszcze mam pytanie/pretensję. Gdzie podziały się moje ulubione strzałki z prawej dolnej strony strony? W sensie, że były w prawym dolnym rogu i mogłam sobie śmigać z góry na dół. A teraz nie mogę i muszę kręcić palcem rolkę.
Mnie też ich brakuje! Zniknęło również Archeo i chyba coś jeszcze, a wszystko to po jakiejś najnowszej aktualizacji wtyczki (wtyczek?), o czym Małyżonek wie, tylko ja nie pamiętam, co mi na ten temat mówił :D W każdym razie mam nadzieję, że kiedyś te elementy wrócą.
Chciało by się rzec, “macie burdel w tym Archeo”, ale Archeo też zniknęło.
Ha ha ha
Też tęsknię za strzałkami, sądziłam że to ja coś u siebie popsułam…
No to chociaż niech z życzeniami będę druga! Wszystkiego najlepszego, kochany Kanionku, niech życie Cię kocha i będzie dla Ciebie dobre tak, jak Ty dla tego futrzanego świata!
RODODENDRON!
Skojarzyło mi się to z sytuacją, w której moja kuzynka, żyjąca sobie spokojnie w jednym z mniejszych miast na zachodzie Polski, odebrała telefon od kolejnej z naszych cioteczno-ciotecznych, na stałe mieszkającej za granicami Najjaśniejszej, ale akurat przebywającej w okolicy, w końcu – wakacje. I z telefonu usłyszała:
– Słuchaj, czy ty może masz numer do jakiegoś tutejszego PŁETWONURKA?
Uściskuję.
O kurde, Ania, dziękuję za życzenia i w ogóle (co Ty, życie mnie nie kocha, ale ważne, że Wy chociaż trochę :D), ale powiedz, o co chodzi z tym płetwonurkiem, bo ja coś nie łączę kropek!
(Numeru do żadnego tutejszego też nie mam, jakby co).
No wlasnie, a propos pletwonurka: okazalo sie, ze ta cioteczno-cioteczna utopila kluczyki od samochodu w jeziorze i potrzebowala pletwonurka., zeby je wyciagnal. Ale sama niezwyklosc obiektu poszukiwan przelozyla sie na niebywaly smiech w sluchawkach :). I dlatego mi sie skojarzyl RODODENDRON, przy ktorym smialam sie rownie glosno :)
Aaa, dobre :D
Z początku myślałam, że chodziło o przejęzyczenie, i że ciotka np. szukała pedikiurzysty, podiatry, czy choćby płatnego mordercy, ale poszukiwanie płetwonurka (na dodatek “tutejszego”) jest nawet bardziej zabawne :D
A ja pamiętam, że był taki wpis kanionka w którym to było opisane jak kaninek zgubił scyzoryk w tej kałuży co ja ma w ogrodzie. To była zima i Małyżonek zrobił urządzenie poszukiwawcze ze sznurka i starego głośniczka i scyzoryk został wyłowiony. :) Na pewno wyszło taniej niż z płetwonurkiem.
Ten głośniczek na sznurku nawoływał scyzoryk pod wodą, i scyzoryk usłyszał i wypłynął?
Niezła koncepcja! Podoba mi się nawet bardziej od przyziemnej rzeczywistości, tj. tego magnesu znajdującego się w głośniku ;)
No i chciałam jeszcze sprostować, iż kałuża nie znajduje się w ogrodzie, tylko na łące. Scyzoryk zgubiłam drogą wysunięcia się z kieszeni i zrobienia “plum!”, gdy – o ile dobrze pamiętam – wykuwałam przerębel :)
Agniecha, to jest normalnie temat na film. Kanionek wykuwa przerębel, scyzoryk robi plum. Oczywiście po długim ujęciu jak to powoli wysuwa się z kieszeni np. przed rozdarcie (nie sugeruję, że kanionek jest niechlujny, tylko tak dla dramatyzmu). Potem długie rozmyślania Małegożonka jak odzyskać scyzoryk i przebłysk geniuszu (jak u Pomysłowego Dobromira) i już mamy wędkę ze sznurka i głośniczka. Zanurzamy w wodzie głośniczek, który bardzo marznie ale dzielnie nawołuje pod wodą. Oczywiście są kłopoty bo dźwięk inaczej rozchodzi się w wodzie. Ale na koniec widzimy wyłowiony scyzoryk. Ten magnes to musi być, bo nawet najdzielniejszy głośniczek nie ma rąk do chwycenia scyzoryka w objęcia.
