Nie ufaj kotom i pracownikom najemnym, czyli piszę, bo nie mogę chodzić

“Here I stand, all alone

have my mind turned to stone

have my heart filled up with ice

to avoid its breakin’ twice

Thanks to you,

my dear old friend

but you can’t help,

this is the end

of a tale that wasn’t right

I will have no sleep tonight

In my heart, in my soul

I really hate to pay this toll

should be strong, young and bold

but the only thing I feel is pain”

Fragment utworu “A Tale That Wasn’t Right” z albumu “Keeper of the Seven Keys” grupy Helloween, 1987 (https://www.youtube.com/watch?v=uQfXw11zAK0)

To jest tak piękna ballada, że jeśli komuś podczas słuchania serce nie pęka, to albo ma siedem lat i zero zmartwień, albo jest syntetykiem. Tak, Bożena mi się śniła, i co zrobisz? Nic nie zrobisz. Serce może pękać wciąż i wciąż od nowa. Tego samego dnia rano przyleciała do nas czapla, ale nie nasza, bo nasza jest siwa, a ta była biała jak śnieg, aż w oczy raziło. Skąd się tu wzięła, nie wiem. Nigdy wcześniej nie widziałam białej czapli, a w Polsce jest ona ptakiem bardzo nielicznym. Biała jak śnieg, albo jak duch, uleciała w październikowe niebo wystraszona przez nasze psy.

A tymczasem u nas, wśród wciąż żywych…

***

Wraz z wybiciem północy dnia trzydziestego września żarty się skończyły i od razu walnął przymrozek. Rankiem pierwszego dnia października bez zbędnych namysłów wyciągnęłam z szafy ocieplane kalesony małżonka. Nie dla niego, tylko dla siebie (butów jeszcze nie wyciągam, w październiku spokojnie można boso chodzić, ale kalesony i polar, a pod nim koszulka z długim rękawem i sweter z golfem to mus). A później, o dwunastej w samo południe, znów upał, 16 stopni, i musiałam wartko ściągać wełniane gacie i te wszystkie polary, czyli jest dokładnie tak jak wiosną, z tą tylko różnicą, że wiosną człowiek nie ma ochoty skakać na główkę do studni bez wody.

Ale tak prawdę mówiąc ten pierwszy przymrozek to śmieszny był, tak może z pół stopnia poniżej zera, nawet wrażliwe na zimno ogóreczniki w ogrodzie dzielnie go przetrwały, i od tej pory nic. Cały październik bez przymrozków, i – pomijając dwa dni z ulewą i zawieruchą – na dobrą sprawę to było lato. Tak tylko piszę, na wypadek gdyby Państwo okien nie mieli i nie wychodzili z domu, a teraz Wam jeszcze napiszę, dlaczego nie można ufać kotom i pracownikom dorywczym.

Kotom to dlatego:

A tak ściślej rzecz ujmując, to może nie wszystkim kotom, ale Kupie na pewno. Kupa, znana Wam niegdyś jako Puma, to jest taka wredna wesz, co to wiecznie się przymila, pod nogami plącze i uwagi doprasza, i patrzy człowiekowi w twarz tymi wielkimi ślepiami i mówi: “No pogłaszcz mnie, podrap proszę, o zobacz, jaki mam śliczny, miękki brzuszek, a jakie delikatne, miękkie łapki…”. I gdy się człowiek da na to nabrać jak ten gołąb na zatrute suchary, gdy się mimo bólu w plecach litościwie schyli, żeby małpę pręgowaną pogłaskać, to ona go CAP! za rękę, zębami i pazurami, i trzyma jak bulterier w żelaznym uścisku, i patrzy człowiekowi w twarz tymi zmrużonymi oczami o hardym spojrzeniu i syczy: “Cooo? By się chciało pogłaskać kotka po mięciusim brzuszku, taaak? A to teraz się ma za ssssswoje”. I weź tu gadaj z kotem.

Albo z takim pracownikiem najemnym. Jakoś tak wyszło, że Kanionek przesadził w tańcu z widłami i z jazdą na taczce, i odcinek lędźwiowy kręgosłupa odmówił mu dalszej współpracy. I to tak dość długo trwa, że już prawie z tym do lekarza poszłam, bo będzie już ze trzy tygodnie bólu bez przerwy, a ściółka w koziarniach woła o pomstę do nieba, a wiadomo, że jeśli małżonek sam się za sprzątanie weźmie, to na drugi dzień już oboje będziemy na czworakach chodzić, więc Kanionek, mądra głowa, udał się do Pacanowa, i wymyślił taki sprytny plan, że się komuś zapłaci i ktoś nam to zrobi, bo pal diabli pieniądze, zdrowie ważniejsze. No i tak się nadarzyło, że przedwczoraj dzwonił do mnie taki lokalny klient w sprawie czy są już gotowe sery dla niego, więc go Kanionek zapytał, czy tam u nich w tej sąsiedniej wsi nie ma może kogoś młodego i silnego, kto chciałby sobie te pół grosza za posprzątanie w koziarniach przytulić. I że gdyby się znalazł ktoś taki, to niech aby najpierw do mnie zadzwoni, to się umówimy na stosowny dzień i godzinę.

Rankiem dnia następnego, o godzinie 7:40, gdy właśnie szykowałam się do spaceru z pieskami po lesie (z nadzieją, że może choć jednego grzyba w tym roku jeszcze znajdę, bo Żozefin akurat do szpitala pojechała na zdjęcie szwów po nagłym ubytku woreczka żółciowego, więc cały las byłby dla mnie), usłyszałam psi jazgot pod bramą. Zajrzałam w nasze lusterko zamontowane we wnęce kuchennego okna, i oczom mym ukazała się kompletnie mi nieznana postać z rowerem, stojąca pod bramą tak, jakby tam właśnie i nie gdzie indziej stać miała, dokładnie tego dnia i o tej z minutami godzinie. Wyszłam przeto i zapytałam, czym mogę panu służyć, a pan na to, szczerze i bez totamto, że on przyjechał ten gnój wywalić. No i co zrobisz? No nic nie zrobisz, i szlag trafił mojego podgrzybka, ale mniejsza z tym.

Pan na oko był po pięćdziesiątce, a w rzeczywistości przed siedemdziesiątką, ale to też mniejsza z tym. Rower marki Jubilat zaparkowaliśmy przed bramą, zaprowadziłam pana do koziarni, pokazałam na czym zadanie polega, że tu widły takie i owakie, że koziarnie są dwie, a ściółkę trzeba wynieść aż dziesięć metrów za budynek. I wątpliwość ostrożnie wyraziłam, że nie wiem, czy pan dobry da sobie radę. “Opani, nie takie rzeczy się za komuuuny! TuwPicimpulkach, zeszwagrem, ten wiepanitorf na wagony, TONAMI się ładowało. Notoja będę zaczynał”. No i zdjął kurtkę i zaczął. I jeszcze co do zapłaty się dogadaliśmy, to znaczy on powiedział ile chce za każdą koziarnię, a ja się zgodziłam.

Co pół godziny do niego zaglądałam, czy aby żyje jeszcze, ale muszę przyznać, że tego wiepanitorfu to oni faktycznie ze szwagrem sporo przerzucić musieli, bo pan Zbyniu dziarsko zasuwał z widłami i przez całe cztery godziny tylko dwie fajki wyjarał i jedną szklankę wody wypił. Na koniec stwierdził, że drugą koziarnię to on na drugi dzień zrobi, żeby do domu po ciemku nie wracać (może Jubilat zgubił dynamo, a może raczej chodziło o to, że panu Zbyniowi już trochę z nosa kapało, czemu ja się wcale nie dziwię, bo wiem jaka to ciężka robota), na co z małżonkiem zgodnie wyraziliśmy wątpliwość, czy pan dobry w ogóle z łóżka wstanie nazajutrz, albowiem my po takim sprzątaniu jednej koziarni we dwoje, to na drugi dzień się resztek tapety na ścianie przytrzymujemy, żeby do kuchni jakoś dojść, a pan dobry na to, że ha ha, on nie tylko wstanie, ale jeszcze przyjdzie i w ogóle nie ma problemu. No to uiściliśmy umówioną kwotę w nowiutkim, zielonym banknocie, pan się grzecznie pożegnał, cmoknął na Jubilata i odpłynął w lasu toń.

Nazajutrz przed dziewiątą przyjechał po swoje sery klient wcześniej wspomniany, i przy okazji zagaił, czy aby pan Zbyniu robotę obiecaną odwalił, na co ja mu uczciwie, że owszem i jak najbardziej, i że dzisiaj ma przyjść drugą koziarnię posprzątać, ale nie wiem czy po wczorajszym będzie w stanie na nogi wstać. Na co klient powiada, że pan Zbyniu wstał na pewno, bo już przed ósmą go we wsi widziano, jak dziarskim krokiem maszerował do spożywczego sklepu, więc ja na to, że to całe szczęście, bo się trochę o niego martwiłam, całkiem jak widać niepotrzebnie.

Jak tylko małżonek usłyszał o porannej defiladzie pana Zbynia do sklepu, to z miejsca zawyrokował, że dzisiaj go na oczy nie zobaczymy, bo niby po co on szedł do tego sklepu ze świeżozielonym banknotem, jak nie po to, by go wymienić na lokalną walutę? A ja małżonkowi na to, że gdyby miał wymieniać, toć chyba zrobiłby to wczoraj zaraz po robocie, jak każdy normalny tubylec, a dzisiaj to pewnie po mleko i bułki szedł, a z małżonka to taki pesymista i niedowiarek, że ręce opadają. “A ja ci mówię, że on tu dzisiaj nie przyjdzie”. No i co Państwo powiedzą? NIE PRZYSZEDŁ.

Ja to chyba w ogóle, wbrew głoszonym przez siebie poglądom, mam zbyt wiele zaufania do wszystkich i z góry zakładam, że są lepszymi ludźmi/zwierzętami, niż to się w rzeczywistości przedstawia. I jeśli czegoś o kimś nie wiem, to sobie dopisuję rzeczy niestworzone. Pamiętacie takie zdanie z serialu “House MD”, które podobno wbijają do głów studentom medycyny, że jak słyszysz tętent kopyt, to masz myśleć “konie”, a nie “zebry”? No więc nie z moim mózgiem takie numery. Mój mózg jak usłyszy tętent kopyt, to zaraz wrzeszczy rozemocjonowany, że zebry, ja cię kręcę, zebry na nas biegną, a za nimi jeszcze dwie różowe żyrafy, a każda w zębach trzyma tomahawk, a w tyłku ma petardę (to tak na wszelki wypadek, bo jednak mój mózg lubi się czasem spodziewać czegoś niedobrego).

I tak na przykład mam klientkę, która lubi zamawiać sery przez telefon, i kiedyś do niej dzwoniłam, ona długo nie oddzwaniała, a gdy w końcu zadzwoniła, to przepraszała, że tak późno dzwoni, ale “wie pani, pani Aniu, taki był dzisiaj ruch w galerii, że ja już nie wiedziałam gdzie mam głowę”. No spoko, nie ma sprawy, ja to przecież doskonale rozumiem, ci wszyscy ludzie ciągnący tłumnie do galerii i wyrywający sobie z rąk ostatniego Picassa, albo najnowsze dzieło sztuki jakiegoś lokalnego Banksy’ego. Tak, tak właśnie sobie pomyślał mój mózg, a kilka tygodni później się okazało, że owszem, chodziło o galerię, tyle że nie sztuki, a handlową. Proste, nie? Dla większości ludzi zapewne. Na mnie jednak wiecznie lecą zebry i kapibary, a jak mnie przez kilka dni kłuje w lewym podżebrzu, to musowo rak trzustki, albo inna niewydolność nerek. Nie no, do lekarza z takim czymś nie chodzę, bo przecież nie jestem hipochondryk, tylko zwykły nerwus z bujną wyobraźnią.

Albo na przykład jak sobie Kanionek sadził młode drzewka owocowe, takie tam czereśnie i wisienki, i gęsi mu się bacznie przyglądały, i poddawały wnikliwej inspekcji wiadra pełne kompostu, co to je sobie Kanionek przytargał, i badały stan styliska od łopaty, co to go Kanionek taśmą klejącą do łyżki przykleił, i w ogóle wykazywały niezdrowe (jak na gęsi) zainteresowanie tą ogrodniczą robotą, to co sobie pomyślał Kanionek? “Nie no, przecież krzywdy drzewkom nie zrobią, bo DLACZEGO miałyby im coś zrobić?”. I co Państwo powiedzą? ZROBIŁY. Pierwszą z brzegu czereśnię poharatały dziobami, bo chciały i mogły, więc potem latałam z kawałkami tektury i owijałam pozostałe drzewka. Tekturę też trochę poszarpały, ale na szczęście znudziło im się zanim dotarły do młodej kory sadzonek.