Kanionek może nie jest niechlujny, ale potwierdzam, że bardzo często chodzi rozdarty :D
Dosłownie i w przenośni ;)
A kto Kanionka zszywa?Dosłownie i przenośnie?
A ten głośniczek, to pewnie przez Sapkowskiego. Czarodziej Vilgefortz czy jak go tam zwali i magiczne pudełko do przenoszenia głosu na odległość zwane ksenoglozem, które powoli zapada w tonie zimowego jeziora, przemawiając do okonia… Zmroki podświadomości…
Jeżu złoty, w leśnych krzakach buszujący – jakim cudem Ty te szczegóły pamiętasz!? Ja już ledwie sklejam, że jakaś Ciri, jakiś Geralt… A przecież WSZYSTKO czytałam :-/
Kanionek sam się zszywa, a czasem skleja, a czasem właśnie że nie, i chodzi rozdarty, obdarty, usmarkany i wkurwiony. Kozom wszystko jedno, pieskom wszystko jedno, koty i tak zawsze wszystkimi gardzą, matka gęś patrzy na mnie z wyższością, gładząc swe śnieżnobiałe piórka, i tylko czapla jest spoko – też szara, po kolana w mule, wpatruje się w mętną toń śródleśnej kałuży, jakby sensu życia szukała. Swój człowiek, taka czapla siwa.
Kluczowe słowo – “siwa”, siwa ze zgryzoty, panie dzieju, i od tego szukania życia sensu w kałuży… I wszędzie indziej. I nieznajdowania go, oczywiście.
No jakże mam nie pamiętać? Moje ulubione księgi to cały cykl o Wiedźminie, kiedyś czytałam od początku do końca i znowu. Nawet mnie, osobie obdarzonej wyjątkowo kapryśną pamięcią, cosik się utrwaliło po paru takich maratonach.
Och piekne zdjecia i wszystko!
Znowu mnie z zazdrosci skreca na widok twoich pomidorow!
Ale niech ci sue daży! Bo ci sie należy jak psu zupa!!!
Wszystkiego Najlepszego urodzinowego!!!
Paczuszke z nasionami wysłałam powinnas na dniach dostac, napisz jak przyjdzie.
Tesknie za strzałkami, pogon tych w archeo😁
Dziękuję po stokroć!
No, w tym sezonie Rok Pomidora, w następnym może kolejna klęska, jak to w naturze ;)
Świątynia Pomidora (pozdro dla Ewy z Łodzi!) i jej czasem nadmierne nagrzewanie się najwyraźniej nie jest przeszkodą, gdy wszystko inne pomidorom sprzyja, a oprócz upraw w sezonie ma jeszcze tyle innych zastosowań! Zimą np. wieszam w niej pranie… :D Schnie szybko, jeśli akurat słońce świeci. No i wiosenne rozsady – bez Świątyni nie dałabym rady, ten jeden parapet, który mam w domu do dyspozycji, to jest powierzchniowa kropla w morzu potrzeb, że już nie wspomnę o tym, iż na parapecie sadzonki łakną słońca i wyciągają się jak żyrafy. Narzędzia ogrodnika też sobie tam trzymam w kąciku, a zdarza się, że w ładny ale zimny dzień siądziemy tam sobie z Małymżonkiem na odwróconych wiadrach, żeby naładować baterie :)
Tak, chyba na Berdyczów będzie kanionek pisał. Bo przecież Archeo zniknęło. :P :D
:D
Już ja wiem, do kogo pisać, tylko żeby nie było: “Jak powiedziałem, że zrobię, to zrobię. Nie trzeba mi co pół roku przypominać”. :D
A wiecie, że dawniej, bo aż w okolicach XIX w. powiedzenie “pisać na Berdyczów” miało zgoła inne znaczenie, niż dziś? Bo wtedy Berdyczów był czymś w rodzaju europejskiego centrum handlowego, gdzie zjeżdżali kupcy handlujący wszelakim dobrem, no i z racji częstego odwiedzania tego miasta tam sobie właśnie odbierali również korespondencję w trybie usługi poste restante. Wtedy więc pisanie na Berdyczów miało sens.
No właśnie w taki sensie to napisałam. Podobno poczta w Berdyczowie była taka skuteczna, że wystarczyło napisać: To jest list do Cioci Heli, i ten list dochodził do Cioci Heli. Więc jak napiszesz kanionku na Berdyczów “Do Archeo” to dojdzie do Archeo.
No i zadziałało, są SZCZAŁKI, jest Archeo (jeszcze nie w ostatecznej formie, ale jest). Cuda, cuda ogłaszają!
Dobrze, że napisałaś, bo nie zauważyłam szczałek :D:D:D:D
Są!
Czyli to jednak prawda z tym Berdyczowem. Zadziałało. :)
Są szczałunie 🤩👍
Rozejrzałam się po blogasku, żeby wreszcie zorientować się, o jakich szczałkach Wy do Kanionka rozmawiacie i ze zgrozą stwierdzam, że jeśli się szanowna Autorka nie poprawi, to nawet niechlubny rekord znikomej ilości postów z roku 2020 może być zagrożony…
W takim razie z okazji nadciągających nieubłaganie Urorurodziurodzin spieszę z pąwiąsząwaniem i życzeniem , żeby więcej Kanionka w Kanionku.pl było :) By się wiodło i darzyło, drzwi nie wypadały, osy nie żądliły, a sianka nie zbrakło . Howgh !
A najgorzej, że potem w Nowym Roku trzeba zebrać materiał do kalendarza. No i co szukać “odgrzewanych kotletów”. A i w cytatach trzeba przebierać. Podpisuję się pod petycją mp. Tym bardziej, że tak dobrze mi poszło ze szczałkami.
No ale zdjęć to nawrzucałam jak wiewiórka orzeszków do dziupli na zimę! Serwer sapał, jak przetwarzał :D
Nie mówię, że wszystkie się nadają, ale chyba nie jest najgorzej…?
Tak zdjęć jest dużo i nawet część sobie zapisałam. A to jest trochę mecyjów bo muszę też zapisać gdzie te zdjęcia są, żeby nie szukać na całym blogu. Choć faktycznie ostatnio to wpisów jest tyle co kot napłakał i nie będzie dużo szukania.
Kapelusznik68, to ja jeden cytat zgłaszam (wart uwiecznienia moim zdaniem) – życzenia od MP :)
“Żeby więcej Kanionka w Kanionku.pl było :) By się wiodło i darzyło, drzwi nie wypadały, osy nie żądliły, a sianka nie zbrakło. Howgh!”
mitenki, zapisałam. Mam specjalny plik, o tajemniczej nazwie “cytaty” :)
“żeby więcej Kanionka w Kanionku.pl” – To są w końcu życzenia dla mnie, czy dla Was? :D
Dziękuję, mp :-*
A na osy i inne bzyki mam już taki odruch, że mi psycha siada. Ściągam pranie, a tu w zakamarkach jakichś gaci OSA, myślałam że zawału dostanę, i trwałego skrzywienia kręgosłupa, bo głowa mi mówiła, że jeszcze sporo prania zostało do ściągnięcia z linek, a nogi krzyczały: spierdalamy, spierdalamy!