O, albo jak Majączek już kilka razy opitolił Kanionkowi krzak białego bzu do samej ziemi, to co sobie pomyślał Kanionek, gdy w tym roku w pocie czoła wykopywał starą odmianę róży, żeby ją przesadzić w takie miejsce, gdzie nie będzie nikomu wadziła, stojąc na przykład na trasie przewozu siana? No pomyślał sobie, że “niee, no przecież Majączek róży nie ruszy, bo to kolec na kolcu, tu nawet nie ma za co złapać, żeby sobie mięsa nie rozciąć do kości”. I co Państwo powiedzą? RUSZYŁ. Tak ruszył, że krzak wraz z bryłą korzeniową przeprowadził się o kilka metrów od miejsca posadzenia. I to DWA MIESIĄCE po przesadzeniu, gdy już zdążyłam się ucieszyć, że – wbrew trwającej suszy i mojej kompletnej ignorancji w dziedzinie roślin ozdobnych – róża się przyjęła i wypuściła młode listki. Teraz krzaczek jest w ogrodzie i może coś jeszcze z tego będzie, no chyba żeby nie spodobał się kaczkom…

Mogłabym mnożyć przykłady swojej naiwności, i tylko kurczakom to ja już zdecydowanie nie ufam, spodziewam się po nich wszystkiego najgorszego, i w związku z tym hoduję właśnie w szklarni pięć pisklaków zielononóżki wraz z matką kurką. No bo sytuacja wyszła taka, że jedna kura zdecydowała się na późne macierzyństwo, i sobie nawet pomyślałam, że na szczęście w kurniku te jajka wysiadywała, więc dzieciom będzie sucho, czysto i bezpiecznie, no ale się okazało, że wcale nie było, bo gdy zgraja młodych kurokezów ukończyła tydzień życia, do kurnika podkopał się szczur i ukradł sobie kilka młodych na kolację. No to sami Państwo rozumieją, że ja kurczaków mogę nie cierpieć jak stonki i wiadra kleszczy, ale przecież nie pozwolę, żeby szczur te ledwo opierzone piłeczki żywcem pożerał, więc kurza rodzina (jej mać) zamieszkała w szklarni. Już mi opędzlowały wciąż dojrzewające papryki i wydarły z ziemi ostatnie dżdżownice, ale niech im będzie. Jak młode podrosną i będą umiały siedzieć na grzędzie, to wszyscy won do kurnika, a widmo rosołu niechaj im w oczy świeci, czy coś.

Ale bywa, że się pomylę w drugą stronę…

Przyjechał raz do nas człowiek w wieku na oko nieokreślonym (przedział od 50 do 150 lat), typowy ZAGORZAŁY amator płynnej diety, z zawodu konserwator wnętrza (własnego). Przybył maszyną rolniczą z epoki bardzo minionej (to taki ciągnik po przejściach, gdzie wiecie, jeden reflektor wisi na sznurku, a w drugim gniazdują sikorki, zaś silnik pracuje na węgiel i wytłoki z buraków) i podtelepał się pod samą bramę. Nie wyłączył silnika, bo maszyny napędzane wytłokami z buraków mają przykry nawyk nieodpalania po raz drugi tego samego dnia. Zauważywszy mnie pośród balotów siana, jął wymachiwać żylastymi rękami jak jakiś prorok na pudle, a gdy podeszłam do bramy i, wytężywszy słuch, odfiltrowałam gruźliczy kaszel ciągnika, dotarło do mnie, że człowiek ten przemawia w obcym języku. Ani chybi. Bo nic nie zrozumiałam.

Osobnik ów zdecydowanie się zdenerwował, że ma do czynienia z kretynką, której trzeba proste słowa na migi literować, i sepleniąc przez dziąsła zasilane jednym zębem wycharczał powoli i prawie wyraźnie, że chodzi mu o dwie kozy. Kupić. Teraz. On przyjechał, ja mu złapię, on zapłaci i po sprawie. On ma sznurek. Kozy dwie. Pani złapie.

PO MOIM TRUPIE.

Powiedziałam mu, że dorosłych nie sprzedaję, a młode są jeszcze za młode, i w ogóle że to się nie przyjeżdża tak z głupia frant i jak Filip z buraków, tylko się trzeba umówić, a jak on chce kozy sznurkiem wiązać, to może się wcale nie umawiać, bo i tak nic z tego nie będzie. W spojrzeniu pana osobnika zobaczyłam szybki ślub gniewu z niedowierzaniem, a dzieckiem tego pięknego związku było soczyste splunięcie na ziemię. Pan osobnik dosiadł gruźliczego klekota, ryknął silnikiem, puszczając kominem złowieszczo czarną chmurę, i odpyrkotał się do swojej wsi, całe cztery kilometry stąd.

Wierzcie lub nie, za miesiąc był znów pod bramą. Tym razem stary klekot ciągnął za sobą małą przyczepkę. Na te kozy dwie. Pan osobnik przywiózł też ze sobą tłumacza (z ludzkiego na kretyńskie), którego z początku wzięłam za jego syna, ale się okazało, że to pracownik, bardzo dobrze ułożony, komunikatywny i rozgarnięty. I on mi wyjaśnił, że pan osobnik obiecał wnuczkom dwie kózki, i czy moglibyśmy je teraz złapać.

LUDZIE TRZYMAJCIE MNIE.

No to wytłumaczyłam tłumaczowi, że tłumaczyłam już panu osobnikowi, że najpierw trzeba zadzwonić i się umówić, bo w ciągu dnia to kozy sobie chodzą z dziećmi po łąkach, i nikt za nimi nie będzie ganiał (no bo przecież nie mogłam mu powiedzieć, że same przyjdą), a poza tym są wciąż za młode i jak już, to najwcześniej na koniec lipca się możemy umówić. Chłopak zapisał sobie mój numer telefonu, pan osobnik pomachał rękami (nie, zdecydowanie nie w geście uprzejmego pozdrowienia) i odjechali, a ja pomyślałam sobie, że do końca lipca muszę coś takiego wymyślić, żeby im tych kóz nie sprzedać, a oni żeby mi chaty nie spalili.

Traf chciał, że jakiś czas później byliśmy z małżonkiem we wsi pana osobnika, gdzie z już znajomym i rzetelnym człowiekiem załatwialiśmy kwestię zakupu i transportu owsa i pszenicy. I zapytałam wprost o tego pana osobnika, i czego się dowiedziałam? Że owszem, butelki z domu na mróz nie wypędzi, że prosty jest i łatwo go zdenerwować, ale jeśli chodzi o zwierzaki, to one biedy u niego nie mają i że dba o nie lepiej, niż o własne dzieci. No to mi trochę szczęka opadła, jak to się kiedyś mówiło, i gdy w połowie lipca tłumacz pana osobnika zadzwonił żeby potwierdzić, że oni pod koniec miesiąca przyjadą po dwie kozy, to go jeszcze wypytałam o warunki (szopka drewniana, słoma i siano od gospodarza, którego znam, i który zaopatruje całą wieś, i tak, wiedzą, że zimą to i marchewkę i jabłko trzeba dać, i owies od czasu do czasu, i niech się pani nie martwi, kozy będą miały dobrze), a gdy w końcu przyjechali, z przyczepką i bez sznurków, to nawet pan osobnik jakiś złagodniały był i ani razu nie splunął. Pokazałam im jeszcze jakie kostki solne kupić, to jedną wzięli ode mnie, bo akurat miałam zapas, a drugą obiecali, że dokupią.

I tak sobie myślę, że oni wiedzą, że ja znam ludzi, którzy ich znają, i że bywam w ich wiosce. I że przyjeżdżali tu trzy razy, czekali na te kozy prawie trzy miesiące, a mogli pojechać do kogoś, kto bierze forsę do ręki bez dąsów i nie pierniczy farmazonów o kostkach i marchewkach. I że wszystko będzie dobrze, a ja się pomyliłam.

A wiecie, że ludzie się niby nie zmieniają, a taka na przykład pani Żozefin poszła pod prąd i coś się w niej zmieniło? Już dawno miałam Wam o tym napisać, ale nie było okazji, a skoro dzisiaj o ludziach, zwierzętach i zaufaniu, to akurat i w sam raz.

To było jakoś rok temu, gdy – jak co tydzień – wsiadłam na rower i zawiozłam paczkę kurierowi pod most, a za mną leciały trzy koty: Jałowiec i dwa Szybkotki. Tak na marginesie, to Jałowiec zawsze się wkurza, gdy Szybkotki się za nami wloką, więc często przystaje, czeka, i daje któremuś w łeb, ale Szybkotki się tym nie zrażają. No więc dotarliśmy sobie do mostu, gdzie przekazałam paczkę kierowcy, po czym zawróciłam i pojechałam do domu nie oglądając się za siebie, bo nasze koty doskonale znają drogę do domu. Godzinę później okazało się, że do domu dotarł Jałowiec i tylko jeden z Szybkotków (Szybkotków jest łącznie sztuk trzy, ale jeden jest leniwy i nigdy z nami do lasu nie chodzi), co mnie wcale nie zdziwiło, bo koty często zbaczają na łąkę lub pole przed lasem, żeby sobie dla zabawy pogonić kota myszom.

Na drugi dzień miałam jakąś sprawę do Żozefin, albo ona do mnie, co jest mało istotne, dość że musiałam do niej jechać i pojechałam. I jakież było moje zdumienie, gdy zastałam u niej Szybkotka! I miseczkę z wodą na ganku, i jakieś skrawki mięsa w miseczce obok. A Żozefin, CAŁA UŚMIECHNIĘTA, że “pani Aniu, pani zobaczy, kotek się do mnie przybłąkał”. A ja jej na to, że no widzę, i że to mój kotek, tylko musiał się wczoraj zgubić, albo mu się nie chciało do domu wracać o zmierzchu. A pani Żozefin, że czy ja jestem pewna, że to mój kotek, i już widziałam po jej twarzy, że robi jej się smutno. No to jej mówię, że na pewno mój, bo mam trzy takie, prawie identyczne, co mi się na wiosnę w ogrodzie zalęgły. I żeby jej to udowodnić wsiadłam na rower i udawałam, że odjeżdżam, a Szybkotek, rzecz jasna, poleciał za mną.

Wróciłam, Szybkotek ze mną. Pani Żozefin westchnęła, że szkoda, bo ona tego kotka już polubiła. POLUBIŁA. Myślałam, że z roweru spadnę. I co tu zrobić? Szybkotki na własnej piersi odkarmione, tłuste i zadowolone, Żozefin nigdy kota ni psa nie miała, trochę strach jej go zostawić, ale smutek w jej oczach był autentyczny. No to zapytałam, czy NA PEWNO chce tego kotka, i czy pan Dżery też go chce (no wiecie, żeby kotek któregoś dnia nie wyleciał przez okno. Zamknięte). Tak, tak, pan Dżery już się z kotkiem podzielił szynką z darów, a karmy to mogą trochę ode mnie odkupić, i w ogóle niech ten kotek zostanie, bo on taki fajny. No to się z nią umówiłam, że kotek zostanie u niej na okres próbny (dla nich i dla kotka), a gdyby coś nie bardzo, to go wezmę z powrotem do siebie. I co Państwo powiedzą? Szybkotek mieszka u nich już rok, jest czysty, zdrowy i nazywa się Kajtuś.

A wiecie, co w tym roku robiła pani Żozefin, gdy wracała z grzybów drogą koło naszej łąki? Zrywała co ładniejsze kwiatki z pobocza (wrotycz, łubin, oset i tym podobne) i przerzucała naszym kozom ponad drutami pastucha. Kozy tak się nauczyły, że teraz idą żebrać do każdej przechodzącej tędy piechotą osoby. No wiem, teraz już myślicie, że ściemniam, albo wyżarłam całą kodeinę z paracetamolu, ale naprawdę tak jest. I tym optymistycznym akcentem…

PS. Chciałam jeszcze powiedzieć, że miałam Wam tylko o białej czapli napisać, ale że akurat dzisiaj późnym popołudniem skręciłam nieco nogę w kolanie i ciężko mi chodzić, to pomyślałam, że trzeba to wykorzystać, usiąść na dupie i napisać coś więcej. O, i ser Ibores mogę Wam już pokazać:

PPS. Ja też za Tobą tęsknię, Bożena. Twój syn był dzisiaj na randce i to nawet dwa razy – z Kraszikiem i Małym Raszikiem. Nie wiem, czy to widziałaś, ale był bardzo zadowolony.