Wszystkiego najpomyślniejszego! :-) Żelaznego zdrowia, stalowych nerwów i hartu ducha na co dzień, a także najprzychylniejszych okoliczności przyrodniczych i portfelowych! :-)
Dziękuję, lobo! Strzeliłeś w dziewiątkę, czyli w dziesiątkę :)
Wszystkiego najlepszego Kanionku, ja też niedługo 50, ale czuję sie tak stara, ze jest mi wszystko jedno.
Dużo siły do ogarniania Obory, poczucie humoru niech Cię nie opuszcza.
Rzadko się udzielam, ale czytam od początku i podziwiam nieustająco:-)
Dziękuję, Hanka :-*
Ja, malkontent z rodowodem, zawsze czułam się starsza niż świadectwo urodzenia sugeruje, a teraz rzeczywistość dogania te odczucia – kolana bolą, zwłaszcza prawe, wzrok posypał się znacząco (moje okulary -4 sprzed 15 lat już nie robią roboty, z bliska też w nich nie widzę, a tolerancja szkieł kontaktowych mówi: “Godzinka, nie dłużej, a potem to najlepiej wydłub sobie oczy szpadlem, bo będą cierpiały jeszcze wiele godzin”, plastikowe soczewki się tutaj nie sprawdzają, porysowały się chyba nawet od kontaktu z sianem…), a do tego jakaś taka niemoc ogólna i częstsza potrzeba robienia przerw w pracy :-/ Głowa też już nie ta, coraz bardziej rozkojarzona i pomyślunek jakby cięższy, niczym ta taczka pełna gówna :D A najlepsze, że najgorsze dopiero przed nami :D
(No, przynajmniej w kwestii optymizmu jestem jak w pysk dał konsekwentna).
Jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy.. ;) jakoś tak to leciało :) Sto lat Kamionek💐
Za 6 msc półwiecze mi minie więc wiem o czym gadasz. Ale co tam, broda do góry, cycek do przodu i kuśtykamy przed siebie raźno :):) Bo skoro potem ma być gorzej to teraz jest najlepszy czas, co nie? I tego się trzymamy Kanion, jasne? . ;)😁
Całusy
Oo dubel. Sorry. Piszę na telefonie z paluszkiem w bandażach z usztywnieniem z kawałka boazerii. I tak wyszło jakoś…
Dubel usunięty :)
“z paluszkiem w bandażach z usztywnieniem z kawałka boazerii” – Oho, widzę bratnią duszę :D
Trzymam się i kuśtykam raźno, pogoda może się zepsuć w każdej chwili, a w deszczu kolana jakby bardziej skrzypią…
Cóż ja mam powiedzieć, będąc już lat kilka po tej drugiej stronie cyfry 50?
Da się żyć proszę Kanionka, naprawdę. Wszystkiego dobrego!
Nie no, pewnie, że się da. Trochę krzywo, trochę na czworaka, spokojnie pełznąc ku zachodzącemu słońcu żywota naszego, amen, pewnie, że się da :D
A propos “wszystkiego dobrego” to powiem Wam, że jestem załamana, bo to z trudem zdobyte i drogie w świński ryj siano do dobrych nie należy. Kupa piachu (ja wiem, że krety w tym roku szaleją wszędzie, no ale to może trzeba było kosić trochę wyżej, albo przetrząsać to siano przed zbiorem, jak się kiedyś robiło, a nie zwijać z plackami gruntu rodzimego), a to ciasne sprasowanie to owszem, daje więcej masy per balot, ale też utrudnia sianu “oddychanie”, a jak na domiar złego jest pozwijane z beczką ziemi, to już w ogóle koszmar. Wczoraj otworzyliśmy trzeci balot i jest ODROBINĘ lepszy od dwóch poprzednich, ale szału nie ma, gacie nie spadają. Do wydanych na ten klops 9 tysięcy muszę zainwestować w maseczki przeciwpyłowe, bo my się podczas rozbioru, załadunku i rozładunku nawdychamy najwięcej, a kozom to chyba trzeba będzie sztuczne szczęki na wiosnę zainstalować (widać, że co gorsze partie po prostu zostawiają w paśnikach i dobrze dla nich, a dla nas trochę gorzej, bo ktoś to musi wynosić i wywalać).
Przeklęty rok z tym sianem.
No patrz, a nasze siano całkiem porządnie wyszło w tym roku.
Współczuję Wam i kozom.
Ale za to, żeby szczęścia nie za wiele, dwa konie mi okulały, jeden już sprawny, drugi jeszcze troszkę ponad miesiąc będzie wracał do normy. Co się wiąże z zamknięciem na piaskowym padoku, karmieniem, pojeniem i lekarstw podawaniem. Gówna sprzątaniem. I wysłuchiwaniu głośnego rżenia uwięzionej, od stada odseparowanej klaczy. Bo chociaż ma towarzyszkę, to tej towarzyszce zwisa, że stado jest parędziesiąt metrów dalej, natomiast Dirka uważa, że to jest ujma na jej honorze i cała wieś to musi usłyszeć.
O, tak. Odseparowanie od stada to dramat i hańba, a w przypadku kóz (bo nie wiem jak to wygląda u koni) jest o tyle gorzej, że osobnik przywrócony do stada ledwie parę dni później już traktowany jest jak obcy, obwąchiwany i oprychiwany, a potem dostaje regulaminowe bęcki. Jeśli chodzi o rzewne darcie ryja, to chyba tylko Pacanek był wyjątkiem – totalnie wywalone jajca, zero tęsknoty za kimkolwiek, no chyba że za mną i moim czarodziejskim wiaderkiem, w którym zawsze było coś pysznego. Nie raz wyprowadzałam go za bramę, żeby sobie pojadł dorodnych chwastów, obgryzł wierzbę przy śmietniku, czy wyskoczyłna leśne pobocze opitolić kwiaty łubinu. Jak mu się znudziło, to wracał pod bramę i sobie tam spokojnie stał, wypatrując Kanionka na horyzoncie. Naprawdę, cholera, fajny był z niego herbatnik.
Jeśli chodzi o siano, to jestem pewna, że to nie jest kwestia okolicy, tylko wykonawcy. Facet sam przyznał, że skoszonego nie przerzuca, nie odwraca, tylko czeka aż “dobrze wyschnie”. No i fajnie, susza była, dużo słońca, ale od spodu zawsze wilgoć będzie, że nie wspomnę o taczkach ziemi z kretowisk zwiniętych razem z sianem. No i jak on ten torcik wedlowski dodatkowo sprasował na maksa swoją supernowoczesną maszyną, to siano nie miało szans się tej wilgoci pozbyć, i wyszło jak wyszło. Bywa tak, że nawet jak się ma doskonałe narzędzia i sprzyjające okoliczności po swojej stronie, ale pomyślunku zabraknie, to i tak gówno z tego wszystkiego wyjdzie ;)
Na inną nutę: dziś było u nas 26 stopni w cieniu! I noce cieplejsze niż w lipcu. Może dlatego kozy jeszcze nie mają rui, poza jedną Miki dwa dni temu, która zresztą też buczała tylko jeden dzień i tak trochę jakby od niechcenia. Dla nas to lepiej, bo święty spokój i nie trzeba co chwilę łypać, czy się któraś w charakterze kamikaze nie rzuciła na druty w drodze do Bożydara, no ale tak dziwnie to chyba jeszcze nie było – ruje często zaczynały się już w połowie sierpnia, a wrzesień generalnie był inauguracją miesięcy koncertowych.