87 komentarzy

  • zeroerhaplus

    Gdzieś niedawno przeczytałam, że Kanionek tęskni za czasami, gdyśmy byli bardziej giętcy, wszystko jakieś lepsze a komentarzy po 666 pod każdym wpisem. Może z tą giętkością i wszystkim lepszym trochę przesadziłam, ale o komentarzach na pewno tam było ;) I tak mi się jakoś smutno też zrobiło, no bo jak to tak, pójść i nawet nie parsknąć na do widzenia.
    Kajam się.

    Kanionku, Ty nie pisz, że jak masz awarię to przysiadasz do wpisu, bo się to tak skończy, że Ci życzyć różne takie będą non stop kłucia w boku i wody w kolanach. A do dochtora i tak nie pójdziesz, więc po co taki ambaras sobie przyczyniać, pytam się?

    Informuję, że czapla ta biała to od nas wam tam zaleciała. Tylko czasowo mi się to marnie montuje, bo widziałam ją u nas ostatnio jakieś pięć lat temu. Może przystanki po drodze robiła? Hmm. Co rok kilka kilometrów dalej? Hm. Kto ją tam czaplę wie, ptasie móżdżki bywają skomplikowane a czaple plany niepojęte.

    *
    Kanionku kochany, Tyś jak wino albo stare skrzypce – z czasem nic nie tracisz :D

    • kanionek

      “że Kanionek tęskni za czasami, gdyśmy byli bardziej giętcy” – przede wszystkim tęsknię za czasami, gdy to JA byłam bardziej giętka! Ostatnia awaria pleców (a mam w odc. lędźwiowym niezłą przepuklinę międzykręgową, jeden kręgozmyk 5 mm oraz patologicznie złe ustawienie kości ogonowej względem reszty Kanionka) rzuciła mi się aż na pęcherz moczowy (nerw kulszowy to taki nerw-skurwiel) i to było bardzo frustrujące. To, plus fakt, że bolało mnie chodzenie, schylanie się, a nawet leżenie. Jak się TROCHĘ polepszyło, to musiałam sobie kolano zepsuć. Zaprawdę powiadam Wam, do dupy być Kanionkiem. Tak sobie teraz myślę, że skoro będę zamawiać kule ortopedyczne z wysyłką, to może od razu balkonik do chodzenia i kaczkę do sikania, bo kto wie, czy przydadzą się jutro, czy w grudniu. Że się kiedyś przydadzą, to akurat pewnik.

      “Kanionku kochany, Tyś jak wino albo stare skrzypce – z czasem nic nie tracisz :D” – no właśnie tracę! Mobilność i zdrowe zmysły!

      Nie kajaj się. Niby dlaczego macie mi być coś winni? Każdy ma swoje życie, sprawy, problemy, i tyle. Poza tym Ty akurat “parsknęłaś”, przecież pamiętam :)

      Jeśli ta Twoja biała czapla ma takie problemy z kolanami i kręgosłupem jak ja, to wcale nie dziwne, że pięć lat jej zajęło dotarcie do mojego stawu. Wręcz uważam, że należy jej się cześć i CHAŁWA za to, że w ogóle dotarła.

      • zeroerhaplus

        Kaczkę do sikania to Ty akurat chyba masz, i to niejedną? ;)
        Cześć i chałwa należą się każdemu, stanowczo. A jak ktoś nie lubi, niech da, ja zjem. Cześć też zjem, a co! Wy pojęcia nie macie, co ja potrafię zjeść…
        Jak wyliczałaś te przepukliny, to już przy kręgozmyku mi się w oczach zaćmiło… ale przynajmniej już wiem, Kanionku drogi, kiedy W KOŃCU zrobisz tę karierę, co to Ci ją tu wszyscy wróżą, co miesiąc inną ;) Jako eksponat prosektoryjny!!! Czy jak się to tam nazywa. A jak się tu zaraz ktoś zburzyć będzie chciał, że drastycznie i nie wypada, to niech się nie burzy, bo dziś z okazji święta mam prawo być mrocznym zerem, i możecie mi naskakać, ha!

        • kanionek

          Ja się na eksponat mogę zgłosić na ochotnika nawet, choć uważam, że to trochę niesprawiedliwe, że wszyscy się dowiedzą co ze mną było nie tak, a ja już nie!
          To znaczy sporo już wiem, ale o-ho-ho, na pewno nie wiem wszystkiego.

          Kaczka do sikania powinna być pusta, wiesz? Przynajmniej przed sikaniem. I niby JAK ja mam to zrobić?

  • dolmik

    No i teraz co? Mam być wdzięczna losowi za Kanionkową kontuzję…? Niedoczekanie. Losie! Won z takimi numerami od Kanionka! A Ty Kanion nie igraj z losem i nie przyzwyczajaj się, że piszesz tylko jak masz awarię napędu… 😁
    Mój kocioł też robi za pułapkę na naiwnych… Brzuch do góry i mamrocze… I się pręży… I kusi… Że masz. Pogłaszcz koteczka. Miękki brzunio do miziania. A po sekundzie wszystkie pazury i zęby trzymają człowieka kurczowo i trzeba się nakombinować, żeby uwolnić rękę, która karmi i nie zaliczyć dodatkowych ran ciętych, kutych i kąsanych 🙄🤨
    Acha. Kanionku, czy Ty wiesz jak ciężko zdobyć obornik do nawożenia działki w mieście??? Ja już poważnie rozważałam maila z prośbą do Ciebie o śmierdzącą przesykę…. To obłęd jakiś. Wsi wokół pełno, a wiaderko obornika w sferze marzeń… Kuniec śfiatu… Czyli co? Czyli znalazłam Ci niszę na rynku! Tylko nie wiem, co na to ewentualny kurier… Aromatyczny ładunek 😁
    Ściskam! Lecz kolano!

    • kanionek

      Ja to nawet nie mam nic przeciwko tym ranom, miałam już różne, szarpane, cięte i podłużne, ale odkąd tu mieszkam ZAWSZE prześladuje mnie widmo tężca. No jakoś się nie mogę wybrać na szczepienie przypominające. Zresztą, ja się w ogóle muszę zmuszać i psychicznie przygotowywać do wylezienia z nory na dłużej, czyli np. te dwa razy w miesiącu na zakupy w mieście.

      Z tym obornikiem to jest czysta złośliwość Wszechświata. Ja mam tego obecnie TONY, pewnie z kilkanaście, a takich potrzebujących jak Ty są tysiące. Ba, nawet dla siebie samej, czyli mojego ogródka, to ja mam problem z transportem, bo to trzeba widłami na taczkę i zaiwaniać przez labirynty, po nierównym podłożu, i jeszcze ze trzy furtki (minimum) po drodze (odstawić taczkę, otworzyć furtkę z zachowaniem należytej ostrożności, żeby nie przemknęły się przez nią osobniki niepożądane po tej lub innej stronie furtki, złapać taczkę za rączki, przepchnąć przez furtkę, odstawić taczkę, zamknąć furtkę. I tak dziesiątki razy, plus dystans kilkudziesięciu metrów od koziarni do ogrodu). Zapakować to by się jakoś pewnie dało do wysyłki, ale czy to ma sens, zważywszy na stosunek masy do objętości?

      • zeroerhaplus

        Taśmociąg.
        Wystarczająco długi taśmociąg.

        Nie musicie dziękować ;P

        • kanionek

          Ale co, taki o zasięgu ogólnokrajowym ten gównociąg?!
          “Mówili, że mogę być kim chcę, więc zostałam centrum dystrybucji koziego obornika”. Tak, tak właśnie będę mówić w wywiadach do gazet.

          • zeroerhaplus

            Ba, ogólnoeuropejskim!

          • kanionek

            Ja myślę, że to w końcu czas, by skontaktować się z NASA, bo oni szykują misję załogową na Marsa, a cóż lepszego do użyźnienia tamtejszej jałowej gleby, jak nie kozi obornik? Zaraz składam wniosek o dofinansowanie projektu “Gównociąg polsko-amerykański”, z Warmii do przylądka Canaveral! Kozy na podbój kosmosu! Kobiety na traktory!

  • Baba Aga

    Przedwczoraj rozmawiałam z przyjaciółką o naszej naiwności a wczoraj wyswietlil mi się ten cytat na FB “Kto wierzy w dobroć człowieka, ten stwarza dobroć w człowieku” Jaen-Paul Sartre, no i to tak jakby w temacie.

    • kanionek

      Nie wiem, czy i ile dobroci stworzyłam w naszym pracowniku dorywczym, ale mam nadzieję, że to co w siebie wlał wczoraj było dobre i na dobre mu wyszło :D

  • diabel-w-buraczkach

    Znowu tyle watków, wiec moze ja w punktach:

    1. Masz ochote skakac na glówke do studni bez wody?! Nooo cóz, na rózne rzeczy ludziom przychodzi ochota w zyciu, tak juz jest, ale jednak sugerowalabym porzucenie tej pochopnej (hop hop) decyzji.

    2. A ludzi ja kompletnie nie umiem oceniac, zazwyczaj sie myle i potem jest cakiem na odwrót niz sadzilam – czyli albo duzy zawód albo mile zaskoczenie.

    3. Biale czaple sa piekne – widzialam tylko raz ale za to cale stado, jak odpoczywaly przy jeziorku na skraju lasu, w porannej mgle. To bylo jak z bajki.

    4. Jak tam kregoslup, mama nadzieje ze lepiej!!!

    • kanionek

      Tak, na razie muszę porzucić pomysł skakania do studni, gdyż i tak nie jestem w stanie dojść do studni. Jak tam mój kręgosłup? MOŻE byłoby z nim lepiej, gdybym nie rozpieprzyła sobie kolana, bo teraz “chodzę” na jednej nodze. Pech, że dzisiaj święto. Właśnie przeglądam ofertę Allegro pod kątem kul ortopedycznych, bo jakoś się muszę po domu przemieszczać. Małzonek użyczył mi swojego fotela na kółkach, ale do łazienki tym nie wjadę.

      Jestem tak wkurwiona, że ciężko słowami wyrazić. NIC nie mogę zrobić, a to już ostatnie, być może, dni względnie dobrej pogody. Wuj tam zresztą z pogodą, ale nie mogę: wysikać Atosa, nosić siana, wody dla drobiu, obsłużyć wędzarni, stać zbyt długo na jednej nodze (zmywanie, sery…), wejść do wanny, i mnóstwa innych rzeczy. I większość z wyżej wymienionych będzie musiał robić małżonek, bób wie jak długo, plus ogrzewanie, plus cała obsługa kóz… To zbyt wiele, jak na jednego człowieka. Szszszszszlag.

      Zbyt optymistycznie oceniłam ten wczorajszy uraz, bo dziś już nie mogę nogi zgiąć ani wyprostować. Pozycja w zgięciu pod niewielkim kątem jest jedyną opcją. Majtki sobie założę, na siedząco, i na tym mniej więcej się kończy moja niezależność. Ja znam ten ból. Wielokrotnie skręcone prawe kolano, dwa razy gips. Tylko że teraz to jest lewe kolano, a to prawe, które się ledwo kupy trzyma, musi przejąć na siebie ciężar całego Kanionka. Dlatego kule ortopedyczne, bo inaczej to tylko leżenie, a w takim układzie zwariuję najdalej za tydzień. Szlag, szlag, szlag by to trafił.

      • diabel-w-buraczkach

        Oranyboskie!!!! Teraz to mnie zastrachalas, to az tak?!
        Wiem ze teraz walne frazes, ale uwazaj, uwazaj i uwazaj. I powoli, bez pospiechu, nawet jak juz sie poczujesz lepiej.
        (Mój blad: jak moja noga poczula sie troszke lepiej to zaczelam brykac jak osiol w koniczynie – i za chwile znowu bylam u lekarza, wiec WIESZ)

        I mam nadzieje, ze marnotrawny pracownik najemny powróci na lono, a jak nie, to sie znajdzie jakis inny.

        I zdrowiej. Wyzdrowiej nam na najzdrowszego Kanionka galaktyki :*

        • kanionek

          Ha ha :) Jedno z Twoich życzeń się spełniło, zgadnij które :)

          Osioł w koniczynie mnie rozczulił :) Tak, wiem, że trzeba uważać. Akurat z więzadłami w kolanach to miałam już przygód sto, ale zawsze w prawej nodze. Za pierwszym razem zerwałam sobie więzadło krzyżowe przednie i naderwałam boczne piszczelowe, czy jakoś tak. To był koszmar, kolano jak mały arbuz, krew i inne płyny musieli mi z niego odsysać końską strzykawą (na żywca! Widać doszli do wniosku, że skoro i tak wyję z bólu, to tej igły o średnicy ołówka pewnie nawet nie poczuję w ogólnym kontekście), zagipsowali mnie elegancko od kostki do pachwiny, dostałam torbę leków przeciwzapalnych i przeciwobrzękowych, i… To był dopiero początek wspaniałej przygody! Po zdjęciu gipsu nie mogłam chodzić, stać, ani zgiąć nogi nawet o pół stopnia. Po prostu drewno, tyle że płonące żywym ogniem. Po roku żmudnych ćwiczeń odzyskałam prawie pełen zakres ruchu, ale wchodzenie po schodach bolało jeszcze długo po tym, o przyklękaniu na to kolano też nie było mowy. Termin operacji odtworzenia więzadła na NFZ – za około dwa lata. Prywatnie to zaś takie pieniądze (przynajmniej wtedy, czyli 27 lat temu), że po krótkim namyśle doszłam do wniosku, iż bez jednego więzadła w kolanie można żyć. Nie można biegać, tańczyć, skakać ani przystępować do Klubu Dziwnych Kroków, ale żyć się da. Oczywiście chirurdzy ostrzegali mnie, że to kolano “pływa” i kontuzja będzie powracać. Powróciła jakieś 2 lub 3 lata później, gdy – debilka – próbowałam przytrzymać motocykl, który mi się gibnął w stronę “ode mnie”. Taki głupi odruch, bo gdybym miała czas pomyśleć, to byłoby dla mnie jasne, że nie utrzymam w rękach 250 kg walącego się żelastwa, no ale to był odruch. Motocykl wyszedł z tego bez szwanku, bo akurat na stosunkowo miękkim gruncie staliśmy, za to ja – znów do gipsu. Później było jeszcze kilka incydentów o mniej lub bardziej dramatycznym przebiegu (raz np. schodziłam z psem ze schodów, takich na klatce schodowej, dość wyślizganych, i jakoś głupio stanęłam na trzecim stopniu od dołu, i kolano poooszło), i koniec końców nabawiłam się takiej nerwicy na punkcie tego kolana, że przez dobre 10 lat chodziłam sztywna jak manekin.

          Ale to wszystko była prawa noga, o której ZAWSZE pamiętam i zawsze na nią uważam, a teraz lewe kolano pokazało mi środkowy palec. Może to próba zwrócenia na siebie uwagi ;)

          Nie martwcie się jednak, albowiem – mając spore doświadczenie w temacie – stwierdzam z całą pewnością, że tym razem nie zerwałam żadnego więzadła, tylko co nawyżej naddarłam. Obrzęk wewnątrz już dzisiaj odpuszcza (już rano czułam, że zmniejszyło się napięcie wewnątrz stawu), i co prawda wciąż boli i nie da się wyprostować, ale zgiąć już je mogę do kąta 90 stopni. Będzie dobrze. Najdalej za 3 tygodnie. We wtorek powinny przyjść kule. Balkonika i kaczki jednak nie wzięłam, bo taka ze mnie optymistka ;)

          • diabel-w-buraczkach

            I bardzo dobrze że nie wzięłaś, kaczki masz już własne bardzo ładne, prawdziwe, po co Ci jakąś sztuczna gumowa podróba.

            Historia robi wrażenie, przyznam szczerze, ale jednak byłoby fajnie ją skończyć, bez następnych odcinków. Trzymam kciuki i racice!

            A życzenie – hmmm… Stawiam na niewiernego pracownika najemnego. Pragnienie go przygnalo do oazy :)))

          • kanionek

            Tak, zgadłaś :)
            Rycerz herbu Tegotorfu, na swym rączym, żółtym Jubilacie, zjawił się pod bramą 2 listopada, z robotą uwinął nawet szybciej niż poprzednio, zainkasował, podziękował i odjechał, a ja TAK się cieszę, że mamy w koziarniach znowu ślicznie, że nie wiem :)

          • diabel-w-buraczkach

            P. S. Zmieniło mi avatar, musiałam się zalogować inaczej bo mój tablet twierdzi że mój adres email nie istnieje :D Czad, poczułam się jak w filmie sensacyjnym!

      • Olika

        Sie madrzyc nie chce ale trza kolano zatapowac takimi tasmami madrym fizjoterapeuta i sie bedzie w miare trzymalo stbilnie masz kogos w okolicy? I orteze do tego stabilizujacą sil zycze wlasnie tak matkę osobistą naprawiam a raczej jej kolejny raz skrecone kolano i działa

        • kanionek

          Hej, Olika :)
          Przerabiałam już ortezy, z tych tańszych, bo na taką w technologii kosmicznej, za 1700 zł, to mnie nigdy stać nie było (NFZ refunduje z tego np. 700 zł), miałam miękkie i takie z szynami z metalu po bokach, i TO JEST STRASZNIE WQRWIAJĄCE URZĄDZENIE. Przynajmniej dla kogoś, kto musi się dużo ruszać, zginać, przykucać itd. Na domiar złego nigdy nie grzeszyłam sprawnym krążeniem krwi, a taka orteza podczas zgięcia nogi w stawie przez kilkanaście sekund potrafi nieźle odciąć “zasilanie” w podudziu. Do tego spodnie – żeby noga z ortezą się w nogawce zmieściła, to muszą być wory, nie spodnie, a zimą to już w ogóle problem z takim ubraniem się, żeby było i ciepło i niezbyt ciasno. A wisienką na torcie był fakt, że gónwo, nie stabilizację mi dawały te ortezy. Może to kwestia ceny właśnie, adekwatnej do jakości, ale kolano i tak potrafiło mi uciec do tego stopnia, że pojawiał się ból i lekki obrzęk na kilka dni. Więc porzuciłam dziadostwo w pierony :) Fizjoterapeuta (wtedy mieszkałam w Gdańsku i dostęp do kogokolwiek i jakiegokolwiek miejsca był o niebo łatwiejszy, niż tutaj) kładł nacisk głównie na zwiększenie masy i sprawności mięśnia czworogłowego uda, no i dwugłowego też. Dorobiłam się mięśni panczenisty, nie powiem, bo się naprawdę przyłożyłam, i to było jedyne pół roku z siłownią w moim życiu, kiedy mój karnet naprawdę był wykorzystany na maksa. Aha, taśmowanie było wtedy zupełnie nieznane w Polsce.

          Teraz zaś mam wszędzie daleko, a dojeżdżanie na fizjo nawet trzy razy w tygodniu byłoby dla nas zbyt dużym obciążeniem budżetu (paliwo) i takim ubytkiem czasu z grafika, na jaki nie możemy sobie pozwolić. Ale poradzę sobie, jak zawsze. Już wczoraj zaczęłam ćwiczenia izometryczne, bo to jest nie do wiary, jak szybko następuje ubytek masy mięśniowej w nieużywanej kończynie. Mija dopiero trzeci dzień od kontuzji, a mój lewy czworogłowy już jest wyraźnie bardziej płaski i wiotki, a łydka boli od stagnacji. No to sobie leżę lub siedzę i nakur… znaczy napinam.

          Serdeczne pozdrowienia dla Twojej Mamy – niech ta kontuzja będzie ostatnią :)

          • kanionek

            Aaa, pamiętam też, że robiłam ćwiczenia w wannie z bardzo ciepłą wodą. To było na początku rehabilitacji, gdy poprawa zakresu ruchu w kolanie o dwa stopnie to była walka ze łzami w oczach i świeczkami w nosie. Teraz cieszę się jak głupek, że nie jest tak źle jak wtedy, bo na wannę pełną ciepłej wody (i do tego codziennie) też mnie nie stać :D
            W ogóle nie jest tragicznie, już się trochę uspokoiłam, gorzej by było bez ręki, bo jedną niewiele bym zrobiła (akcję z wyłączeniem lewej ręki z obiegu już też miałam, przez pół roku nie mogłam prowadzić samochodu, założyć samodzielnie niektórych ubrań, nawet prysznic był wyzwaniem, a pełen zakres ruchu odzyskałam po około dwóch latach). Powiem Wam też, że takie urazy znacznie ożywiają komórki mózgowe odpowiedzialne za kreatywność :D Już wczoraj sama wysikałam Atosa, porobiłam wszystko w domu, oczywiście sery produkuję jak zawsze, tylko muszę raz na pół godziny się jednak położyć na chwilę, bo mój zdezelowany kręgosłup nie lubi jednostronnego obciążenia.

          • diabel-w-buraczkach

            No, ubytek masy miesniowej nastepuje PRZERAZAJACO szybko.
            Ja w kazdym razie jestem teraz przerazona, jak znowu zaczynam cwiczyc moje jaskólki, bociany i zabie skoki. I taniec na skrzynce po winie “Szato Siurak”, taki balecik uprawiac musze.
            Ale to jednak nic w porównaniu z Twoimi “osiagnieciami”, doprawdy, moglabys przestac bic te rekordy, Big Kanion.

          • kanionek

            No to powiem Ci, że jeśli masz różnice w obwodach (łydki, uda), to pomimo ćwiczeń różnica może pozostać już na zawsze. Tak mi zresztą fizjo powiedział, ale może to też kwestia czasu, na jaki kończyła została unieruchomiona. Teraz różnica w obwodach ud wynosi u mnie ledwie 1 cm i jest niezauważalna samym okiem, ale przez wiele lat widać ją było i czuć np. podczas przymierzania spodni – prawa nogawka latała, a lewa była przyciasna :)

          • Modra

            O mama mia, wy to macie dziewczyny tyle ciekawych wrażeń, że aż skora cierpnie podczas czytania. A ja nie mam nic do opisania. Kości widać grube, bo żadnych złamań, nawet jakiegoś zwichnięcia nie zaliczyłam (odpukać puk puk puk). Jedynie szczęka mi wyskoczyła raz z zawiasu jak paszcze za szeroko otworzyłam, żeby pączka wchłonąć. Ale czytam z ciekawością :-)

  • Anomin

    Wiedzialam, a wlasciwie czulam, ze bedzie! Dzieki wielkie :-*
    Przed snem a i po, patrzylam sobie na Kanionka na tej wieeeeelkiej dyni (wiecie, z pazdziernika) i po raz kolejny pomyslalam, ze w Kanionkowie to cuda sie dzieja

    Zdrowiej nam i sobie, Kanionku

    • kanionek

      Patrzę codziennie na tę samą dynię i myślę, Jezusmaria, skąd ja wtedy miałam tyle sił i woli do roboty?
      Aha, pewnie stąd, że zwierzaków było tak z osiem razy mniej niż teraz i byłam młodsza o jakieś 120 lat. Czas na wsi jakoś dziwnie leci…

  • teatralna

    tak kajam się kajam jak cholera jasna … nie zamawiam serów, choć język w dupsko ucieka, gdy na zdjęcia patrzę, bo na diecie jestem od dobrze ponad roku i nie mogę jeść takich frykasów…
    czytam z zapartym tchem każdy wpis i śmieję się i beczę. nie mogąc komentować, zwłaszcza gdy beczę. Ech i ja naiwna jestem jak dupa wołowa. a ludzi na wsi jakoś tak traktuję z nieufnością, bo mnie w kontekście zwierząt wkurwiają. są okrutni i bezmyślni. na szczęście coraz lepiej się dzieje… Mam taką swoją teorię, że gdy ktoś dobrze traktuje zwierzęta, to i ludziom krzywdy nie zrobi. i jej się trzymam całe moje życie.
    Czas i zmęczenie mnie pokonują. Dbaj o siebie Kanionku, ściskam Cię mocno i zdrowiej

    • kanionek

      No już, już. Nie biczujcie się tak. Ja wiem, że gdzieś tam jesteście i sobie czytacie.
      W kwestii diety to Ci tak na pocieszenie powiem, że biedna pani Żozefin już NIC nie może jeść. Przynajmniej z rzeczy jadalnych, bo nie oszukujmy się, ale białko jaja kurzego na waflu ryżowym to nie jest pokarm, tylko jakaś hipsterska instalacja ;)

      • Teatralna

        no moja dieta jest odchudzająca a raczej jak sie okazało trzymająca mnie w ryzach, bo upragnionej wagi juz chyba nigdy nie osiągnę… niestety a przy okazji mam przepisy wegańskie całkiem fajne. sama bym nie miała czasu szukać i komponować.
        białko na waflu !? ranyboskie. a gdzie warzywa, owoce, zupy jesienne z dyni i placuszki z dyni gdzie ? i wreszcie własnoręcznie wrobiony humus ? gdzie??bym zdechła na takiej diecie. albo spuchła.