Przeklejam dla Kanionka, może komuś też się przyda:
Poranny Dziennik Zdrowia
doktora Bartka Kulczyńskiego
poniedziałek, 18 wrz 2023 | godz. 05:55
☝ Jeśli zmagają się Państwo z migreną lub znają kogoś, komu ona dolega, warto znać działanie tej witaminy.
Dzień dobry o poranku,
[…] jesteśmy przerażeni zapachem kwiatów […].
To fragmencik z opowiadania Ból głowy J. Cortazara – wybitnego prozaika XX wieku. W opowiadaniu tym opisuje swoje zmagania z potworami, które uosabiają ból głowy. I o tym, jak nawet przyjemny zapach potrafi drażnić z powodu migreny.
Za każdym razem, kiedy natrafiam na opisy bólów migrenowych w dziełach klasyków literatury, którzy umieją odpowiednie dać rzeczy słowo, np. w powieści Mistrz i Małgorzata Bułhakowa, myślę sobie, jak to dobrze, że nie dolega mi migrena.
Średnio co ósma-dziesiąta osoba w Polsce się z nią zmaga. O wiele częściej doświadczają jej kobiety niż mężczyźni.
Na szczęście istnieją różne sposoby, które potrafią przynieść ulgę; powstało wiele prac naukowych o sposobach na zapobieganie, jak i wspomaganie leczenia nawracającego, silnego bólu głowy, któremu nieraz towarzyszą: nadwrażliwość na światło i hałas czy nudności i wymioty.
Jednym z takich rozwiązań jest…
Ryboflawina na migrenę
Osoby, które często doświadczają ataków migreny, warto, aby się zainteresowały ryboflawiną – witaminą B2. Składnik ten może być dla nich zbawienny.
Badacze wskazują, że pojawienie się migreny jest powiązane z zaburzeniem funkcjonowania mitochondriów – pewnych organelli w komórkach organizmu. Ryboflawina usprawnia ich pracę i bierze udział w produkcji przez nie energii. I to ten właśnie mechanizm odpowiada za przeciwmigrenowe właściwości witaminy B2.
W 2022 roku opublikowano obszerną analizę 9 badań naukowych, która dowiodła, że stosowanie mega dawek witaminy B2 przynosi konkretne korzyści zdrowotne:
• zmniejsza częstotliwość występowania ataków migreny;
• skraca czas trwania ataku migreny, gdy już wystąpił;
• zmniejsza liczbę dni z migreną;
• pomaga złagodzić ból głowy.
Jak stosować ryboflawinę?
Naukowcy wskazują, że w zapobieganiu atakom migreny pomaga 400 mg witaminy B2 dziennie przez co najmniej 3 miesiące.
Żeby mieć odniesienie, z żywnością spożywamy średnio 2-2,5 mg witaminy B2 dziennie. Dlatego aby uzyskać efekt zdrowotny przy bólach migrenowych, potrzebujemy dostarczać około 200-krotnie więcej ryboflawiny. Takich ilości nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie z diety. Stąd konieczne jest sięgnięcie po preparaty.
Bezpieczeństwo megadawek ryboflawiny
Od razu mogę uspokoić, że pomimo tak wysokich dawek, witamina B2 jest dla nas zupełnie bezpieczna.
Dotychczas nie zaobserwowano żadnych negatywnych skutków zdrowotnych związanych ze spożyciem ryboflawiny w ilości do 400 mg dziennie przez co najmniej 3 miesiące.
Co więcej, w odróżnieniu od wielu innych składników, z uwagi na wysoki profil bezpieczeństwa, dla witaminy B2 nie został ustalony żaden tolerowany górny poziom spożycia.
O, dziękuję, Olu :)
(Oraz ha tfu, trzy obroty w lewo, podskoczyć na jednej nodze, splunąć przez prawe kolano – już chyba miesiąc nie miałam migreny! CAŁY MIESIĄC! Oby nie zapeszyć…).
Ja te witaminy z grupy B to i tak staram się łykać w miarę jak o tym pamiętam, bo ze względu na częste żarcie inhibitorów pompy protonowej mam – jak chyba wszyscy konsumenci IPP – upośledzone wchłanianie którychś tam B z przewodu pokarmowego, a co za tym idzie i magnezu, co z kolei zaburza gospodarkę wapniem… Mam nawet chelatowaną wersję B12, B-complex to wiadomka, i chyba B1 też kupowałam.
Tylko, kurtka rozdarta, nawet jak sobie te wszystkie pudełka zostawię na stole/parapecie pod kuchennym oknem, to często i tak zapominam wziąć :-/
Ale czeeekaj, sprawdziłam na opakowaniu, że ja mam ryboflawiny 5 mg per piguła, to żeby 400 mg dziennie przyjąć, to musiałabym całe opakowanie dziennie zjeść, dla pewności z kartonikiem i ulotką.
Niestety tak to wygląda. Można kupić dobrej jakości witaminy w kroplach jeżeli ilość tabletek przeraża. I inwestycja pieniężna też jest. Ale może warto spróbować. Co prawda nie migreny ale inny temat i czym innym ale tez wyleczyłam sobie kilka lat temu dawkami i wytrwałością. Tylko może jeżeli masz Kanionku kłopoty z wchłanianiem, to jeszcze zwiększyć dawkę – jak już inwestować. Bo przyswajalność to kolejny problem.
Z drugiej zaś strony – witaminy rozpuszczalne w wodzie, do których należą również wszystkie z grupy B, są wydalane z moczem, gdy jest ich nadmiar. Nie zgłębiałam tematu, ale chyba nie jesteśmy w stanie magazynować grom wie ile tych witamin w organizmie (w przeciwieństwie do np. D, czy A), więc czy spożywanie megadawek nie da przypadkiem takiego efektu, że organizm wykorzysta sobie, przykładowo, te 5-15 mg, a resztę przekaże nerkom do wyrzucenia? Bo jeśli tak, to – nawiązując do frazy “srać pieniędzmi” – można by powiedzieć, że… sikamy pieniędzmi (tymi, które wydaliśmy na megadawki witamin). Temat na pewno wart zgłębienia.
Tak rozważając można pomyśleć o zastrzykach. Ale tej formy podania nie polecam. Zastrzyki z vit B są k..sko bolesne. Ja wiem, że migrena też nie sielanka ale tak z własnej woli…
Wart. Kupiłam kiedyś super siarkę. W 3 oleje chyba toczonych na zimport i z najlepszą wchłanialnością na rynku. No cena nie była mocno zaporowa, ja potrzebowałam, reakcje organizmu miałam prawie od ręki i radośnie zaczęłam czytać ulotkę🙈 ta rewakcyjna wchłanialnością wynosi 30%. Pozostałe siarki na rynku – oczywiście mniej. I tu jest też problem: 1. Treść pokarmowa musi dotknąć ścianek jelita 2. Musimy mieć zdrowe kosmki jelitowe 3. Sprawną, a przynajmniej nie przeszkadzającą florę bakteryjną 4. Dobrze wchłanialną postać tego co ma się wchłonąć 5. Komórki muszą to przyjąć – tu teżadnej jest ważna budowa chemiczna czyli przswajalność. I na to są obliczone mega dawki. Po drodze bardzo dużo się traci i to już w jelitach.
Pewnie jestem ostatnia…
Życzę pogody ducha, zawsze i mimo wszystko. Dużo zdrowia i ciepłej jesieni i zimy, opadów tak w sam raz i zwierzaków zawsze zdrowych, Małegożonka zawsze radosnego…
I powiem Ci, że 50 urodziny wspominam z sentymentem, jaka byłam młoda i szczupła i w ogóle. Tak, że ten – alleluja i do przodu!