        • kanionek

          A pani Żozefin właśnie wzięła i odpuchła! Ale szczęśliwa nie jest, o nie. Gdybym miała wybierać pomiędzy byciem grubą i szczęśliwą, a chudą i zjełczałą (no wiecie, sfrustrowaną i złą na cały świat), to wolałabym tę pierwszą opcję. Ale że bycie szczęśliwą mi nie grozi z powodu uwarunkowań genetycznych, to cóż, muszę być tym wkurwionym skrzypem na wygwizdowiu ;)

          A pani Żozefin dostała rozpiskę z tym wszystkim, co wolno jej jeść, a co nie, i mi połowę wyrecytowała przez telefon, ale zapamiętałam głównie to, że już jej nie będę piekła chleba (bo nie może razowego, tylko białe bułeczki, czy coś), ani woziła jajek (bo ona może tylko białko, a białko bez żółtka jest jak tofu, czyli to fu, i to fu). I jeszcze pan Dżery mi się skarżył, że zupę warzywną na kościach ugotował, a pani Żozefin powiedziała, że za tłusta! “Co ja się teraz mam, pani Aniu, z tą jej dietą, to ja już nawet nie powiem”.

          Ale weźcie mnie poprawcie, jeśli jakaś głupia jestem: żółć produkuje wątroba, a woreczek to ją tylko przechowuje i uwalnia w razie potrzeby, tak? No więc po usunięciu woreczka wątroba nadal produkuje żółć, a jeśli nie damy jej tłuszczu do strawienia, to co ona będzie robić? Zalegać w kanałach, tak? I po jakimś czasie zamieni się w kamienie, tak? I co wtedy – kamienie żółciowe w wątrobie i znowu operacja? Nic z tego nie rozumiem.

          • teatralna

            a Ty jesteś pewna, że to woreczek żółty czy coś…a nie żołądek??
            no dobra się nie znam, niemniej i mnie pokłady szczęścia nie grożą w związku z powikłaniami genetycznym …hmmm

            to ja teatralna ale sie pod obcy adres w pracy podszyłam

          • kanionek

            Jeśli pytasz o panią Żozefin, to ona pojechała do szpitala na sygnale i doznała uszczerbku na komplecie narządów, albowiem zdiagnozowano u niej kamienie w pęcherzyku żółciowym i zator przewodu, z czym pani Żozefin chodziła (a później leżała) sądząc, że ot, po prostu wątroba ją boli i wystarczy “wziąć coś przeciwko wątrobie”. Woreczek usunięto laparoskopowo, co wiem stąd, że pani Żozefin powiedziała mi, iż miała operację laserem, a po operacji trzy dziurki w brzuchu ;)

            A jeśli pytasz o mnie, to tak, od dwudziestu lat żołądek. Choć najpierw miałam epizodzik z wrzodami dwunastnicy, i one bolały bardziej po prawej właśnie. Wrzody na dwunastnicy się zagoiły i dały sobie spokój, a żołądek się uparł, że będzie mnie wku… do końca życia.

  • Ola

    Hej, napiszę krótko: tęsknię za Kubą. To już rok, jak go nie ma, a ja ciągle nie potrafię o tym mówić. I tyle.
    Dzięki za Helloween :) Przez Ciebie zapuściłam Keeper Of The Seven Keys… Moja młodość :D Już zapomniałam, że takich rzeczy słuchałam. Jutro idę na Jazzowe Zaduszki z Al Di Meola. Człowieki się zmieniają. Ale Ale… Zaczynam się odbijać od dna i wreszcie mogę sobie pozwolić na fanaberie. Więc skontaktuję się mailowo, jeśli można.
    Zdrowia Kanionku.

    • kanionek

      A ja właśnie mówię, tak trochę jakby udając, że to jednak nie jest prawda. Tak trochę do siebie mówię, a trochę do niej. Tylko zdjęć już nie oglądam, bo to jednak zbyt wiele.

      Skontaktuj się, jak najbardziej, ale uczciwie mówię, że kolejka powoli zaczyna sięgać grudnia…

  • czytałam i na zmianę robiło mi się łzawo ze wzruszenia i ze zdrowego radosnego pokwiku. Masz Ty dar w palcach, a on spływa na klawiaturę…
    A muzycznie to Ciebie, Was oboje, kocham szczerze.
    jak ja tłukłam tego Keepera w te i nazad….na kasetach z taktu czy innego mg….
    Na duszoszczipatielne momenty jeszcze podrzucam to:
    https://www.youtube.com/watch?v=HGMx0YkeTFQ,
    to:
    https://www.youtube.com/watch?v=H-V94VfYpZY
    i to:
    https://www.youtube.com/watch?v=7wFf3z9U1NM
    W tym ostatnim szczególnie warto wsłuchać się w tekst…
    Ściskam serdecznie,
    Ti.

  • kanionek

    A pamiętasz magnetofony i te kasety przegrywane z kopii kasety z kopii kasety (powtórzyć dowolną ilość razy) z pirackiej kasety kupionej na bazarze? :D
    Przewijanie splątanego Kinga Diamonda ołówkiem…
    Polowanie na co lepsze kawałki puszczane podczas audycji tak nocnych, że człowiek z tym radiomagnetofonem pod kołdrą skulony siedział, a wzorek z obudowy głośnika odciskał mu się na twarzy. TO BYŁY STRASZNE CZASY, i aż jestem ciekawa, czy ktokolwiek z naszego pokolenia za dwadzieścia lat będzie mamlał pod nosem, że “kiedyś to było, teraz to nie ma” ;)

    • łooo, pani…. pierwsze ulubione utwory – m.in. z listy Niedźwiedzia – nagrywałam dostawiając magnetofon do radia….. ;>
      Imaginujesz sobie, jakiej jakości było nagranie?…
      potem już był luksus i radiomagnetofon “Hania” – choć marzyłam o “Klaudii”, bo miała lepsze pierdolnięcie w głośnikach. Pierwsze kasety kupione za kieszonkowe to było “Clutching at straws” Marillion i “Spleen and Ideal” DCD…. w Tucholi, małym miasteczku na północy Polski, w sklepiku typu “mydło i powidło”….
      potem pierwszy dwukasetowy radiomagnetofon – normalnie kawior, exclusive i szampan z truskawkami!, a wreszcie – wieża ze wzmacniaczem, diora, z kolumnami osiemdziesiątkami, kupiona w wiejskim sklepie spożywczo-przemysłowym – stała obok wiader, łańcuchów, kilogramów gwoździ, wersalek i słoików z korniszonami. Mam ją do dziś – kupiona w 1987 roku!! – i działa.
      eh, były czasy, teraz to nie ma czasów….
      idę zjeść bitej śmietany, dobrze robi na nostalgię.

      • kanionek

        Sklepy wiejskie (spożywczo-przemysłowe się nazywały…?), z mydłem i powidłem, to była moja miłość i pasja! Każdy biwak, czy eskapada na ryby (głównie na Kaszuby), byłyby bez sensu bez wizyty w takim sklepie. Stałam zafascynowana różnorodnością, cudownością i przedziwnością towaru (niektóre przedmioty były błyszczące i o nieznanym mi przeznaczeniu. To mogły być np. duże grabie, ale co ja wtedy wiedziałam o grabiach?), a towar ten porozmieszczany był według tajemnych jakichś prawideł, dla laika nieposiadających ni krzty sensu. Kartonik z przepięknymi, brzuchatymi, barwnie lakierowanymi spławikami (chyba na rekiny) stał tuż obok tacy z drożdżówkami z lukrem i kruszonką, obowiązkowo pokrytymi ruchliwą warstwą pasiastych os, za nimi skrzynka z muchozolem, niezbędnik krawiecki, sita, sitka i siteczka, dętki rowerowe, wiadro marmolady, radło i gumowe peleryny… Tam było WSZYSTKO. A w mieście nic. A przynajmniej nic ciekawego.
        Pamiętam, że milion lat temu, w którymś z takich sklepów, kupiłam najbardziej zieloną sukienkę świata. Sobie wisiała, lekko przykurzona, sama jedna pośród męskich koszul roboczych w kratę. Mam ją chyba gdzieś jeszcze :)

        • Modra

          Och dziewczyny, sklepy typu GS na Pomorzu, odwiedzane regularnie w czasie wakacji, to były najfajniejsze miejsca, pełne atrakcji porównywalnych z loterią i strzelnicą w wesołym miasteczku. W czasie każdych wakacji z uczuciem radosnego podniecenia zajeżdżaliśmy do każdego, jakie emocje! Co tym razem będzie, Jaki zawód jak się okazywało, że sklep akurat tego dnia zamkniety! Najlepszy z tego co pamiętam był w Wierzchucinie. Full wypas! Tego sportu nauczyłam się od Ojca, i potem ja nawet w gospodarce dobrobytu jeździłam z sentymentem odszukując sklepy, które co roku w wakacje zaopatrywały nas w buty do szkoły, zeszyty, ubrania, kurtki, kalosze itd itd… Ojciec cieszył się jak dziecko ze zdobytych do domu, narzędzi, sznurka, wiader, ceraty, czajnika z gwizdkiem. I jedzenie, którego w W-wie nie było, zwłaszcza tłuste mleko w proszku, na którym Ojciec gotował nam co dzień całe lato zupy mleczne. W latach 80-tych to były nasze sklepy za żółtymi firankami. Ale naszym największym hitem były aluminiowe szufelki. Mówiliśmy sobie, że gospodarka, która nie jest w stanie wyprodukować zwykłej szufelki aluminiowej do śmieci na podwórku, musi upaść :-) I mnóstwo spostrzeżeń w stylu, że w Krokowej to są uchwyty do weków, ale nie ma słoików, a w Osieku są słoiki, to jak znajdziemy jeszcze gumy, to warto kupić . To były emocje! Nie to co teraz. Macie racje, “teraztoniemażycia” :-)

          Współczuję ci bardzo Kanionku, bezradność okropna. Jak ty dasz rade sobie bez pomocników na stale? Ty teraz do kierowania robota tylko. ;-/

          • kanionek

            Niee, no co Ty? Bez nogi wciąż sporo można zrobić, jak już człowiek uspokoi nerwy i pogodzi się z rzeczywistością. Tylko robota na zewnątrz wciąż spada na małżonka, ale za kilka dni będę już mogła wyjść i np. naładować siana do wózka (jeszcze o wózku Wam nie napisałam!), a małżonek ten ładunek zawiezie i rozprowadzi po paśnikach. Do kóz na razie nie ma mowy, żebym podchodziła, bo jedno pchnięcie położy mnie do łóżka, a kozy jak człowieka dopadną, to wiadomo – przeszukiwanie kieszeni, popychanie się nawzajem i takie tam. Jedyne, co mnie obecnie wkurza, to że gęsi nie odpuszczają tym cholernym drzewkom. No po prostu nie mogą tego przeżyć i MUSZĄ szarpać karton, gałązki, sznurek i metki z nazwami odmian. Normalnie poszłabym i coś wymyśliła, a tak to tylko mordę drę przez okno, ale bo to one posłuchają? Pff. No i niby “chrzanić drzewka, zdrowie ważniejsze”, ale jak pomyślę, ile wiader wody i kompostu się natargałam (a na koniec to już poprosiłam małżonka i on też mi sporo natargał), dołków nakopałam (więćej, niż było trzeba, bo czasem dokopywałam się do warstwy gruzu nie do pokonania moimi siłami), plus obornik, plus to owijanie… To jakoś mi słabo na myśl, że musiałabym to robić od nowa, w dodatku z rocznym opóźnieniem. Jak przyjdą te kule ortopedyczne, to pójdę do mojego nowiutkiego sadu owocowego i dam gęsiom w łeb. Tymi kulami, oczywiście.