Dziękuję, Jagoda :)
Do przodu, choćby bokiem, jak krab! (nie mylić z “crap” :D)
Buziaki :-*
Jeszcze ja✋
Pół wieku, ho,ho, to nie w kij dmuchał!
Dopiero dziś przeczytałam i od razu startuję (opóźnienie jak to w przypadku PKP😉) z życzeniami na drugą połówkę życia. Teraz dopiero zacznie się zabawa! Bo to przecież po pierwszej połówce wszystko jest łatwiejsze, weselsze i bardziej kolorowe, a dopiero po drugiej można zaliczyć zgon🥴.
Także zdróweczka!
Dziękuję, Bo :D
Kwestię “pierwszej połówki” wyjaśniłam w odpowiedzi dla wy/raz, a tu muszę nadmienić, iż nie spodziewam się dożyć setki, może najwyżej siedemdziesiątki, tak więc, de facto, mam za sobą 70% życia, góra 66. Już sobie obliczyłam, że nie mogę wziąć na klatę więcej szczeniaczków, bo w ich podeszłym wieku my będziemy w równie podeszłym i być może już nawet roweru nie będziemy w stanie prowadzić, a co tu mówić o wożeniu zwierzaków samochodem do weterynarza, a już na pewno nie chciałabym zostawić żadnych zwierząt na pastwę decyzji administracyjnych tutejszych władz, więc… Na starość to już chyba tylko nietoperze będę dokarmiać, i zamiast gdakania, kwakania, meczenia, szczekania i miauczenia codziennie rano będzie mnie witał jedynie dźwięk skrzypiących kości i starych pajęczyn osuwających się z sufitu po zmurszałych ścianach, i takie tam. Takie mam ostatnio przemyślenia i co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Bo, odpadłam. Naprawdę. Pięknie i jednak dla mnie optymistycznie napisane.
Co tu tak cicho się pytam?
Popadamy w jesienny letarg, szykując się do snu zimowego – uprasza się nie budzić do maja :D
Dżizas, to nagłe załamanie pogody w piździerniku podkopało mi morale – a tak miło było aż do połowy miesiąca, można się było łudzić, że zimy w tym roku wcale nie będzie.
(Tutaj mała prywata – cielne kurtki i polary są wspaniałe, drogi Kapeluszniku, a czapka z uszami przeszła wczoraj chrzest bojowy i też zdała egzamin – deszcz spływa z daszka, nic nie kapie za koszulę).
O jakże się cieszę. Czapki mam jeszcze dwie i ciągle zapominam wysłać. Obym tylko pamiętała przed nadejściem lata.
Spóźnione, ale szczere: energii, sił, zdrowia, niespodziewanych tylko pozytywnych. Jakoś z blogu mi wyszło, że jesteś rok młodsza, ale się nie czepiam. ’73 to bardzo dobry rocznik. Wiem co mówię.
Tylko dobrego wszystkiego.
Dziękuję, wy/raz :-*
Jestem rocznik ’74, a całe nieporozumienie pewnie wzięło się stąd, iż napisałam, że “za kilka dni zacznę robić pięćdziesiąte okrążenie wokół Słońca”. No więc 50. rozpoczęłam, ale jeszcze nie ukończyłam, ergo: zrobiłam 49 pełnych okrążeń, czyli mam 49 lat. Teraz już pewnie wszystko będzie jasne (oprócz tego, że wciąż nie wiadomo kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, no ale to wiadomka).
’74 to też dobry rocznik bardzo, mój monsz jest z niego :) A ja dwa lata wcześniejsza :)
Kanionku Najlepszego z okazji urodzin, Zdrowia dla ciebie i spokoju. Oraz przypominam, że sie skończył październik…gdzie post?
Puk, puk, Kanionku. Puk, puk. Skrobnij coś choćby w komentarzach.