            Dzięki za przyłączenie się do wspominków (wspominek?) o tych dawnych sklepach wiejskich, miło się czyta, bo człowiek się z tym identyfikuje i czuje tę dawną radość i ekscytację w sercu :)

          • GS-y rzondzom i nie ma inaczej!
            teraz mieszkam w lubuskiem i tutaj czasem jeszcze gdzieniegdzie można wyczaić stare szyldy albo murale GS-u pod nowymi tynkami przeobrażonych wiejskich sklepów. Ale kudy tam jakimś żabkom czy od-i-do-m do starych spoż-przem!…
            a pamiętacie słoje z anyżowymi cukierkami-rybkami na ladach, obok lizaków-kwiatków? I orzeszki sojowe prażone? i pierwsze truskawkowe jogurty w takich prostokątnych opakowaniach?…
            ŻE JUŻ O ORANŻADZIE W WORECZKACH NIE WSPOMNĘ…! ;)

          • kanionek

            Te jogurty to był hicior! Długa przerwa w mojej podstawówce trwała 25 minut. Jak się dało czadu, to do sklepu “Społem” można było dobiec w 9 minut. Szybka akcja pod ladą chłodniczą, potem skok na bułki, odliczone drobniaki przy kasie, pędem do budy i czasem nawet na tej samej przerwie można jeszcze było ten jogurt bułą zagryzany skonsumować :)

          • Modra

            Uwielbiałam ten jogurt o smaku owoców leśnych, trochę jogurt, troche kefir. Sok w woreczku chyba raz Ojciec kupił, na plaży chodzili sprzedawacze okraszając zakupy swoimi wierszykami. W Łazach chyba raz jeden go dostałam. A tak zawsze była odpowiedź: “W domu się napijesz! Masz soki robione przez babcie, lepsze niż to paskudztwo”. Ech i w taki sposób większość atrakcji dzieciństwa mnie ominęła. Woda z saturatora? – nie, bo to gruźliczanka! Oranżada w proszku? – nie bo to sama chemia! Jedynie dopuszczalne były kefiry w małych szklanych butelkach – pamiętacie? Mleko największa, potem śmietana taka jakby 2/3 mleka i malutkie na kefiry. Kossakowo robiło najlepsze kefiry i maślanki. jechałam w kwietniu taksówką po trójmieście – taka podróż sentymentalna. I mówię kierowcy: O, tutaj była przecież najlepsza mleczarnia! O on do mnie: Tak?? nie kojarzę. No luuudzie, młody facet, lokalny taksówkarz i nie kojarzy. Pojechałam do Gdyni, do baru mlecznego Słonecznego na najlepsze kotlety jajeczne na świecie. I kompocik i kapustę zasmażaną. Zabrakło tylko krokietów z pieczarkami do pełni szczęścia.

          • kanionek

            Ha! Wodę z saturatora piłam może ze dwa razy, gdy nas ojciec zabrał na Jarmark Dominikański. Nie żeby z własnej woli, bo on z własnej woli to lubił czytać poradniki z działu elektroniki, a wychodzenie z domu w celach rekreacyjnych uważał za mocno przereklamowane, ale siostra go czasem potrafiła namówić. Ojcu było raczej wszystko jedno, czy padniemy na gruźlicę, czy na rozstrój kiszek, bylebyśmy go już nie ciągnęły za rękaw, więc dziś z dumą mogę powiedzieć, że wiem, jak smakowała woda z saturatora z sokiem malinowym. Smakowała niebiańsko. Dziwnie, metalicznie, ale cudownie. Właśnie dlatego, że nie była kompocikiem od babci, którego piliśmy wszyscy cysternami przez okrągły rok. Kompoty były spoko, oczywiście, ale saturator to była gwiezdna maszyna prosto z kosmosu, więc wiecie, rozumiecie.
            Oranżada w proszku oczywiście nigdy nie służyła do sporządzania zeń napoju, tylko do wytwarzania szalonej, słodko-kwaskowatej, kolorowej piany w ustach. Kefiry też pamiętam, nawet mi smakowały, choć teraz wielką fanką nie jestem.

          • Małgo

            Chciałam dodać komentarz do cukierków, a i tak na końcu jak widzę się doda :-).
            Ja pamiętam jak obiektem marzeń w latach 70-tych były gumy do żucia Bolek i Lolek. I pamiętam, że kosztowały 50 groszy.
            I jeszcze jedno wspomnienie. W drodze ze szkoły do domu, mijałam 2 sklepy: Mydlarnie – tak się u mnie w domu mówiło na sklep z kosmetykami, mydłami itp. oraz Warzywniak. I w tym Warzywniaku sprzedawali cukierki robione chyba przez prywaciarzy w garażach, np. cukierki smoczki, lizaki, cukierki patyczki. I właśnie hitem były te smoczki. To był zwykły kolorowany cukier, cukierkiem było to co w smoczku jest gumowe, a reszta była plastikowa. W końcówce lat 80-tych w Warzywniaku pojawiły się gumy Donald i kolorowe gumy kulki z Niemiec, ale to już była inna epoka. I jeszcze w tym warzywniaku sprzedawali wafle, takie cieniusieńkie, prawie przeźroczyste okrągłe. Po 5 zł, znaczy górala, za paczkę. Bardzo je lubiłam, bo się mi kojarzyły z hostia, a ja miałam chwilowo zamiar zostać księdzem jak dorosnę i potrzebowałam eksponatów do ćwiczenia się w tych mszalnych tajemniczych hokus-pokus, które wydawały mi się jako dziecku strasznie ekscytujące. Ale po kilku próbach uznałam, że to jednak zbyt nudne. I postanowiłam zostać śmieciarzem, bo uważałam, że jeżdżenie na tylnym stopniu śmieciarki po ulicy, to jest dopiero ułańska fantazja i szyk.

          • kanionek

            Śmieciarzem to ja i dzisiaj mogłabym zostać. Śmieciarz sobie jeździ na czilałcie, nikt mu nie podskoczy, nikt od niego niczego nie chce, przy odrobinie szczęścia nawet “dzień dobry” nikt nie powie, można stać się niewidzialnym i nietykalnym, a w końcu co jak co, ale święty spokój to coś, o czym marzy większość ludzi (zaraz po tym, jak już do nich dotrze, że nie będą piękni, zdrowi i bogaci, a młodzi to już byli i to się nie wróci).

          • ciociasamozło

            Wspomnień czar :)))
            Oranżadę w torebkach na plaży i gumy Bolek i Lolek pamiętam jak dziś. I lizaki/cukierki smoczki, “ciepłe lody” i inne prywaciarskie wynalazki z ciut późniejszego okresu (chyba połowa lat 80-tych) .
            I tak jak Modra miałam ograniczany dostęp do takich rarytasów, bo w domu lepsze, bo zarazki…
            U babci, w mieście, mleko w szklanych butelkach dostarczano pod drzwi (małe buteleczki z kefirem też pamiętam, ale chyba ze sklepu) a u nas, na wsi chodziło się z bańką do pegieeru.
            Z wiejskiego sklepu chyba najbardziej pamiętam “fructo-colę” i inne tego typu gazowane wynalazki, które kupowałam sobie i koleżankom za monety znalezione w domu (takie co z kieszeni w szczeliny kanapy wpadły, albo ktoś odłożył na półeczkę i zapomniał; potem dostałam opieprz, bo okazało się, że to całkiem spore kwoty były, i nie zawsze takie zapomniane). Bardziej fascynował mnie kiosk ruchu, w którym odbierałam odłożone dla mamy gazety (“Kobietę i Życie” pamiętacie?). Za metalową kratą i brudną szybą było tyle skarbów!

            A czy jest na sali ktoś, kto pamięta bar mleczny “Tramwajowy” na Puławskiej w Warszawie? Chodziłam tam z dziadkiem jak babci nie chciało się gotować obiadu. Tak pysznych leniwych nigdy później nie jadłam. Na deser był kisiel albo galaretka ze śmietaną (nie bitą, tylko taką płynną) i cukrem chrzęszczącym w zębach.

          • kanionek

            U mnie w domu się jadło kisiel z posłodzoną śmietaną! jak nie było budyniu, rzecz jasna, bo budyń zawsze stał wyżej w rankingu niedzielnych deserów. Budyń czekoladowy z kwaśną śmietaną, a kisiel z kwaśną, tyle że z cukrem, więc słodką.

            Kioski Ruchu były jak wyspy skarbów. Tylko raz w życiu udało mi się trafić na niebywałą okazję w postaci sprzedaży balonów (takich zwykłych, gumowych, do nadmuchiwania) i mało nóg nie pogubiłam biegnąc do domu po pieniądze, a jak wróciłam to balonów było chyba już tylko pięć, więc wszystkie kupiłam i byłam najszczęśliwszym gówniarzem na osiedlu. Pachniały przepięknie i były w różnych kolorach. Całych dwóch. Prawie każdy miał jakąś wadę fabryczną (“oczko” cieńszej warstwy gumy, za krótki ustnik, coś w tym stylu), ale i tak były wspaniałe.

            Moniaki z dna fotela odkryłyśmy z siostrą dosyć późno, więc tym lepiej dla nas, bo uzbierała się tam spora sumka. Fotele były dwa, wpadało się w nie tyłkiem głęboko, bo siedzisko było z jakiejś miękkiej pianki, a faceci przecież noszą drobne w kieszeniach, więc… Nas dwie, fotele dwa, obżarłyśmy się wtedy lodami, cuksami, generalnie czym było :D

          • Małgo

            Niestety Ciocia, bary mleczne w Warszawie nie były mi znane, z oczywistych powodów, bo w domu babcia gotowała co dzień, więc dzieciaków nikt do baru nie zaprowadził. Ale jak sama już szwędałam się po mieście i swoje grosze zarabiałam, to do Prasowego tylko zachodziłam i do tzw. Karalucha pod Uniwerkiem. Kisiel i galaretki znam, bo w Podstawówce, mimo, ze co dzień od Ojca drugie śniadanie dostawałam, to chodziłam czasem na stołówkę, gdzie koleżanki stały w kolejce do okienka po obiady i pytałam, czy któraś odstąpi te delicje :- Najlepszy kisiel ever był w szkolnej stołówce: płynny, ze startymi na grubej tarce jabłkami, lekko ciepły, lekko słodki i kwaśny jednocześnie.
            Kioski ruchu też jak Ciocia wspominam z wielkim sentymentem. Tyle skarbów za szybami za kratą. Fascynowało mnie jak Panie wysuwały kraty z szyn, ustawiały za kioskiem, a potem wsuwały ze zgrzytem. Obserwowałam zawsze z zachwytem. Pamiętam Kobietę i Życie, Stolicę, Przekroje, Motor które kupowali rodzice. I ten zapach prasy, papieru i druku jak sie mały człowiek wspiął na palce do okienka i wsadził nieco nosa Pani do środka. Nie ma chyba nikogo, kto nie chciał w dzieciństwie w takim pracować i jednocześnie nie zadawał sobie podstawowego pytania: gdzie Pani z kiosku robi siku?

            I oczywiście errata do mojego komencia powyżej, te 5 zł to przecież Rybak był, a nie Góral. Ot skleroza.

          • Ynk

            Sklepy GS to był Kosmos. Ale ja, miastowa, tylko na wypadach wycieczkowo-łazęgowych w nich buszowałam. I wtedy ‘szczypki’ wielobarwne, farbowane na czerwono lizaki kogutki mdłe słodyczą taniego karmelu, z dań poważniejszych gołąbki i fasola w słoiku. Z miasta zapamiętałam (ale to Was, Kozy, na świecie jeszcze mogło nie być) budki z lodami. Zbite z dykty czy innej sklejki, pomalowane na kremowo. Lody były tylko waniliowe, małe – jedna gałka w waflowym rożku za 1,20 i duże – dwie gałki w waflowej muszelce za 2,40. A w kioskach Ruchu same skarby, krążyłam wokół takiego nie mogąc się zdecydować, czy kupić małą różową laleczkę w ubranku (“Ania ubrana” głosił napis na foliowym opakowaniu), czy bez (“Ania goła”) ;-
            )

          • kanionek

            No nie. Sprzedawali w kioskach gołe Anie?!

            A lizaki z karmelu to nie wiem, kto mnie nauczył robić, ale wraz z siostrą potrafiłyśmy nieźle uszczuplić mamine zapasy cukru: wsypuje się sporą ilość cukru do patelni i podgrzewa na gazie. Gdy cukier zaczyna się topić, to się trochę miesza, żeby sie równo przypalał. Należy zdjąć z ognia w odpowiednim czasie, bo zbyt spalony cukier robi się gorzki. Kolor powinien mieć taki ciemnobursztynowy. I wylewa się tę masę na zwykłe łyżki stołowe (ze stali nierdzewnej), podparte na czymś uchwytami tak, żeby z nich nie wypływało, i czeka aż masa ostygnie i zamieni się w kamień. I liże, dopóki język nie zmieni się w krwawy ochłap :D

          • Modra

            No właśnie Kanionku, ten saturator to było coś więcej niż tylko woda z kroplą soku. To było jak dostąpienie czegoś kosmicznego. No niestety, żal pozostał. Przypomniałam sobie jeszcze przecież, że z Warszawy to jeszcze znałam bar Praha na Jerozolimskich, gdzie moja Ciotka się żywiła i kupowała na niedziele czasem nas odwiedzając najlepsze śmietankowe babeczki ever. Pamiętam te wielkie szklane gabloty z deserami.
            Ynk no chyba nie pamiętam takich budek z lodami. Albo jako, że nigdy nie byłam klientem, a Ojciec nie ulegał żadnym naszym ‘chceniom’, mijałam je nie mając pojęcia co tam dają :-)
            Z lodów to u nas tylko bywały przy okazji kupowane na wynos do termosu kulki z Zielonej Budki. Czy ktoś dziś jeszcze kupuje lody na wynos do termosu? I komu to w sumie przeszkadzało, żeby termosu używać zamiast milionów plastikowych pudełek, hmmm? Jak Ojciec mówił, że jedzie po lody to zanim jeszcze zdążył odpalić syrenkę i ruszyć, już szykowaliśmy miseczki. A potem na jego powrót czekały wygłodniałe, pożądliwe trzy paszcze. Na wakacjach bywało, ze Ojciec kupował nam lody w kostkach, takie gdzie masła było więcej niż wody i wanilii. Masło osiadało na podniebieniu. Jadło się je drewnianymi patyczkami, które walały sie w sklepie obok chłodni, albo na podłodze. Roztapiające się lody babrały ręce, ubranie, kapały na chodnik. A mimo to ja niewdzięczna marzyłam wciąż o lodach bambino na patyku w czekoladzie, których Ojciec nie kupował. Jednak dzieci to cholery sa :-))

            Kanionku przypomniałaś mi, że też robiłam takie lizaki z cukru karmelizując go . Tylko ja wylewałam masę na wnętrze pokrywki, bo od tej powłoczki wystudzony lizak odskakiwał. Jeszcze czymś barwiłam, ale nie pamiętam za nic czym.

            I pomyśleć, że zadawaliśmy się tak niewielką ilością rzeczy, czerpiąc z nich radość, czyli znaliśmy filozofię minimalizmu, zanim jej przesłanie stało się sposobem na życie.

          • Ynk

            Modra, bardzo być może, że takie budki z lodami klecono jedynie na wschód od wschodu w naszym pięęknyym kraju ;-) A jako rękoczyny spożywcze, pomnę, jak to w stanie wojennym wyrabiało się ‘czekoladę’ (masa sporządzona z mleka w proszku, cukru i kakao, rozsmarowana na płaskim natłuszczonym talerzu, pozostawiona tamże do zastygnięcia, a następnie krojona na kwadraty. No, rarytas! )

          • Buba

            A szampan? Szampan mleczny? Pamiętacie? I krem sułtański…. Wersja lux – “kasaty” na Świerczewskiego we Wrocławiu. I takie różowe, żelatynowe gluty w kształcie myszy w warzywniakach. Ech, rozmarzyłam się

        • wy/raz

          Ech, rozmarzyłam się… Saturator stał koło przystanku, korzystałam często. Ciekawe co dziś powiedziałby Sanepid na tylko otoknięte szklanki. Zresztą te szklanki też mi się podobały. Z takiego grubego szkła. Lodów w kulkach w okolicy nie pamiętam, ale jak trafiły się bambino w czekoladzie, to był rarytas. Najpierw obgryzało się pieczołowicie czekoladę. Mleko brało się spod zamkniętego jeszcze sklepu, zostawiając pod oddaną butelką fundusze. Kefiry i śmietany z butelek + bułka, to był rarytas. Gumy Donald, szyszki do kąpieli o zapachu sosny, szampon w takich zgrzewanych, plastikowych poduszeczkach na kolonie, mydło For You z przydziałów zakładowych rodziców, świetne chińskie ręczniki (2 jeszcze posiadam i chłoną wodę jak żadne inne), zakupy z niespodzianką: np. sanki kupione u rzeźnika (korzysta z nich kolejne pokolenie). A i wagi osobowe, które wypluwały taki kartonik z wagą (chyba, że coś mi się myli). Jak już jako studentka trafiłam na plecak na stelażu w “pięknym” żółtym kolorze, pół Piotrkowskiej pytało GDZIE? A rolki papieru toaletowego dumnie nanizane na sznurek? I właściciel tego deficytowego towaru zaczepiany przez przechodniów, skąd ma? Skupy makulatury, szkła, chyba był lepszy recycling niż obecnie. Teraz mam segregację plastik+metal/papier i szkło. Najmniej jest papieru (gazety wystawiam osobno), wszystko w plastiku. I ZPT i robienie łyżek do butów z płyt gramofonowych, bistorowe mundurki z białymi kołnierzykami. Jeszcze nie jesteśmy takie stare, bo mamy do kogo powiedzieć: A pamiętasz…

          Kanionku, zdrówka. Mądrych rad na ten temat nie mam, ale jak cuda się dzieją koło ciebie, może choć jeden trafi we właściwe kolano? Czego szczerze życzę.

          • Modra

            Oj wy/raz rozmarzyłam się :-) te saszetki i szyszki! taaak, to były dopiero wyrafinowane szykany, taka kąpiel. I do tego proszek do zębów zamiast past. Lepiej czyścił niż dzisiejsze pasty. Mundurek z doszywanym kołnierzykiem, tarcza na agrafce. Mam jeszcze w szufladzie moje cieniutkie sprane kołnierzyki i tarcze szkolną też przechowuje. I czerwoną opaskę, która zakładał dyżurny chodzący danego dnia po korytarzu szkolnym, żeby ponoć pilnować porządku :-) Czapki z futerka wiązane pod brodą, rękawiczki na sznurku w rękawach w zimie. Paskudne spodnie z dzianiny (bo przecież nie dżinsy w tym wieku noszone) i podkolanówki przykrótkie, spadające przy chodzeniu. I szał na drewniaki w jakimś ’80 roku. I chińskie temperówki zwierzątka i gumki i piórniki plastikowe. A w pierwszej klasie jeszcze siedziałam w malowanych na szaro ławkach z miejscem na kałamarz w blacie. Ławka tworzyła całość z siedzeniem.

            Wagi kojarzę, że stały, ale nie korzystałam. za to pamiętam dzwonienie z wakacji do domu. Na poczcie głównej zamawianie rozmowy do Warszawy. I potem czekanie przy oknie, aż rozlegał się okrzyk: Zamiejscowa Warszawa, kabina 3! Biegliśmy co sił i w słuchawce jeszcze słychać było ponaglenie: Proszę mówić! I autobusy Ogórki z silnikiem obok kierowcy, a potem Jelcze z żółtymi plastikowymi rączkami wiszącymi przy relingach pod sufitem. Strasznie starałam się do nich dostać, stając na palcach. I bilety na pociąg na tekturce, które konduktor dziurkował. Za to bilety na autobusy miejskie kupowało się całymi bloczkami, a nie na sztuki.

            I jak Twoja noga Kanionku? Poprawa jakaś nastąpiła?

  • Basia

    Heleu Kanionku, tak cie czasem podczytuje i podsmiechuje, glosu nie wydajac :) ale dzis to nic do smiechu z tym kolanem i reszta :(
    Moge powiedziec, ze cie rozumiem, ja tez mam kolana do dupy, ale kregi sie jeszcze siebie trzymaja…
    Pieknie piszesz o kozach, a dzisiaj o kotku Zozefiny, sie wzruszylam czytajac.
    Pozdrawiam serdecznie zyczac polepszenia w kolanie.

    • kanionek

      Dziękuję, Basiu :)
      Moja Mama miała w tym roku RTG kręgosłupa i – szok i niedowierzanie – ma tylko delikatne zmiany zwyrodnieniowe, naprawdę nieznaczne, a przestrzenie międzykręgowe zachowane. Mój kręgosłup (małżonkowy też!) ma w porównaniu z jej kręgosłupem jakieś 300 lat. (Drogie dzieci, nie hodujcie kóz, zwłaszcza w lesie, na odludziu, zwłaszcza gdy nie stać was na maszyny i pracujecie jak ludy średniowiecza). Małżonek odnowił sobie wczoraj wciąż niezaleczoną kontuzję stawu barkowego, a wszystko dzięki uprzejmości Kawki, która w połowie drogi po podeście na dojalnicę zawahała się, próbowała zawrócić, poślizgnęła i prawie by spadła, gdyby małżonek nie rzucił się bohatersko na pomoc. No, to Kawka cała i zdrowa, małżonek trochę wręcz przeciwnie. Uciech sto, jak co dzień :)

  • Jagoda

    Jak dobrze Cię czytać znowu! Przykro mi z powodu kontuzji, które Was dotykają, chciałabym pomóc ale jak?
    Mam nadzieję, że pracownik najemny wrócił i co najmniej dokończył robotę.
    Te nowy ser wygląda smakowicie, bardzo. Nawet jeśli to będzie grudzień, to i tak zamawiam. Aczkolwiek chodzi mi po głowie dieta, A raczej chodziła czas jakiś, aż konował jeden obliczył mi BMI i się obraziłam. Żadnych diet, konował nie ma racji, że te 10-15 kg mniej pomogłyby przy moich schorzeniach. Bzdura, Kanionek szczuplutki a wszystko ma chore.
    Czytając komentarze i peany na cześć GS przypomniałam sobie o maszynie do szycia, która wędruje ze mną od 33 lat. Kupiłam ją właśnie w gminnym sklepie, kiedy stałam parę tygodni w kolejce po pralkę automatyczną (alergia i pranie pieluch) a rzucili właśnie elektryczne maszyny do szycia. I zamrażarkę kupiłam, taką malutką chociaż wcale jej nie potrzebowałam. Przeprowadzałam się w ciągu tych lat sześć razy. A na maszynie niewiele szyłam, bo pętelkowała. Zdrowia!

    • kanionek

      Najemny wrócił, robotę zrobił, Kanionek szczęśliwy :)
      Ibores będzie gotowy na przełomie listopada i grudnia, maila Ci już wysłałam.
      I racja, Kanionek suchy jak obgryziona kość indycza, a chory na wszystko i co chwilę, więc się powtórzę: lepiej być szczęśliwym pączusiem, niż suchym, starym, brzydkim i chorym faworkiem!

  • Ania W.

    Dżizas, Kanion, Ty to masz zawsze ruch w interesie! Uściskuję!

    • kanionek

      Dziękuję :D

      • Ania W.

        Serducho!

        Dla mnie peerel na slodko mial smak czerwonych lizakow z DDR-u (wujek celnik) oraz mlecznych groszkow, takich bialych. No i piany z oranzady w proszku.

        Poza tym pamietam niebianski zapach chinskich gumek do wycierania i takaz urode piornikow zamykanych na magnes.

  • ciociasamozło

    Kanionku, ja Cię bardzo przepraszam, ale co to za pretensje do kota? Głaskać po BRZUSZKU? Świętym Centrum Wszechświata? I w ogóle skąd pomysł, że kot wijący się wokół nóg chce czegoś więcej niż jeść (no i powić się dla samego wicia). To, że akceptuje, a nawet lubi Twoje towarzystwo (zostawia przecież na Tobie swój zapach i sierść) nie oznacza, że możesz posuwać się do takich impertynencji jak głaskanie. Zwłaszcza brzuszka.
    Czy Kupa wylizuje Cię jak członka rodziny? Czy śpi koło Twojej twarzy? Czy w inny sposób okazuje Ci bliskość upoważniającą do dotykania stref intymnych?
    To przecież tak, jakbyś uśmiechała się z życzliwości (i nadziei na podwyżkę) do szefowej, a ta w odpowiedzi klepała Cię po tyłku ;)
    Ha! Uczmy się od kotów asertywności!

    Ps. Kot kołami do góry nie zachęca do głaskania, nie pokazuje jakim jest bezbronnym, niewinnym stworzonkiem, tylko przyjmuje pozycję najbardziej dogodną do ataku pazurami wszystkich czterech łap.

    • kanionek

      No to trzeba mi to było dawno temu napisać, a nie teraz, gdy omal nie zginęłam śmiercią tragiczną! Mądra Ciocia po szkodzie ;-P
      Ale wiesz, u nas to tylko Kupa jest taka mendowata. Jak się Jałowcowi moje pieszczoty nie spodobają, to odchodzi czem prędzej, urażony, z wyprostowanym ogonem, i nawet się nie obejrzy za siebie. Kotek dzielnie znosi wszystko, ewentualnie ryj rozedrze dramatycznie, że “ja już nieeee chcę”, a Panter to już w ogóle – można go sobie do kieszeni wsadzić i w niej dłonią obracać, jak guzik albo kasztan. Tylko Kupa jest zołzą, zawsze się na nas czai, żeby nam na plecy wskoczyć znienacka (pamiętacie – w swoim poprzednim życiu była nauczona siedziec na ramieniu jak sowa), albo wpaść pod nogi jak rozpędzona kolejka szynowa.

      I ŻADEN kot nie robi takiego numeru, jak ona podczas nasypywania karmy do kocich misek. Wszyscy paczą na mnie, albo na pojemnik, albo na miskę, i czekają, aż do miski wpadnie. Logiczne, co? Nie dla Kupy. Gdy tylko moja ręka znajdzie się w pozycji do nasypania karmy, z ciemnego zakamarka wszechświata wypada Kupa, jak pocisk z procy, i z impetem wali łbem w pojemnik. I kulki rozsypane jak te gwiazdy na niebie. ZAWSZE. Nerwicy nadgarstka się już nabawiłam i zawsze oglądam się za siebie, ale bo to człowiek wygra z szarym duchem o skoczności kauczukowej piłki?

    • wy/raz

      A i co do kotów, córka właśnie ogłosiła, że listopad może być zawsze (kalendarz), choć ja cichutko tak sobie mówiłam o piździerniku.

    • Aurelka

      o tu jest stosowny obrazek, jak głaskać kotka: https://www.instagram.com/p/BUZn6Dil1h0/

  • Barbarella

    Ja nie mogę czytać o tych bosych stopach, bo mi się wszystko w supeł zwija w środku.
    Z pracownikami najemnymi tak jest wszędzie. Jeden np. nie miał komfortu rannego wstawania i nie wychodziło mu pojawianie się w robocie przed 10.30. No nie miał komfortu, czujecie? A inny miał problem z akceptacją poleceń przełożonego. Sam tak stwierdził – że jego psychika ma z tym problem.
    Wesołe czasy nastały dla pracodawców.

    • No to słuchaj: wczoraj znowu przyleciała do nas biała czapla. CAŁKIEM BOSA.
      I tym razem miałam świadka, bo widział ją również małyżonek, więc jeśli ktoś myślał, że jestem szurnięta, to owszem jestem, ale biała czapla jest faktem.

      Gdyby pogoda w tym roku nie zwariowała, to chodziłabym w butach, być może nawet w październiku. I już się nie martwcie, idzie ochłodzenie, będzie nakurwiać złem, wiatrem i martwymi ptakami.

      Aha, i tak jeszcze od czapy dodam, że jak przyszły moje kule ortopedyczne, to ja już ich praktycznie nie potrzebuję, a już dużo wcześniej opracowałam sobie metodę schodzenia do piwnicy w stylu “na Teklę” (to taki pająk z “Pszczółki Mai”) i w ogóle dochodzę do wniosku, że jednak jestem niepokonana, i nawet jeśli los postanowi urwać mi wszystkie nogi i ręce, to nauczę się poruszać jak nicień jelitowy. Tylko miseczkę z obiadem małyżonek będzie mi musiał stawiać na podłodze, jak pieskom, no i na noc okrywać kocykiem. Choć w sumie… Dopóki mam zęby to się sama jakoś w ten kocyk owinę.

  • Tak, czytałam o tym dosłownie dwa dni temu (dostaję newsletter z cheesemaking.com, a oni czasem wrzucają takie ciekawostki). Nasze sery słuchają death metalu, bo część piwnicy znajduje się pod pokojem małżonka, no i narzekań nietoperza też słuchają (nietoperz narzeka na death metal. Oraz na to, że “po co zapalasz światło w tej piwnicy i po co tu ciągle włazisz” – to już mnie się dotyczy).

    I jeszcze chciałam dodać, że gdyby ktoś chciał do mnie zadzwonić, to niech sobie zachodu oszczędzi, bo właśnie wrzuciłam telefon do kubka z herbatą. Nie żeby naumyślnie, tylko kilka godzin wcześniej zwichnęłam sobie środkowy palec lewej dłoni i “to urządzenie nie działa poprawnie”. Telefon się suszy, rozłożony na części, a palec się marynuje w olejku żywokostowym.

    • Jolanta

      Death metal bardzo dobrze robi serom. To każdy potwierdzi, kto kanionkowe sery próbował. O matko, jakie piękne wspomnienia tu Kozy powyciągały. Gsy, bary mleczne z leniwymiraz!, cukierki ręcznej roboty, “gruźliczanka”… Z podwójnym sokiem to było dopiero coś! A pamiętacie robione w domu szyszki z krówek i ryżu preparowanego? Takie to były smaki dzieciństwa. Moja mama tak wspominała swego czasu czekoladę z UNRy po wojnie, ze takiego smaku to nigdy potem… Tak, takich rurek z kremem, jak w latach 70tych były w sklepiku ze słodkimi cudownościami u niejakiego Kostki w mieście Koszalinie, tez teraz nie ma :) O! i jeszcze był tam punkt napełniania syfonów… A w wiejskim GSie kupiłam jako dzieweczka 15-letnia pięęęknyyy wazon gliniany w brązowej polewie rozmiaru małej beczułki. Do tej pory stoi u mnie w domu.
      Kanionku, dobrze, że te kule już masz – możne zadziałają, jak nasza odśnieżarka zakupiona trzy lata temu na jakiejś wyprzedaży w Castoramie. Odkąd ją mamy, śniegu jak na lekarstwo. Może zadziałaja i kule… Uważaj na siebie dziewczyno, dbaj o siebie także. Człowiek nie ma części zamiennych.

  • Baba Aga

    Matko złota, ile fajnych wspomnień. Saturator tak oczywiście, u mnie tata mówił że ja mogę bo złego diabli nie biorą, ja jeszcze uwielbiałam Polo cockte. Co do wspomnień Modrej, to sklep w Wierzchucinie wciąż tak samo wygląda :) wiem bo dojeżdżam do Białogóry w sezonie do pracy i chętnie robię tam zakupy typu :schwarz mydło i powidło ( powidła nie mają). A w Krokowej to teraz market jest duży, ale jeśli pamiętasz żelazny w Minkowicach tzw u Żyda, to wciąż jest i wciąż jest tam wszystko :-D.
    Modra czy my jesteśmy sąsiadkami?

    • A mnie się jeszcze przypomniała oranżada w woreczkach, do których dawali cieniutką słomkę, i się ten woreczek słomką u góry przebijało i piło napój z worka jak koń. Tylko za nic nie mogę sobie przypomniec, czy to w sklepach było, czy na straganach jarmarcznych…?

      (Nie jesteście z Modrą sąsiadkami, co sobie pozwolę napisać, bo Modra chyba chwilowo przepadła).

  • Jagoda

    Pozdrawiam Kanionka, Małegożonka, Koziarnię, kozy i owce, kurokezy, kaczki i gęsi, psy i koty.
    Wszystkich pozdrawiam, przepraszam, jeżeli kogoś pominęłam.
    I się pytam: co tu tak cicho??? Czekając na tę zimę tysiąclecia pochwalcie się przemiła Koziarnio, jak Wam gęsina wyszła na Marcina? Która umie upiec rogaliki marcelińskie? Czy obrobiłyście się w swoich ogrodach i na polach? A może któraś zupę przypaliła? Jest tysiąc tematów i temacików, którymi możemy się dzielić.
    Buziaki, czekam na kogokowiek.

    • Ja dzisiaj stłukłam szklankę. Ot tak, po prostu, niby ją sobie wycierałam, a nagle straciłyśmy kontakt i już mam o jedną szklankę mniej. Kilka dni temu przypaliłam olej w garnku stalowym. Niczym tego wydrapać z dna nie mogę. I od kilku godzin wściekła chodzę, że ledwie pianę z pyska nadążam wycierać, i nie mam pojęcia dlaczego :-/

      • Leśna Zmora

        Kanionku,
        na przypalone garnki bardzo dobrze działa płyn (czy tam żel) Tytan do przypaleń. Wystarczy posmarować, zostawić w spokoju i przypalenie samo się rozpuszcza, potem tylko trzeba wytrzeć (no i po wszystkim umyć, bo to jakieś super żrące jest). Jak nie zejdzie do końca to jeszcze raz.

        (już od dawna czytam, ale się nie odzywam z nieśmiałości – no ale w końcu się przełamałam coby potencjalnie pomóc. Tak więc dzień dobry wszystkim :) )

        • kanionek

          Dzięki, Zmora :)
          Jeszcze nigdy nie zjarałam oleju na brąz, i to jeszcze w garnku (bo patelnia jest wytrwalsza i tak łatwo focha nie łapie). Oby ten Tytan znał się na swojej robocie, bo jak on polegnie, to zostanie mi małżonek z tarczą szlifierską.

  • Jagoda

    I na sery czekam, bo ileż można żyć humusem słonecznikowym.
    A propos, podzielę się z Wami przepisem na pasztet wegański, prosty i smaczny.
    1,5 szklanki cieciorki ugotowanej z suchego ziarna lub ze słoiczka, 1,5 szklanki słonecznika łuskanego (zalanego wcześniej wrzątkiem i moczonego w tej wodzie co najmniej 1 godzinę), po 1 marchewce, pietruszce, cebuli i kawałek selera – zetrzeć na tarce i udusić na maśle.
    Wszystko razem zblendować, przyprawić jak kto lubi plus gałką muszkatołową. Wyłożyć do formy keksowej i piec około 50 minut.
    Czasem piekę, a czasem po zmiksowaniu pakuję do słoika i zajadam jak humus. Przyprawiam też różnie, dodaję pieczoną paprykę lub natkę pietruszki. Pyszny z chlebem razowym i ogórkiem kiszonym. Smacznego.

    • Anomin

      Jagodo, dzieki za przepis! Juz brakuje mi pomyslow na wegetarianskie proste (!) zarelko a tu jeszcze wegetarianskie dziecie zjezdza (ja jem wegetarianskie bo takie lubie, nie jestem ortodoksyjna, czasami mieso tak, ale dziecie jest)
      A co Ty tak straszysz zima?! Niby tez mysle, ze logiczne bedzie po lecie stulecia miec takaz zime, ale NIE CHCE, nie chce
      Pozdrawiam tez wszystkich

      • Jagoda

        Miła Anomin. Też nie chcę, ale słyszę zewsząd, że Indianie chrust zbierają, to przekazuję dalej. Prawda, że to proste danie jest wyjątkowo proste? Trochę mnie zniechęca do gotowania wegańskiego i wegetariańskiego mnogość składników każdego dania, jednak po obejrzeniu reportażu nt. przewożenia zwierząt do miejsc docelowych statkami (z Australii do krajów arabskich) mięso staje w gardle. Jeżeli masz proste przepisy na dania przynajmniej bezmięsne, to dziel się, proszę.
        Buziaki dla Kanionka!

        • Anomin

          Najprostszy chyba to spaghetti z cukinii:
          na glebokiej patelni z oliwa podsmazam zgnieciony czosnek, wrzucam cukiniowe spaghetti (mam taka reczna skrobaczke, ktora robi takie nitki) naprawde niedlugo podsmazam dokladnie mieszajac (tak podrzucajac drewnianym widelcem, zeby nie ugniatac), sol, ewentualnie sos sojowy, jakies ziola (ja lubie pietruszke) na talerz i posypuje startym serem (najlepiej twardym od Kanionka albo w ostatecznosci parmezanem)
          Mozna tez dodac pod koniec smazenia jakies pesto

  • ciociasamozło

    Kochane Kozy, Wersja wrzuciła na forum propozycje tekstów i zdjęć do kalendarza 2019! Tak tylko piszę dla tych co przegapiają info z paska po prawej ;) (np. ja)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *