Ocap, ocap, pokaż rogi, czyli o półgrabku
“I cannot sleep at night
That’s what the day is for anyway
And as the clock strikes midnight
I hear them dancing at the graves
Singing to my mind
Killing the pain . . . sleepless nights . . . sleepless nights
I cannot sleep at night
That’s what the day is for anyway
And as the clock strikes midnight
Only they can let us meet
Even though she’s dead now
I gotta see her again . . . sleepless nights . . . sleepless nights (…)”
Fragment utworu “Sleepless Nights” z albumu “Conspiracy”, King Diamond, 1989
-Wejdzie ci! Zaraz ci wejdzie! Zaraz ci wejdzie przez okno! MIAU, MIAU, MIAU, MIAU!!! – gęsi drą się jak stare prześcieradła.
No tak, Jałowiec znów majstruje przy siatce w oknie. Zaraz mi tu wejdzie w towarzystwie czternastu tysięcy much i komarów. Jednym okiem spoglądam w telefon – jest 4:30 nad ranem.
– Czwarrrrta czydzieeeeeeści! – kogut drze ryj tuż pod moim parapetem.
– Czydzieści je… deeeeen! – odpowiada mu drugi, ulokowany gdzieś na drzewie za drewutnią. “Ja pierdolę” – wzdycham, a może szlocham. Muszę się wyspać.
– Musisz wstać – szepcze szatański głosik. – Musisz wstać, bo coś się stało.
– Co się stało?
– Nie wiem, ale na pewno coś się stało. Myślę, że wszystkie kozy nie żyją.
Tętno 130.
– A dlaczego miałyby nie żyć?!
– Nie wiem, tak tylko mówię.
– Masz paranoję.
– Ty masz.
– No tak, ale ja to ty, więc na jedno wychodzi.
– No może – Podszeptek wzrusza ramionami – ale i tak musisz wstać. Sprawdzić. Było zaćmienie. Czerwona burza. Coś się stało i wszyscy nie żyją. Mówię ci.
– Pieprz się. Jeśli wstanę, to chyba sama umrę.
– Jak tam chcesz, ale wiesz… Kiedy cała wieś już śpi, stukostrachy, stukostrachy pukają do drzwi, hi hi hi.
– Wal się. Nie wierzę w UFO.
– Kotojady wychodzą z szuflady – oferuje usłużnie Podszeptek.
– No teraz to cię już do reszty pogięło – prycham. – Nie z szuflady, tylko spod podłogi, jak już.
– Jak już – zgadza się skwapliwie głos. – Ale z szuflady też mogą, jeśli akurat chcą.
Zielone oczy Jałowca patrzą na mnie tak, jakbym faktycznie umarła. Bezgłośne “miau” potwierdza, że owszem, jeśli chcą, to i z szuflady. Kotojady. Jasny szlag. Nie wyśpię się w tym roku. Wstaję, i jak pijany szyper zataczam się w ogólnym kierunku drzwi. Na zewnątrz ciepły poranek, ostre światło i bezlitośnie żywe kolory.
– O jesteś, już jesteś, jak fajnie że jesteś! – ja nie wiem, skąd w tych gęsiach tyle werwy i optymizmu.
– A ziarko? Nasze ziarko? Ziar-ko-ko-ko! Ziarkuryyyyku!
– Kurczaki won, ja do koziarni, bo tam wszyscy nie żyją! – bełkoczę do pierzastego tłumu, przecierając okulary rąbkiem koszulki.
W koziarni, oczywiście, wszyscy żyją. Sielanka-sranka. Leżą napchani sianem jak materace i ledwie zaszczycą mnie spojrzeniem. Ktoś wstaje, przeciąga się, po czym znów kładzie, wzdychając: “eeech, nic nie przyniosła, bez sensu”.
Jest czwarta czterdzieści pięć. Dopiero wstałam, a już jestem zmęczona. “Czym jesteś zmęczony znowu?”. Nastawiam kawiarkę i idę do łazienki, żeby zamienić okulary na szkła kontaktowe… i tu powinna zagrać taka muzyczka, jaka zwykle pojawia się w najstraszliwszych momentach horrorów klasy B. Tada dada dadam, tada dada dadam!… Nie ma soczewek! Pojemnik jest pusty i suchy. Dwie małe pokryweczki leżą obok. Jest czwarta pięćdziesiąt, chce mi się spać i nic nie rozumiem.
Dotykam palcami okularów na nosie i uruchamiam takie procesy myślowe, na jakie mnie teraz stać: “Mam okulary i wszystko widzę, więc nie mogę mieć jednocześnie szkieł na oczach, bo nic bym nie widziała”. Tak, do tej pory wszystko się zgadza. “Okulary zakładam wieczorem, po zdjęciu szkieł kontaktowych. Zawsze zdejmuję je w łazience i mam tylko jeden pojemnik”. Tak. ZDARZA SIĘ, że wieczorem wyrzucam szkła do kosza, ale to tylko wtedy, gdy noszę je już ponad miesiąc, i ZAWSZE się upewniam, zanim je wyrzucę, że mam nową parę szkieł w szafce nad umywalką. “Tak, tak. Gdybym wczoraj wyrzuciła szkła, gdybym zaglądała do szafki, to na pewno bym to pamiętała. A nie pamiętam. I nie mam szkieł. Co ja zrobiłam z tymi soczewkami?!”.
– To pierwsze objawy demencji – skonstatował, nie bez satysfakcji, Podszeptek.
– A daj spokój, mam dopiero czterdzieści cztery lata.
– Ale czujesz się na czterysta. Tak to się zaczyna.
– To świetnie. Depresja, demencja, depersonalizacja i destrukcja. Amen. PRZYPOMNĘ sobie, co zrobiłam z tymi soczewkami, zobaczysz.
Kawa w kawiarce się przelała, świetnie. Wycieram blat ścierką i nadal myślę o tych soczewkach i demencji, a serce wykręca kolejne rekordy na obrotomierzu. Oglądałam taki film na youtube, “Accidental Genius”, czy jakoś tak, i tam był facet, co był całkiem normalny, aż któregoś dnia pobili go przedstawiciele sfrustrowanej młodzieży i kopnęli go, między innymi, w głowę. I ten facet zaczął widzieć matematykę, rysować ładne geometryczne wzory, i w ogóle zrobił się dużo mądrzejszy i został optymistą. Do tego stopnia, że się nawet ożenił.
I już chcę lecieć z prośbą do małżonka, żeby wziął łopatę i mnie mocno przez łeb zdzielił, najlepiej od tyłu, bo tam są jakieś ośrodki, ale przypominam sobie, że jest ledwie piąta rano i zamiast łopatą w tył głowy mogłabym dostać pięścią w nos, a to nie jest lekarstwo na demencję, tylko na brak satysfakcji z geometrii twarzy (bo jak się ma złamany nos, to podczas operacji chirurdzy podobno oferują korektę tegoż, jeśli ktoś wcześniej był z nosa niezadowolony. Przynajmniej w Ameryce proponują, bo u nas to może nie. U nas pewnie sklejają ten nos byle się kupy trzymał i wyglądał trochę lepiej od kartofla, a potem jeszcze wmawiają człowiekowi, że “przecież zawsze pan tak wyglądał”, ale nie wiem, może ja jestem uprzedzona).
(Do tej pory nie udało mi się ustalić, co ja zrobiłam z tamtymi soczewkami, ale już się tak bardzo tym nie martwię, bo tego samego dnia wieczorem przeczytałam, że Barbarella zrobiła pranie bez płynu, czyli TEŻ o czymś zapomniała, i to tego samego dnia, więc to pewnie tylko efekt chemtrails, albo późne powikłania poszczepienne. Aha, a gdyby ktoś nie wiedział, kim lub czym są stukostrachy, to niech przeczyta książkę Kinga o takim właśnie tytule, a gdyby ktoś KONIECZNIE chciał wiedzieć, kim lub czym są kotojady, to niech przeczyta książkę Joanny Bator “Ciemno, prawie noc”. Barbarella też polecała. To znaczy ja akurat polecam, ale nie polecam. Zwłaszcza ludziom z nerwicą lękową i nadaktywną wyobraźnią. A zwłaszcza ZWŁASZCZA ludziom, którzy chcieliby się jeszcze kiedyś w życiu wyspać).
***
No tak, no wiem, że zafundowałam Wam bardzo długi odwyk od “kanionka”, i że tak się nie robi, no ale tak wyszło, za to teraz sami zobaczcie, jak to się wspaniale złożyło: lato nam ucięło jak świński łeb tasakiem, za oknem ziąb i zawierucha, Wy tam siedzicie, chuchając na stopy i wcierając rozgrzewające maści w kolana, i szlochacie kotu w koszulę, że to już koniec i nic dobrego się nie wydarzy, aż tu nagle wchodzę JA, cała w słońcu i pomidorach, i niosę Wam uśmiechnięte koziołki! O, jakie zadowolone:
I pomidory też uśmiechnięte:
I papryki, i ogórki:
Te ogórki to nie, że jakieś przerośnięte, kwaśne maczugi, bo się Kanionkowi zbierać zawczasu nie chciało. To taka odmiana jakaś dziwna, pomieszanie ogórka szklarniowego z gruntowym, czy coś, i one naprawdę rosły kilometrowe, jak te węże ogrodowe, i z jednego ogórka można było zrobić mizerię na całe jedno wesele, i prawdę mówiąc po dziurki w nosie już miałam tych ogórków, i gdybym wiedziała, że z jednej sadzonki zbiorę kilka wiader tego materiału, to posadziłabym jedną, a nie pięć. Pomidory też poszalały w tym roku, bo słońca nie brakowało, i wczoraj z ulgą zamknęłam ostatnie słoiki z passatą, a tu się okazało, że przecież mam jeszcze z dziesięć kilo pomidorów w skrzynce, którą zostawiłam w korytarzu, żeby doszły, bo zrywałam takie nawet nie do końca dojrzałe, tuż przed zapowiadanym załamaniem pogody (swoją drogą – załamanie to lekkie niedopowiedzenie; to nagły i rozległy zawał był), i dzisiaj jak przechodziłam obok tej skrzynki to udawałam, że jej w ogóle nie widzę, choć jestem pewna, że ona mnie widziała (i śmiała się, śmiała).
Z dziesięciu kilogramów pomidorów wychodzą dwa litrowe słoiki passaty, która jest taka sama jak ta ze sklepu, tylko lepsza, bo ze szczęśliwych, wolnowybiegowych pomidorów, niepryskanych i karmionych kozim gównem (TERAZ narobiłam Wam smaka, co?).
Nasuszyłam też pomidorów i bazylii do Waszych serów, i pokrzywy, melisy (Mama zbierała i wiązała w bukieciki), i trochę nawłoci (mimozami jesień się zaczyna – teraz będziecie to sobie nucić do wieczora), i liści malin i owoców też.
Suszone maliny wyglądają jak żywe, są tej samej wielkości, ale NIC nie ważą. Nie wiem, jak to możliwe.
Aha, obiecałam sobie na wiosnę, że już nie będę Was katować opowieściami o ziemniakach, no ale co zrobić, jak one mi wycinają takie numery, że prędzej pęknę, niż zatrzymam to dla siebie:
Nasienie szatańskie, jak nic. Takich ziemniorów ważących po 600 i więcej gramów zebrałam ze dwa wiadra, a najlepsze jest to, że wcale nie zebrałam ich tam, gdzie w tym roku sadziłam ziemniaki! Nie, te potwory wyrosły sobie same, pomiędzy porami, o tymi:
Musiały wyrosnąć z tych ubiegłorocznych kurdupelków, których już mi się nie chciało z ziemi wydłubywać. Wiecie, takie ziemniaki jak orzeszki, co to nie wiadomo co z tym zrobić, więc się zostawia dla nornic i innych pasożytów. A tam, gdzie sadziłam, to już wyrosły takie zwyczajne ziemniaki, normalnych rozmiarów:
A z tymi wierzbowymi gałązkami dla koziołków to jest taki układ, że w każdą sobotę zbiera je dla mnie pan Dżery, a ja mu za to płacę w lokalnej walucie. Przyjeżdżam pod wieczór, dla Żozefin mam chleb i jajka, dla pana Dżerego walutę, i pan Dżery odkapslowuje sobie pierwszą transzę wypłaty, siada na ławeczce stękając okrutnie, i powiada: “Ja pani powiem, pani Aniu, że robota to nie jest życie”. W tym czasie Żozefin przytrzymuje mi drzwi do samochodu, a ja taszczę te gałęzie i upycham je gdzie się da.
“PICIE” – kontynuuje ożywiony już z lekka pan Dżery, “picie to jest życie. Pani Aniu”.
Ja mu na to, że no ale bez roboty nie ma picia, prawda, na co pan Dżery zwykle się zasępia i odpływa z leniwym nurtem swoich myśli, i założę się, że winszuje sobie kiedyś dopłynąć do oceanu wiedzy na temat tego, jak by tu się nie narobić, a napić i dobrze pożyć. Zanim jednak dopłynie, moje kozy mają wierzbową ucztę każdej soboty.
No i tak. Picie to jest życie, a bez picia nie ma życia, co mogą potwierdzić nasze łąki, które w tym roku nie obfitowały w zielone, pomimo zmianowego wypasu kóz (każdej łące dawaliśmy odpocząć co najmniej dwa lub trzy tygodnie), i w związku z czym z naszego zimowego zapasu siana zeżarliśmy już 20 balotów, i trzeba będzie siana dokupić, żeby wystarczyło na marzec i kwiecień, a może i maj 2019. No ale nie samym sianem koza żyje, i zwłaszcza latem należy jej się oset i pokrzywa, tudzież inne zielone przekąski, więc Kanionek kozom kosił co się tylko dało – na południowej stronie podwórka, w ogrodzie, pod pastuchem i za pastuchem (jest tego trochę), a nawet trochę w lesie. Kosa się w tym roku narobiła więcej, niż przez poprzednie trzy lata, aż w końcu odpadła jej rączka. A potem druga. A potem to już cała kosa się rozleciała i Mały Żonek musiał mi naprędce sklecić nowe kosisko, które jest kanciaste i trochę nie bardzo ustawione względem ostrza, ale kosić się da, nawet jeśli odbywa się to kosztem pleców Kanionka.
Lekkie, plastikowe grabie, które służyły mi przez kilka lat, też nie wytrzymały tego nawału pracy, i doznały połowicznego rozpadu, ale czy to mogło powstrzymać Kanionka? Nie, nie mogło. Kanionek pomyślał, że skoro człowiek może się uśmiechać półgębkiem, to może też grabić półgrabkiem. Tak wygląda półgrabek:
Przyznaję, że grabienie półgrabkiem trwa dwa razy dłużej, niż całym grabkiem, ale zawsze szybciej, niż bezgrabkiem.
Raz tylko w tym roku byłam w lesie, na krótkim spacerze zwiadowczym. Grzybów nie ma, praktycznie żadnych. Jarzębiny nie wydały owoców. Czarny bez… Zniknął z powierzchni ziemi! Nie, nie porwało go UFO, tylko Lasy Państwowe zrobiły w lesie meliorację, bowiem woda po ubiegłorocznych opadach deszczu stała w lesie przez całą jesień, zimę, i wiosnę, i niektóre drzewa tego psychicznie nie zniosły i umarły, więc leśniczy zarządził kopanie rowów, a wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam czarne bzy lecą, i to całkiem na pysk. Ani jedno drzewko się nie ostało, w związku z czym cieszę się, że choć to jedno w ubiegłym roku z lasu wykopałam i posadziłam w ogrodzie:
Zakwitł pięknie, ale gdy był na etapie produkcji owoców, coś mu podgryzło nóżki kwiatostanów i jagód w tym roku nie będzie. Żywokost za to zmężniał, rozrósł się i kwitł przez całe lato. Tu fotka bodajże z lipca, gdy był jeszcze niewielki:
A w lesie znalazłam dziki chmiel! To znaczy zwyczajny chmiel zwyczajny, Humulus lupulus (serio, tak się nazywa), który nie wiem jak tu zawędrował, ale kiedyś w Braniewie działał browar pełną gębą, i może rolnicy sadzili chmiel na okolicznych polach:
Natknęłam się na osobniki męskie i żeńskie, i jeśli znajdę na to czas i siły, to sobie pobiorę sadzonki, bo chmiel jest bardzo dekoracyjnym pnączem, a napar z szyszek, jak wyczytałam, ma działanie uspokajające i nasenne, co mi się przyda na wypadek, gdybym miała przeczytać jeszcze jakąś książkę Joanny Bator.
Aha, i gdy była u nas moja Mama, to zrobiłam jogurt kozi (tym razem gęsty) z malinami:
I nalewkę miętową:
I mozzarellę:
Świetna w postaci zgrillowanej na kromce chleba, z pomidorkiem i świeżą bazylią, i kropelką oliwy.
Tylko żeby Państwo sobie nie myśleli, że ja Wam nic nie piszę, bo sobie codziennie leżę w wannie pełnej pomidorów, popijam jogurt i szyszką chmielu zagryzam, a mozzarella to mi się do nóg łasi. Nie. Te zdjęcia są z okresu co najmniej czterech miesięcy, podczas których ja i Mały Żonek nie żałowaliśmy sobie pracy i wyrzeczeń (i Mama też, kiedy u nas była), a jogurcik raz w roku to uważam, że mi się zwyczajnie należy, a mojej Mamie to już zwłaszcza. Tu moja drobniutka Mama z ogromnym stadem kóz:
No i narobiłam serów dojrzewających, bardzo różnych, bo nie ukrywam, że robienie co dzień tego samego sera to i świętego znudziłoby do bólu trzustki i skrętu śledziony, i tak oto przed Państwem, tadam, tadam, fhancuski piesek salonowy, Bleu d’Auvergne!
Nazwa jest, zdaje się, zastrzeżona, a oryginalnie ten ser robiony jest z krowiego mleka, więc mój będzie się musiał nazywać inaczej, np. Bleu d’Kozia Dupa, albo Blue Cheese From the Sticks, ale nieważne, jak go będą zwały narody, ważne, żeby był smaczny, a czy będzie, to się okaże za jakieś dwa miesiące.
Mamy też w dojrzewalni ser o włoskim rodowodzie, Toscano pepato, z zielonym pieprzem:
Oraz Dry Jack w kawowo-kakaowo-pieprzowej panierce (tak, to dla Ciebie, Mitenki):
Dawno, dawno temu, formowało się taki ser w ten sposób, że masę serową zawijało się w szmatę (chustę serowarską), na górze wiązało szmatę w węzeł, a na wierzch kładło solidne obciążenie, albo może stare baby na tym siedziały, i zostawiało ser na noc w spokoju, i tak właśnie zrobiłam. To znaczy nie siedziałam na serze, tylko położyłam na nim deskę bambusową, a na deskę wszystkie krążki od hantli jakie mamy w domu, i zabezpieczyłam tę chybotliwą konstrukcję ekspanderami (no tymi gumowymi linkami z haczykiem na każdym końcu), i Państwo sobie wyobrażą, że to nawet nie jebło. Nad ranem zamiast wielkiej kuli zastałam sporej wielkości placek z “pępkiem”, czyli wgłębieniem po węźle. Spokojnie, tak miało być. Na drugi dzień zrobiłam ten sam ser, ale już w normalnych formach serowarskich, i nie wiem jak Wam, ale mnie się bardziej podoba placek:
Robi mi się też ser z rodowodem hiszpańskim, o wdzięcznej nazwie Ibores, panierowany w oliwie i wędzonej papryce, ale fotki pokażę dopiero wtedy, gdy będzie co ciekawego do pokazania, bo na razie to po prostu wielki krążek sera w kolorze kremowym. Był też Dry Jack z kolorowym pieprzem, ale już niewiele zostało:
I Pepper Jack z chili:
I na końcu, choć nie taki ostatni, Belper knolle! Z udziałem różowej soli, czosnku i pieprzu:
W przepisie na ser było napisane: “Formować kulki nieco większe od piłeczek golfowych”, przy czym nie oszukujmy się – ja ze sportami elitarnymi miałam w życiu tyle do czynienia, co z kopaniem bitcoinów, czyli nic, więc nie mam pojęcia jakiej wielkości są piłeczki do golfa, a zatem moje Belper knolle reprezentują rozmiar piłeczek do tenisa ziemnego, bo takie to kiedyś przynajmniej w sklepie widziałam.
PS. Większość z tych serów będzie dostępna za około 2-3 miesiące, za wyjątkiem placka w polewie kakaowej, bo on ma dojrzewać minimum pół roku, a najlepiej 9 miesięcy. W sumie oczywiste – jak coś ma pępek, to zwykle dojrzewa 9 miesięcy.
PPS. Piątkowy wieczór dnia onego, choć nie pamiętam którego. “Nad grobem stryja, wiatr cicho zdradza mi jego moc. On idzie do mnie, czuję chłód…” (no taki mam dzwonek w telefonie, utwór “Porwany obłędem” grupy KAT, gdyby ktoś się nie domyślił). Odbieram.
– Pani Aniu! Pani Aniu!
– Tak, pani Żozefin?
– Pani Aniu, będzie pani u mnie jutro z chlebem?!
– No będę, jak zawsze w sobotę, a co?
– A bo musi mi pani ocapa naprawić!
– Yyy?
– No, bo mi się zepsuł.
– Ale CO się pani zepsuło, bo nie dosłyszałam?
– OCAP! O-CAP, pani Aniu! – Tak, to zdecydowanie pomogło.
– Aha, ocap. A co to jest?
– To pani nie wie, co to ocap?! – Żozefin śmieje się tak zdziwiona, jakbym ją właśnie zapytała, do czego służy widelec. – No w telefonie taki ocap jest, że można z niego dzwonić, i ja tak zawsze do Marysi dzwoniłam, a teraz się zepsuło i nic już nie mogę dzwonić, ani do syna też. To by mi pani naprawiła.
– Aha, oczywiście – potwierdzam, bo co tu dużo gadać? Pani Żozefin jest przekonana, że ja potrafię wszystko, a Mały Żonek jeszcze więcej.
– No to się cieszę, to do zobaczenia, pani Aniu!
No. W sobotę okazało się, że faktycznie umiem naprawić ocapa. To znaczy UMIAŁABYM, gdyby nie to, że ocap kategorycznie domagał się podania HASŁA do siebie, bo chciał na sobie dokonać aktu aktualizacji (ja zawsze byłam przeciwna badaniom nad sztuczną inteligencją, bo mówię Wam, że one kiedyś, te urządzenia, same złamią swoje hasła i będą się aktualizować do woli, i ani się obejrzycie, jak Wasz telefon się zaktualizuje do poziomu buldożera, nazamawia sobie dodatkowych części z Aliexpres, i rozjedzie Wasz dom na betonowy placek z kruszonką, a Wy i Wasz kot oczywiście będziecie wtedy w środku. Ale co ja tam wiem, ja mam początki demencji), a to hasło ustawiała Marysia rok temu, i oczywiście już tego hasła nie pamięta. I może to i lepiej dla Żozefin, co jej zresztą powiedziałam, i o tym placku z kruszonką też, ale chyba mnie nie zrozumiała, bo wydukała tylko, że “kot śpi w komórce”.
A dla Was jest w związku z tym konkurs, który polega na tym, że kto pierwszy napisze w komentarzu czym jest ocap, ten dostanie kulkę. Nie że w łeb od razu, tylko Belper knolle, rzecz jasna. I może jeszcze dodam na swoje usprawiedliwienie (i ułatwienie dla Was), że nie od razu wiedziałam, czym jest ocap, ponieważ nie mam smartfona, nigdy żadnego ludzką ręką nie dotknęłam, i w ogóle współczesne technologie są mi tak bliskie, jak partyjka golfa w kopalni bitcoinów, chociaż kopalnię to przynajmniej na zdjęciu widziałam, bardzo ładna była, taka schludna i sterylna, że nawet bym w takiej zamieszkała, pod warunkiem, że nie kazaliby mi niczego kopać, bo moje plecy już by tego nie zniosły, ponieważ wywiozłam do ogrodu milion taczek obornika, ale o tym i wielu innych rzeczach to już może w następnym wpisie.
WhatsApp
Kanionku……
kochany mój!!
No i Buka zarobiła kulkę :)
Gratulajce!
(Ale musisz poczekać, wiesz. Pewnie gdzieś do grudnia).
Pierwsza?😁
Ocap – Whatsapp 😜 Żozefin korzysta z internetu?
Dobrze, że się odezwałaś Kanionku. Dłuuugi odwyk był….
Hej Dolmik :) Buka Cię wyprzedziła dosłownie o cień smartfona.
Powiedzieć, że Żozefin korzysta z internetu to tak, jak powiedzieć, że Kanionek korzysta z teleskopu Hubble’a. Bo kiedyś widziałam zdjęcia z kosmosu. Żozefin po prostu wie, w co ma stuknąć palcem, żeby zadzwonić do córki (córka jej to wszystko ustawiała i pokazała). I to mówię bez złośliwości, to tylko pospolita prawda, a druga prawda jest taka, że gdybym JA miała smartfona, to pewnie też bym nie korzystała z internetu. Jestem już za głupia nawet na pismo obrazkowe.
obożuobożu, CZAPLA u Was chodzi!…..
Piękny ten powiew serowego aromatu z Twoich stron….
Pfff. Czapla jest tu co roku i za każdym razem utyskuje, że co ona wróci z wakacji, to my mamy o jednego psa więcej, i jak ona ma w tych warunkach pracować, i jak te karasie się mają nie płoszyć, gdy te kundle ujadają jak wściekłe? No bo nasze psy nie mogą znieść, że jakieś straszydło na szczudłach przechadza się wokół ICH stawu, a Pasztedzik nieustannie pracuje nad rozgryzieniem siatki leśnej (dosłownie, ROZGRYZIENIEM), która dzieli psy od czapli. Rybitwa też w tym roku była, przypuszczam, że ta sama, co w latach ubiegłych, bo zawsze jest tylko jedna.
i to mję dziwi z letka, że ona taka niebojący się piesełków.
wszak to bardzo płochliwe bydlątko – ile ja się napodchodziłam tego ptaszyska po różnych mokradłach, i jak już-już miałam w miarę fajne ujęcie i paluch na spuście aparatu – jebs, pierzasta zaraza usłyszała, nie wiem, kruczenie w moich jelitach czy chrobot serca, i wio w powietrze. Ale może ta Wasza po prostu się przyzwyczaiła do odgłosów obejścia – nie takie cuda wew Polsce można znaleźć: ostatnio w samym środku jednej z lubuskich wsi widziałam wokół miejscowego stawu efekty działalności bobra, co i tubylcy potwierdzili: dziad wyżarł im wszystkie drzewa na brzegu, ostała się tylko jedna topola, ale już ma wdzięczny wianuszek wyskrobany małymi pomarańczowymi ząbkami. Zwierząsio panoszy się też po okolicznych ogródkach, korując do gołego jabłonki, róże i inne takie.
a co do leśnego podglądactwa, to o, takiego mam kolegę w starym poniemieckim bunkrze:
https://www.facebook.com/tiganza/posts/1892319867501472
Bardzo ładny. Dzisiaj o siódmej widziałam u nas jego kuzyna, przechadzał się wzdłuż pastucha po stronie wschodniej, i mam nadzieję, że przyszedł po kurczaki, a nie po moje kaczki.
A czapla jak najbardziej, boi się psów, i w tym roku wpada tylko na obiad, a w latach minionych potrafiła zostać na kolację i nawet przespać się do rana pod pomostem (się kiedyś na śmierć wystraszyłam, gdy poszłam rano z wiaderkiem nad staw, a ta czapla mi wyskoczyła spod pomostu jak diabeł z pudełka i – odlatując – prawie zdzieliła nogą w oko. A mówią, że to nietoperze się ludziom we włosy wplątują, pf).
Bobry to są diabły wcielone. Kiedyś myślałam, jak każdy inny pobożny człowiek, że one tylko nad rzeką siedzą i sobie te zapory budują, a tu się nauczyłam, że potrafią przejść dobre 200 metrów w głąb lasu i upierdolić sobie drzewko lub pięć, na przykład wzdłuż drogi, bo tak. Ale zatargać budulca nad rzekę to już im się nie chce, i te drzewa tak sobie leżą. Taki mój znajomy spod Gdańska to już sobie wszystkie włosy z głowy powyrywał, gdy mu bobry notorycznie niszczyły ogród, aż w końcu pobudował zasieki pod prądem, jak jakiś pająk się tymi drutami pooplatał, i niby pomogło, no ale jak to wygląda? Ale lepsze to, niż zawał z wkurwienia, chyba.
Aha, ja tu wpadłam tylko na chwilę, żeby Wam powiedzieć, że Romek żyje i ma się dobrze. Dziś od rana ma na pieńku z Kraszikiem. No to buziaczki, bo robota już mnie ciągnie za sweter.
….w kontekście wnerwu bobrzego chyba mogę się tu przyznać, że jadłam pieczoną bobrzynę? ^^
No może Kanionek uzna pierwsze trzy :). WhatsApp rzecz jasna ;)
Welcome back, Kanion! Jak ja za Tobą tęskniłam!
Ja to bym wszystkim uznała, nawet tym, co nie zgadli, bo też za Wami tęskniłam i mam wyrzuty sumienia, ale małżonek znów powie, że ja tu szastam fortuną, której nie posiadam, a zimą znowu zęby w ścianę :D (I tak będą zęby w ścianę, pff).
Usciski przeogromne!
Czyżby chodziło o WhatsApp? bo też nic innego mi do głowy o ocapie nijak nie przychodzi :D Pozdrawiam :-)
Tak, tak. A i sobie nie myślcie, że ona mi pokazała co to ten ocap, o nie. Ona mi dała ten telewi… telefon znaczy się, do ręki, i weź tu szukaj ocapa w polu (“bo on mi gdzieś zniknął, pani Aniu”). No więc musiałam się naprzewijać przez te wszystkie milion ikonek bób wie do czego służących aplikacji, aż w końcu trafiłam na WhatsApp i wiedziałam, że to musi być to, bo nic innego nie brzmiało tak “ocapowo” ;)
Tesknilam!
I za wpisem i za serami!
Boszzzzz: jakie cudownosci Kanionku tworzysz…
I te suszone pomidory, boszzzzz
No ja nie moge…
Ja te cudowności to w sumie tylko odtwarzam, bo przepisy są stare jak świat, ale przyjmuję komplement, biorąc go za laudację za całokształt włożonego w te cudowności wysiłku :)
Codziennie po kilka razy schodzę do piwnicy i za każdym razem kolana przypominają mi, że czas gwarancji na moje podzespoły już dawno minął :D
No nareszcie… od razu cieplej na duszy, choć za oknem piździawa wietrzna i mróz. Serki cudne aż ślinka cieknie. Trudno, trzeba czekać na nie…
Żeby tylko za oknem… W ten piękny, ostatni dzień lata, powiedziałam małżonkowi, który od jakiegoś czasu nienawistnym spojrzeniem omiatał kupkę węgla na podwórku, że “przecież spokojnie do końca września wytrzymamy bez ogrzewania”, i on przyjął ten zakład, i teraz spokojnie wytrzymujemy, siedząc w domu w kufajkach i nerwowo zerkając w kalendarz. Dziś mamy 17 stopni w kuchni i 16 za oknem.
Warto było czekać.
Och, jakież to wszystko apetyczne! Cuda po prostu, chyba zweryfikuję zamówienie, bo nie wiedziałam o tych nowych serach.
A do czego dodajesz kwiaty nawłoci?
Ale, że do ocepa też hasło potrzebne? Naprawdę???
O, no wlasnie ja tez zapytalam o nawloc, wiec to pytanie w moim komentarzu mozesz Kanionku slodko zignorowac ;)
Jagodo kochana, na nowe sery trzeba jeszcze poczekać, ale inne dojrzewające są już gotowe, gdybyś coś chciała dorzucić do zamówienia.
A nawłoć będę zwyczajnie zalewać wrzątkiem i pić w postaci herbatki, choć ludzie cuda z niej czynią, nalewki, do placków na słodko te kwiaty dodają… Nie miałam jednak tyle czasu w tym roku, żeby zebrać surowca na takie eksperymenty. Może w 2019, o ile leśniczy nie postanowi zlikwidować nawłoci porastających skraje lasu. Ja już się wszystkiego spodziewam, po zagładzie tarniny, bzów i “mojej” jabłonki. Może on to wszystko czyta i myśli sobie: “a wytnę babie te chwasty, i zobaczymy, o czym wtedy będzie pisała”? Strasznie podejrzliwa się robię ostatnio. Wczoraj był u nas całkiem sympatyczny facet, co sobie z narzeczoną dom pobudował w podobnej do naszej leśnej głuszy, i kupił od nas kózkę i koziołka. I ja dzisiaj jestem przekonana, że on jest satanistą (z tych satanistów, co źle zrozumieli ideę satanizmu, albo tak im było wygodniej, bo tak naprawdę są psychopatami) i te koziołki skończą marnie. NIC na to nie wskazuje, a nawet wręcz przeciwnie, ale Podszeptek używa sobie na mnie jak na łysej kobyle. No. Tak tylko mówię, że początki demencji to nie jest mój największy problem.
Co do tych myśli o satanistach: taaak, to typowe dla każdej matki :)))
No wreszcie!
Kanionku! Kocham Cię!
Cała w pomidorach zrobiłaś mi cudowną kurację na katar i “że to już koniec”.
Zafundowałaś nam powrót w wielkim stylu, serio.
Ocapa nie zgadłam, bo nie używam.
Serów nawet nie skomentuję bo zabrakło mi słów.
Jak ja rozumiem Twoje niewyspanie! Od 2 lat śpię jak matka niemowlęcia, budzi mnie kot przebiegający przez pokój (i żeby nie było, że wina kota – każdy inny dźwięk też). Poza tym budowa za oknem potrafi ruszać o 6 rano, a kończyć o 1-2 w nocy. A rano, nawet jak mogłabym pospać do 7, to budzę się o 5 i miotam z boku na bok próbując zatłuc, a przynajmniej zakneblować Podszeptka.
Pozdrowienia dla Mamy! Pięknie wygląda wśród koziołków :) (a jeden to nawet jak jednorożec wygląda)
A wiesz, że w rodzinie mojego taty byli Półgrabscy?
“A wiesz, że w rodzinie mojego taty byli Półgrabscy?” – no ba, ja się domyślam, że nie jestem pierwszą osobą na świecie, której złamały się grabie! Szacun dla Twych przodków, bo naprawdę, półgrabkiem dłużej i trudniej…
Ten jednorożec to chyba Taboret z rogiem pożyczonym od Mesia :)
Pozdrowię, dziękuję :) Mama teraz w odwiedzinach u mojej siostry, dopieszcza swojego jedynego wnuka (i jak ją znamm, to wszystkich żywych w promieniu kilometra).
Piarowo lepiej żeby używali półgrabi niż żeby półgrabili. Bo to ani uczciwi, ani się dorobili. Jak jakieś jajeczko częściowo nieświeże.
Ten jednorożec to białe maleństwo na pierwszym zdjęciu. Róg ma z jakiejś tyczki w tle. Jak jeszcze raz spojrzałam to Twoja Mama też ma taki róg (albo antenkę na kapeluszu) ;)
No i nic nie dostanę. Jaka szkoda. A trzeba było czytać od razu, a nie odkładać na deser.
Ocap. Ocap.
Ciekawe, jak Żozefin nazywa Facebook? Bezduch?
A nie, nie, Facebook to dla Żozefin podobny poziom trudności, co budowa reaktora jądrowego w przydomowej komórce, NA MOJE SZCZĘŚCIE. Bo ja też nie znam Facebooka i niczego bym jej tam nie naprawiła. To znaczy MOGŁABYM, ale ryzyko, że walnę telefonem Żozefin o ścianę byłoby zbyt wysokie.
O tak, lepiej nie odkładać niczego na później (powiedział Kanionek, który zrobienie tego wpisu odkładał na później przez dwa miesiące).
Ocap :))))) cudowne!
Sery tez cudowne, w sumie to zawsze okropnie zazdroszcze reszcie mojej rodziny, ze lubia sery i tyle maja z tego radosci, tez bym tak chciala. No ale co poradze, jak nie lubie. Te Twoje, co teraz do Norwegii pojechaly, to tez oczywiscie furore zrobily, gwiazdy niejednego wieczoru :D
Ale przydalaby sie jakas aktualizacja serowej oferty, bo te Dry Jacki to widze pierwszy raz. (czy moze to wlasnie robisz je pierwszy raz?)
Za wiadro takich pomidorów dalabym sie posiekac!!!!!!!!!! Bogowie, to jest taki piekny widok, ze az lzy w oczach!
A do czego Ci nawloc?
Diabeł, jaki myśmy popełniły błąd, to tylko sobie w brodę napluć. Że ja o tym nie pomyślałam, i że Ty o tym nie pomyślałaś! Żeby z tym serowym kontyngentem, co to wiesz kiedy i gdzie pojechał, puścić też wiadro pomidorów! No, sama powiedz – jak nam się udało o tym nie pomysleć?
Ja sobie pluję w brodę. O ile w przyszłym roku będzie taka okazja, to niech nas piekło przerobi na ćwikłę z chrzanem, jeśli zapomnimy.
Pewnie dotarłyby do mnie w tym wiadrze od razu jako przecier pomidorowy, tylko doprawić i do słoika :)
Choć nie powiem, nawet to jest kuszące!
No Kanionek no.. :) jesteś :)
Ale kłamczuch z Ciebie wiesz. Kto narzekał i marudził na Kurokezy i Małegożonka że ogródka nie będzie miał? No kto? A te kilogramowe ogórasy, michy pomidorów, pęki bazylii i kartofle-giganty to pewnie w lesie wyrosły.. ta ..
Ogródka nie było! A kurczaki mają tak u mnie nagrabione, że hej żeglujże, po tym oceanie rosołu. Pomidory, ogórki, papryka, cząber, tymianek i większość bazylii – ze szklarni. Tam dziady nie mają jak się dostać.
Te pory na zdjęciu, to żebyś wiedziała, ile razy je reanimowałam, po tym jak kurzą stopą zostały zdeptane. I Mama też niejedną łzę w rękawicę roboczą puściła, gdy świeżo przez nią wetknięte sadzonki truskawek na drugi dzień występowały w charakterze zwłok rozwleczonych po ściółce! Ale ja o tym wszystkim zamierzam jeszcze napisać, żeby pamięć nie zagasła o tym, jak kurczak człowiekowi wilkiem, i żeby były twarde dowody (mam zdjęcia zwłok i nie zawaham się ich użyć).
A ziemniaki sobie poradziły, bo ziemniak to ziemniak, twardy partyzant, żaden mu kurczak nie napluje w oczko.
Dobrze, że dziewczyny zgadły, bo ni uja nie wpadłabym na to co to ten (O)cap ;)
Sery, warzywa, bazylia ..pachnie w całej blogosferze
Fajnie, znów czytać :)
Zdalna aromaterapia? Kolejny pomysł na biznes! (Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie jestem bogata).
Tradycyjnie wpis jest dla mnie za długi do skomentowania :). Ja się nie umiem składnie odnieść do tylu wątków. Bardzo przepraszam. Więc się odniosę do jego istnienia, tego wpisu.
To jest, Kanionku, normalnie medżyk! Wpadłam z budowy z rękami drążcemi i sercem walącym. Odpaliłam kompa, żeby faktury popłacić. Bez wielkiej nadziei zajrzałam do Kanionka, a tu tadam! nowa notka. No i jak czytałam, to mi się ręce przestały trząść, a serce odzyskało normalny rytm. Medżyk! ludzie, mówię wam. Tylko się boję, że jak przerzucę na inną stronę, to działanie minie.
No nie, no to oczywiste jest, że jeśli na jednej szali położyć faktury lub podatki, a na drugiej Kanionka, to ja jestem jako ten napar z szyszek chmielu, albo i trzy browarki – nic, tylko popijać i się uśmiechać. Może się po prostu nie przerzucaj… Choć nie wiem, co na to komornik :-/
Podziwiam wszystko co wychodzi spod reki Kanionka, Małżonka i Mamy. Nieprawdopodobny talent, nawet to co robicie pierwszy raz jest skazane na sukces. Doskonałe pomidory, sery wszystkie inne cuda, ktorych nie sposób wyliczyć. jak pomysle o wytworach moich rąk naprawde czlowieka moze zazdrosc zeżreć, do ostatniej kosteczki. Podziwiam i zachwycam sie zdjeciami :-)
“nawet to co robicie pierwszy raz jest skazane na sukces” – nie zawsze, NAPRAWDĘ! Teraz akurat żaden przykład nie przychodzi mi do głowy, ale spora lista fakapów by się u nas znalazła, serio. O, wiem! W ubiegłym roku zrobiłam gorgonzolę, prawda? Narobiłam się jak koń w kopalni, miałam wielkie nadzieje… No i ta gorgonzola wyszła TECHNICZNIE rzecz biorąc doskonale – wszystkie warstwy jak się należy, pleśń sobie wyrosła tam gdzie miała wyrosnąć, z wyglądu całkiem fajny ser, ale w smaku był dziwny. Coś musiałam zrobić źle, albo kozie mleko nie nadawało się do tego przepisu, albo nie wiem. Kurczaki były zadowolone i wszystkie przeżyły konsumpcję (podobno amerykańscy naukowcy zweryfikowali hipotezę o tym, jakoby zagładę nuklearną miały przeżyć tylko karaluchy. Teraz na liście pewniaków są również nasze kurczaki), ja za to przez tydzień chodziłam struta – nie wskutek konsumpcji, tylko z powodu pytania bez odpowiedzi: dlaczego się nie udało?
Kanionku, oczywiście ani trochę ci nie wierzę, że ten ser był jakiś nieteges :-) Ani, ani. Jestem przekonana, że zeszedłby on na pniu, jakbyś o nim stado tu obecne poinformowała i słowa zachwytu płynęłyby strumieniem. Po prostu ludzie tak nie mają jak ma Kanionek, takich wymagań wobec siebie, perfekcjonizm to mordercza dyscyplina, nie można w niej wygrać, bo pierwsze miejsce jest poza zasięgiem śmiertelnika. Nie wyobrażam sobie abym dała radę połowie spraw, ktore sami co dzień ‘tymi recami’ przerabiacie – no moze siana bym troche widłami przerzuciła – ale już na pewno nie upiekłabym nawet jednego porządnego bochenka, ani jednego krążka sera nie zrobiła :-)
No ale gdybyś nas wrzuciła znienacka, osiem lat temu, w takie gospodarstwo jakie mamy teraz, to my byśmy umarli w butach ze strachu! To wszystko przychodzi powoli i w miarę podejmowanych prób i popełnianych błędów, serio.
(Romek ma się zdecydowanie lepiej. Gdy weszliśmy do koziarni, właśnie szykował się do sparingu z Czesiem).
PS.1 Najbardziej podobały mi sie zdjecia psów na belach i Atos błogo drzemiacy pod planedką. Chcialabym bys psem Kanionostwa. Bylabym najwdzieczniejszym i najglosniej ostrzegajacym pieskiem :-)
PS.2 jak poradzilas sobie Kanionku z wyborem koziołkow, ktore odsprzedałas? Domyslam sie, ze nie byla to latwa decyzja.
A ja bym chciała być Laserem – całe dnie pod kołderką, i tylko w wyjątkowo ciepłe dni lata smażenie boczków w słońcu.
Ja sobie nie radzę ze sprzedawaniem koziołków. Na pytanie małżonka “to które sobie zostawiamy?” odpowiedziałam, że “a może wszystkie?”. Koniec końców usiedliśmy z kartką przy stole i sobie długo uzasadnialiśmy, kto i dlaczego koniecznie musi zostać, a kto, od biedy, może “iść do ludzi” (bo wiecie, z tymi ludźmi… Powiem tylko, że kilku osobom odmówiłam, i nawet małżonek się ze mną zgodził). Do ludzi wytypowaliśmy przede wszystkim takie dziewczyny (mówimy o tegorocznym przychówku), które są odważne i potrafią się w życiu rozpychać łokciami (i rogami). Ewentualnie rodzeństwa, ale wtedy tylko razem. Zahukane bieduleńki na razie zostają, ale wiem, że kiedyś nie będzie już opcji wyboru. Panowie koziołkowie to odrębna sprawa, ich musimy oddać wszystkich (no może poza synem Bożeny, bo wiecie…), co akurat TERAZ emocjonalnie jest dla mnie łatwiejsze o tyle, że wszyscy bez wyjątku chodzą oszczani i napaleni, tłukąc się nawzajem. Na razie niegroźnie to wygląda, ale wiem co będzie, gdy zwiększą masę.
Tak więc tak. Nie jest mi łatwo i nie wiem, czy kiedykolwiek będzie. Może za sto lat.
Laserem, Majacem, a nawet takim Panterem :-) Dbałość o przychówek jest imponująca.
Czy jest rzeczywiście szansa, aby Panowie Koziołkowie znaleźli nowe domy? Na pewno byłaby to ulga dla Was. Oby się powiodły wasze plany!
No właśnie, a propos dbałości o przychówek. Musiałam przerwać odpisywanie na Wasze komentarze, bo robota, bo ser, a o 18:45 poszliśmy do koziołków (woda, sianko i te sprawy). I dopiero wróciliśmy. Bo Roman sobie wymyśliła, że sobie zrobi wzdęcie. Nie wiem z czego, bo te kozy głównie na sianie teraz funkcjonują, okazjonalnym jabłku i kubeczku ziarek przy dojeniu, no ale Romek jakoś dała radę. Ona normalnie nawet najedzona po uszy jest generalnie dość płaska, w ogóle chuda z niej lilija, zawsze dbała o smukłość i zwiewność, o ile tak można powiedzieć o jednej z najwyższych kóz w naszym stadzie. No ale do brzegu. Wzdęta Roman wygląda jak juczny wielbłąd. Szczęście, że to w ogóle zauważyłam, bo niby sobie leżała w swoim ulubionym pokoiku od zachodu, światło paliło się tylko w sali głównej, i normalnie dałabym jej spokój, ale “coś”, nie wiem co, wydało mi się dziwne, a gdy do niej podeszliśmy, to już było jasne, że nie jest dobrze. Nie chciała wstać, musieliśmy ją zmusić. Krótka ocena sytuacji i już leciałam po symeticon (kupiłam kiedyś taki w syropku, dla dzieci, bo nie zmusisz kozy do połknięcia trzydziestu kapsułek, a syropek można podać strzykawką do pyszczka), a potem przez godzinę ciężkie roboty: masaż żwacza (kontuzja mojego lewego łokcia zyskała właśnie status permanentnej) przy jednoczesnym uniesieniu przodu kozy do góry (plecy małżonka bardzo zadowolone, bo Roman jest może i szczupła, ale ogólnie duża, a wcale nie chciała współpracować), oprowadzanie kozy w kółko po koziarni, znów masaż, czekanie na beknięcie, znów masaż i tak w kółko. Jest zdecydowanie lepiej. Roman już chodzi z własnej woli (półtorej godziny temu bliższa była pełzaniu), ale za pół godziny idziemy sprawdzić, czy gazy w żwaczu znów się nie zebrały. I tak będziemy jeszcze kilka razy chodzić. Bo ja inaczej nie zasnę. W pogotowiu mam strzykawę z pastą z sody oczyszczonej, ale na razie nie chcę psuć chemii żwacza. Jak mnie wcześniej łeb bolał, tak teraz już pęka.
Jakie te sery przepiękne:))))!!!! Znaczy, wszystko piękne, zwierzątka, ptaszki, warzywa, ale z tego wszystkiego sery najsmaczniejsze.
One będą do zamówienia jak dojrzeją, tak? A tera kolejka? A co jest teraz dojrzewającego na sprzedaż? Bo ja się do zamówień zbieram gorzej niż Kanionek do wpisu, więc nie jestem na bieżąco.
Tak, tak, może ja to niewystarczająco podkreśliłam we wpisie, ale te sery ze zdjęć będą do zamówienia dopiero za 2-3 miesiące! A placek w polewie nawet jeszcze później. A teraz mam “zwykłe” dojrzewające, bez dziwnych dodatków, no i szwajcary niedługo, w sumie to zaraz już, bo za chwilę październik. Ale nie wiem czy dla wszystkich wystarczy, chociaż zrobiłam chyba 3 kręgi po co najmniej 3 kg każdy, ale Wy już tupiecie nogami w kolejce :D Rekordziści zapisali się na szwajcary już w marcu… Obiecuję, że w przyszłym tygodniu zrobię spis tego, co aktualnie mogę Wam zaoferować, oprócz świeżych i wędzonych, bo te można oczywiście zamawiać przez cały sezon.
Jeeeej! Zajrzałam tu bez większej nadziei (bo przez tyle tygodni im bardziej tu zaglądałam tym bardziej Kanionka nie było) a tu taka niespodzianka!
Hejże glujże!
Po obejrzeniu pierwszego filmu taka mię refleksja naszła – jak długo głodziłaś koziołki, że tak się na te gałązki rzuciły? :D
A może wierzba dla kóz jest jak kocimiętka dla kota?
KOZIMIĘTKA
to be continued…
TAK, one kochają wierzbę! Ja wiem, że oczy z orbit wychodzą, gdy się na to patrzy, i że to wygląda tak, jakby te kozy nic w życiu wcześniej nie jadły, ale wierzba to właśnie taka kozimiętka :) Liście dębu też, i owszem, i innych drzew jak najbardziej, ale gdybyś im w jeden paśnik tego wszystkiego nawrzucała, to wierzbę opędzlują najpierw.
Wierzba rośnie szybko, a u pana Dżerego na włościach wierzbowe krzaki co roku pochłaniają nowe metry kwadratowe terenu, więc pan Dżery syty, koza cała ;)
Nie zgadłabym, co to OCAP, chociaż sama używam. Może gdybym przeczytała na głos?
U mnie zimno, mokro i szaro. W piątek miałam 45 st. na termometrze w słońcu, a w sobotę już tylko 15. A tutaj – dzięki Twoim zdjęciom – znów można cieszyć się latem. :):):):)
Pokazuj ziemniaki, buraki i pokrzywę i co ugotowałaś czy włożyłaś do słoika. I oczywiście jak najwięcej zwierzaków i Kanionka (Mama jest do Ciebie bardzo podobna, tzn. Ty do Mamy :):)
Cudne zdjęcie z trzema pieskami – ustawiły się wg wielkości i hierarchii w stadzie :D
Mój ser!!!! ale że AŻ 9 miesięcy trzeba czekać?!? Toż ja tu urodzę! (nie wiem co)
“Mama jest do Ciebie bardzo podobna, tzn. Ty do Mamy” – no właśnie. Ja już teraz jestem podobna do mojej Mamy, i strach pomyśleć, jak będę wyglądać w Jej wieku!
Te 9 miesięcy to i tak mało, bo przepis powiada, że “ser zyskuje na aromacie jeśli dojrzewać go nawet dłużej”. Coś o dwunastu miesiącach tam było napisane :) ALe nie martw się, bo te dwa z foremki powinny być dobre już za pół roku – są mniejsze i dałam im mniejsze obciążenie, a przepis mówił, że ser bardziej wilgotny może być dojrzewany krócej. Zobaczycie się w marcu :D
Problem z temperaturą na termometrze można rozwiązać tak, że się go wtyka pod pachę i ma się te 36,6, czyli upał ;)
A teraz idę do Roman.
Ale masz na myśli ten okienny? Nie da rady go zdjąć, jest przymocowany na stałe. A pachą nie sięgnę bom mizernego wzrostu jest.
Do marca mogę poczekać na Dry Jacka, choć łapę będę ssała z tęsknoty. I z ciekawości :D
Kanionku, NIE WYGLĄDASZ jak Mama, a jesteś do Niej podobna. A to różnica :)
Ależ mi Cię brakowało!!
Uff, trochę mi ulżyło że żyjesz i robisz sery. Oczywiście już miałam wizję lekko podsuszonych zwłok Kanionka, które Mały Żonek trzyma w sypialni, wypycha gazetami, zszywa, czesze i konserwuje lakierem do włosów, jak Carl Tanzler
(lektura poglądowa: https://the-line-up.com/carl-tanzler-mummy-dream-girl)
… podczas gdy gang zdziczałych kóz sterroryzował okolicę, napada na lokalesów i wykłuwa im oczy rogami oraz napada na banki i oddziały ARiMR.
A soczewki to są podstępne bestie, przedwczoraj jedna mi wpadła za dekolt.
Oj to prawda z tymi soczewkami. Kiedyś jedna tak się do mnie przywiązała, że musiałam na ostry dyżur jechać, by się bestii pozbyć. Od tamtej pory omijam je szerokim łukiem.
No nie, śmiałam się z tego komentarza (zwłaszcza z napadu na ARiMR – to byłoby coś pięknego!), dopóki nie przeczytałam historii Carla Tanzlera. Już wiem, co mi się będzie dzisiaj śniło. PO DWÓCH LATACH wytargał zwłoki z grobowca?! No naprawdę, mógł się szybciej zdecydować, bo po dwóch latach ciało znacząco traci na urodzie, choćby nie wiem ile gazet w nie napchać :-/ No bo tak POZA TYM pomysł całkiem spoko…
(Mój mąż od kilku tygodni ogląda dokumenty o mordercach na youtube, jakieś serie z rodzaju “perfect crime” i tym podobne. Nie wiem co o tym myśleć. Jeśli na blogu nagle zaczną się pojawiać moje zdjęcia z uśmiechem na twarzy i ładnie ułożonymi włosami, to dzwońcie na Policję, bo na bank będę już wtedy wypchana gazetami i sianem. Ja się rzadko uśmiecham, a we włosach na ogół mam szyszki i pajęczyny – zapamiętajcie!).
Kanionku, jak cuuuudownie widzieć wpis. Zdradź proszę, co jest w tych słojach ogórkowych? Na kiszone, sałatka? A jak patrzyłam na zdjęcia zielonych kosmitów, to przypomniała mi się kalebasa, może wskoczyła Ci podstępnie do torebki i wyrosła?
Czy kozy tak mają, że chodzą ustaloną ścieżką? Bo na filmie szły elegancko, a nie “na skróty”, a jakichś zapór nie widziałam.
A tak nawiasem mówiąc, kogo Żozefin miała poprosić o pomoc jak nie ciebie. Wszak ona mówiła O! Cap!
Chyba czas na kapustę kiszoną, bo mi się tak wątki poszatkowały ;-))
W tych słojach są ogórki ze skórką, utarte na wiórki, a do tego sól, czosnek i koper. Pierwszy raz w życiu takie coś robiłam, niby na zupę ogórkową (nie lubię zupy ogórkowej, nigdy w życiu sama takiej nie zrobiłam, ale do ubiegłej zimy nie lubiłam pomidorowej, a później… SZKLANKAMI, jak ten spirytus z bosmanem! Więc kto wie, może w tym roku napadnie mnie ogórkowa?), przepis wzięłam z netu (wszystkie w miarę podobne – wymieszać składniki, po kilkunastu godzinach wpakować do słoików, poczekać aż się lekko ukisi, dokręcić zakrętki i do piwnicy), słoiki zakiszone stoją i czekają na nagły atak zapotrzebowania na ogórkową ;) Po prostu nie sposób zrobić ogórków kiszonych, które uwielbiam, z tych kilometrowych węży, a zwykłych gruntowych w tym roku nie było, no bo kurczaki w ogrodzie, więc jest co jest.
Kozy wydeptują sobie takie ścieżki! Nawet na łące, i najczęściej idą gęsiego, jedna za drugą. Ale ponieważ mamy już dość spore stado, i dwie koziarnie, to w tym roku kozy zaczęły robić podwójne ścieżki, które biegną równolegle, jedna oddalona od drugiej o jakieś półtora do dwóch metrów, i kiedy to pierwszy raz zobaczyłam, to stanęłam jak wryta, bo to wyglądało jak ślady samochodu na wąskich oponach. A ponieważ dookoła obydwu łąk mamy pastucha i druty były całe, a słupki niepołamane, to w pierwszej chwili pomyślałam o kosmitach. Że wiecie, jakimś łazikiem po mojej łące jeździli!
Autentycznie. Nie wiem, może to już NAPRAWDĘ trzeba leczyć…?
Tak, tak, już czas kisić kapustę, mam to na liście “do zrobienia” :) Ogórków brak, ale bez kapusty kiszonej to ja w zimę nie wchodzę.
W mojej rodzinie takie poszatkowane i ukiszone ogórki funkcjonują jako tzw. surówka do obiadu (a czasem wyżeram ze słoika nawet i bez obiadu jak mnie na koszone weźmie). Nie muszą zaraz iść do ogórkowej :) O ile oczywiście, Kanionku, w ogóle lubisz ogórki kiszone :D
Kiszone ogóry to dla mnie zimą jeden z niewielu promyczków radości, i tak, miałam taką właśnie nadzieję, że da się zjeść te kiszone wiórki prosto ze słoika :)
Tak myślę, że na dręczące pytanie – czy Kanionek jeszcze żyje? – w przyszłości mam rozwiązanie. Podstępnie zamawiać choćby po plasterku sera. Bo maile też pisze cudnie, a poziom stresu znacznie spada.
No i teraz małżonek zapisze się na korespondencyjny kurs doskonalący: “Serowarstwo i epistolografia – zostań mistrzem w jedyne trzy tygodnie!”. Weźcie mu już nic nie podpowiadajcie!
To chyba mój pierwszy komentarz tutaj, więc najpierw mówię “dzień dobry”.
A co do wpisu – miałaś rację, żeby jak się zrobi zimno, nas tu z mańki zażyć tymi wszystkimi soczystymi i słonecznymi warzywami. I widzisz, u mnie żadne kury ogródka nie wyżarły do czarnej ziemi (nawet bażanty nic nie chciały), a takich plonów nie miałam! Tylko jarmuż jak co roku się wściekł i cała grządkę zajął (a jedną mała torebeczkę zasiałam).
Ooo, bażanty! Opowiedz coś więcej :)
Wiem że są piękne, nawet kiedyś chciałam przygarnąć, ale ceny są, o ile pamiętam, kosmiczne, a do tego woliera to chyba mus, bo inaczej Rudy Ryj miałby znowu wyszynk za darmo. Ale opowiedz o nich coś więcej, jeśli masz czas i ochotę :)
PS. Kozy kochane, chwilowo nie mogę nikomu odpisać na e-mail, ponieważ coś mi wysyłanie nie działa. Maile przychodzą, ale za Chiny Ludowe i złote bażanty wyjść ode mnie nie chcą.
Kanionku drogi, te “moje” bażanty są w 100% dzikie. mieszkają na okolicznych polach i łąkach i tylko wpadają na posiłek na moje grządki albo jak im coś rozsypie w zimie. Swego czasu zjadały dojrzałe pomidory zanim zdołałam je zerwać z krzaka. Odkąd jednak uporządkowaliśmy ogród, a mąż sporą jego część kosi, to bażanty nie bywają już tak często.
Dlatego niestety nic nie poopowiadam o hodowli tych pięknych ptaków. Zresztą czy je się hoduje na jajka? Czy na pióra? A może na mięso!?!?
U mnie ze zwierząt hodowlanych tylko 2 grube koty. Od czasu do czasu marzą mi się kury, ale raz, ze dużo pracujemy poza domem, a dwa też się boję Rudego Ryja po tym jak moim rodzicom cały kurnik jednej nocy wydusił ;)
Hodują i niestety na mięso, i jeszcze bardziej niestety dla rozrywki tzw. myśliwych (wypuszczone z wolier, nielatające wcześniej ptaki i strzelają jak do rzutków). A jaja można jak najbardziej jeść ale niosą się tylko wiosną. Jajka są śliczne lekko niebieskawe, zielonkawe albo w beż. I raczej trudno dostać ot tak.
Kanionku, a do kiedy jest sezon na sery produkowane na bieżąco?
Mąż* mi kazał napisać, że ten z pieprzem to jest najgenialniejsza rzecz, jaką w życiu jadł. Na razie mu nie pozwoliłam wszystkich pozostałych otworzyć, jednakże przypuszczam, że po kolejnych komentarz się powtórzy (jak przy każdym kanionkowym serze so far). No ale nie uprzedzajmy wydarzeń :)
*bo ja to z serów mogę tylko twarożek :( Na szczęście jest to najlepszy twarożek na świecie.
Sezon jest do wtedy, kiedy kozy powiedzą: “Bujaj się, Kanionek” :D
Czyli zazwyczaj gdzieś na przełomie listopada i grudnia, przy czym trzeba zaznaczyć, że już od września dzienna ilość mleka spada, a kolejka do serów się wydłuża, co z kolei powoduje jeszcze większą nerwowość wśród zamawiających, no bo skoro mleka coraz mniej, “to weź mi jeszcze dorzuć z pięć kilo sera, wszystko jedno jakiego, bo przecież zaraz niczego nie będzie”, co z kolei powoduje, że kolejka się wydłuża, i tak dalej :D
Dziękuję za komplementy :) Uściślę, że chodziło o ser wędzony z czarnym pieprzem w kulkach i chyba po raz pierwszy taki robiłam, no ale co tu miało się nie udać? Pieprz jak pieprz, ser wędzony już znacie, a że połączenie najwyraźniej wyszło smaczne, to już nie moja zasługa, bo nie ja je wymyśliłam.
Twarożek teraz wychodzi najlepszy, ponieważ “zimowe” mleko zawiera więcej tłuszczu i białka :) (trochę się boję teraz zajrzeć do skrzynki mailowej, bo do końca października zeszyt zamówień pełny, a nie wiem czy w listopadzie sprostam nagłej fali zamówień na twaróg :D).
Proszę bardzo – cała przyjemność po naszej stronie (jeśli chodzi o komplementy). A wiesz, że ilość kuleczek pieprzu była doskonale idealna? I myśmy byli przekonani w związku z tym, że albo robiłaś taki ser już pincet razy, albo masz jakiś przepis, który dokładnie określa liczbę kuleczek na mililitry mleka. To jak? Masz taki przepis czy po prostu doskonale idealne wyczucie proporcji?
Też bym zamówiła dodatkowe pięć kilo sera, ale mam za małą lodówkę :(
“albo masz jakiś przepis, który dokładnie określa liczbę kuleczek na mililitry mleka” – nie mam, i teraz żałuję, że sobie tego pieprzu nie zważyłam przed wrzuceniem do sera, skoro mówicie, że wyszedł idealny! Nastepnym razem na pewno coś s…pieprzę :)
(Aha, gdyby ktoś kiedyś chciał robić ser z pieprzem w kulkach, to podpowiem, że nie wrzuca się ot tak, suchego pieprzu do sera, tylko gotuje się te kulki w małej ilości wody przez 10 do 15 minut. W małej ilości wody, na małym ogniu, cały czas mając oko na rozwój wydarzeń! No. Bo nie powiem, żebym kiedyś spaliła pieprz w garnku, no ale kiedyś spaliłam. To była porcja do sera długodojrzewającego, i ten ser musiałam ostatecznie zrobić nie z pieprzem, tylko z chili, bo to były ostatnie gramy pieprzu na ten dzień w moim domu :D Wodę, jaka pozostanie w garnuszku po ugotowaniu pieprzu, można dodać do mleka, z którego będzie robiony ser, co go jeszcze bardziej podkręci. Oczywiście PRZED dodaniem podpuszczki!).
Droga Wersjo, może pocieszy Cię to, że ja, choć mam dwie lodówki (jedna jest przeznaczona wyłącznie do serów, i to jest bardzo dobra lodówka, a druga, którą kupiliśmy jako uszkodzoną i używamy na nasze potrzeby, to straszna menda, która z przodu grzeje, a z tyłu MROZI), to nie mam sera dla siebie :D W tym roku pozwoliłam sobie zrobić JEDEN ser wędzony z lawendą TYLKO DLA MNIE, jeden sernik z kilograma twarożku, jeden raz małą kozzarellę, no i robię czasem ricottę dla małżonka, bo on ją bardzo lubi i gdyby mógł, smarowałby nią chleb z obu stron. No więc szewc bez butów chodzi, a serowar bez butów i bez sera :D
A ja mam sprawę nietypową . Moja znajoma ma krowy i robi sery z mleka krowiego , ale dokupiła 2 kozy i koziołka , i gdy wganiali krowy do obory nieopatrznie zostawili otwartą bramę przez którą wganiają krowy z pastwiska i jedna z kóz dała nogę na drugi dzień po zakupie . A że u nas w okolicy też lasów dużo, to teraz swobodnie hasa sobie po tych lasach .
Próbowali jakoś ją złapać , ale trudno ją namierzyć . Dostają informację od znajomych ,że widzieli uciekinierkę , ale zbliża się zima i chcieliby jednak jakoś ją zwabić do domu . Czy ma ktoś pomysł co zrobić w takim przypadku .
A to pech! Gdyby posiedziała kilka dni na nowym miejscu, pewnie by nie uciekła, no ale skoro mleko się już rozlało, to mam takie pytanie: czy te kozy i koziołek są z rodzaju oswojonych, czy są to dzikusy bojące się ludzi? Pewnie to drugie. Jeśli tak, to sprawa jest bardzo, bardzo trudna. Zimę koza mogłaby przeżyć, jedząc korę z drzew i młode gałązki, czy choćby iglaki – sarny, łosie i inne takie też tak żyją. Koza pewnie mieszaniec, sierść sobie zimową wyhoduje. Gorzej z wodą. I wilkami. I psami. I myśliwymi. No i wnykami.
GDYBY jednak była choć trochę oswojona i znała np. owies lub inne zboże (czasem wieśniak jest łaskawy i nawet kozie ziarno rzuci), można spróbować sztuczki z wiaderkiem, w którym jest zboże, i się tym wiaderkiem potrząsa (na wiadro pszenicy łapaliśmy Irenę i Bożenę, które inaczej nigdy by do nas nie trafiły, bo nie dały się złapać nawet na lasso). Ale to oczywiście działa tylko wtedy, gdy wiemy gdzie jest koza.
Można spróbować porozwieszać kostki siana w okolicy – wiesz, mniej więcej tam, gdzie ją ludzie widywali. Rozwiesić na pniach drzew lub innych takich elementach krajobrazu i sprawdzać, czy siana ubywa i jeśli tak, to czaić się przy tych kostkach, z których ubywa (ale to by musiała być obława w kilka osób, bo wiecie, kozy są szybkie i zwrotne). Choć istnieje duże prawdopodobieństwo, że w ten sposób znajomi złapią sarnę lub jelenia, a koza będzie już hen, w sąsiednim powiecie :-/
Współczuję zmartwienia i nie zadroszczę wysiłku, bo nie będzie łatwo :-/
Aha, jeszcze jedno, bo dopiero co zobaczyłam Twój wpis i cały czas myślę gorączkowo. Czy wszystkie te nowo zakupione kozy były z jednego stada, czyli się znały? Bo jeśli tak, to po pierwsze bardzo dziwne, że ta koza dała dyla w pojedynkę. Kozy jednak lubią towarzystwo. I spodziewam się, że ta koza będzie się chciała “przykleić” do jakiegoś gospodarstwa, i wtedy może komuś uda się ją schwytać. Taką mam nadzieję. Jeśli namierzycie ją gdzieś w pobliżu, można spróbować wziąć tę drugą kozę i/lub koziołka na smycz/do samochodu i udać się w miejsce pobytu uciekinierki. Może jak zobaczy “ziomali”, to podejdzie. No chyba, że reszta towarzystwa też lekko zdziczała, to mogą panikować i prowadzenie ich na smyczy będzie przypominało orkę kozimi racicami (och, wiemy już naprawdę sporo o takich dzikusach…). Myślę dalej i życzę powodzenia!
Nie miałam dostępu do internetu przez chwilę – awaria . Kozy z jednego stada . W tym roku z sianem krucho bo nie było drugiego pokosu u nas ze względu na suszę , ale przekaże im wskazówki i może coś jeszcze wymyślą .
“Ciemno….” świetnie się czyta. Nie mogłam się oderwać, choć rzeczywiście trochę straszno.
Cały tydzień kozy, koguty, koty, sery itd, ale w sobotę OCAPINY – wesoło, choć nie wesele:)
Kozy i owce są szalone :D
https://www.youtube.com/watch?v=g8p22U-5yVA
(tylko zamknijcie oczy na ten fragment, gdzie koźlę próbuje zjeść fajkę z popielniczki – właścicielkę bym kijem popieściła. Reszta jest komiczna :D)
Ooo, i jeszcze to, zdecydowanie na poprawę humoru: https://youtu.be/gXn8u8aEi1U
(Kanada, jedenaścioro dzieci, kozy, kury, kaczki, psy i koty – wszyscy uśmiechnięci. I te przestrzenie… I te baloty! Ze trzy razy większe od naszych).
No baloty faktycznie imponujące :)
I półka na buty w przedpokoju ;)
Tylko nie wiem czy mi humor poprawiło jak sobie zobaczyłam, że tak liczna rodzina ma po kokardki roboty przy tym samym co Kanionek z Małymżonkiem we dwójkę muszą obrabiać.
O patrz, jakoś o tym nie pomyślałam. Pewnie dlatego, że też zrobił na mnie wrażenie ten “przedpokój” z wieszakiem i półkami na buty godnymi całego przedszkola. No i tak w tym szoku trwałam, że nie zauważyłam, że uni faktycznie doją tyle samo kóz, co my. Tylko ich jest pińć razy więcej, a do dojenia aż troje.
Ktoś się żalił u Diabła, że stara wiara nie komentuje.
Ale co tu można, niby słońce, ale i tak na jesienną (albo i całoroczną) deprechę nie pomaga. Tarninówkę mam, ale nawet pić się nie chce.
Albo zwierz chory i humor poszedł w diabły…
Buu! Mitenki, kocidło choruje?
Głaski.
Dzięki Ciocia :) głaszczę aż mnie ręce bolą.
Zepsuło mu się sikanie aż dostał mocznicy i musiał pobyć w szpitalu kilka dni na odtruciu. Teraz chodzimy wysikiwać się do weta. I jeszcze paskuda futrzasta nie chce jeść specjalnej karmy, która by mu w tym problemie pomogła. Eeech….
Nie wiem czy Ci wet to mówił ale warto zafundować kociastemu Feliway bo większość zepsutych sikań ma związek ze stresem (nawet jaka są kamienie; a jeśli stres nie jest przyczyną to zatkanie stres wywoła i warto kota zrelaksować).
Jak nie lubi jedynej słusznej karmy za pińcet zeta to może spróbuj urozmaicać jej podawanie? Mojej wszystko bardziej smakuje jak się poturla po podłodze (i kot musi pobiegać => lepiej dla siusiania), albo trzeba wydłubać z wytłoczki do jajek.
Z kotem tego nie próbowałam, ale psu każda karma wejdzie jak się ją potrzyma w jednym pojemniku z pachnącą kiełbaską (suszoną rybką?). Jeśli kot nie jest spaślakiem to można dodać trochę tłuszczu. I zawsze warto lekko podgrzać.
Bądźcie dzielni.
Ciocia zawsze dobrze radzi, co potwierdzam i podpisuję całym swym bytem materialnym, wliczając w to zepsutą nogę i kwadratową głowę.
Ale ten szpital to ja bym poszła spalić, jak pan Dżery… (kolejna historia, o której Wam jeszcze nie napisałam). Mitenki wie za co.
Dzięki Ciocia :)
Z kotełem już raczej dobrze, słusznej karmy za pińcet zeta wciąż nie chce jeść (Hills), kupiłam Royal Canin też Urinary – tę je chętnie, więc mu pomieszam obie i jakoś zmęczy. U niego sikanie się zepsuło z powodu piasku w moczu, a później nawet jak już piasku nie było, to po kilku cewnikowaniach miał pewnie takie podrażnienia, że go bolało i dlatego nie mógł się wysikać. Z wodą w kilku miskach sposób znam, stosuję i działa. Co zabawne chętniej pije z misek w innych pomieszczeniach, niż tam gdzie karma.
Pozostałe sposoby nie na tego cudaka, niejadka, wypluwacza po 10 razy tabletek itd. itp. Z psem jest dużo łatwiej Ciocia – choćby właśnie podawanie tabletek :) I tak mam szczęście, że zwierz mnie kocha i mi ręki nie odgryzł…
Kanionku, szpitala na razie nie będziemy palić, jeszcze tam idziemy usg pęcherza zrobić (ponoć świetny dochtór to robi).
No to dobrze, że dobrze :)
Chwała kotu, że Royal mu podszedł, bo na piasek poza dietą (piciem wody, ruchem i bezstresowym życiem ;)) niewiele można zadziałać.
USG koniecznie! I poproś weta o 1-2 tabletki czegoś p-bólowego/p-zapalnego, żeby mieć w domu i szybko podać gdyby kotu znowu sikanie się psuło.
Jeśli mu dawałaś gorzką No-spę to faktycznie cud, że masz jeszcze ręce.
Kanionku, jak tam niecogiętkość? Wróciła? Czy założyłaś już buty??
Mitenki, jak tam Koteł? Cieszę się, że chociaż Royal Canin mu smakuje, zdrówka życzę.
Kozy, może coś mi podpowiecie, bo wymyśliłam sobie małą szklarnię, taką 3×4 (ponoć można zrobić 3 rzędy) lub 2x4m? Czy ktoś ma doświadczenie, czy warto? Chodzi mi głównie o pomidory, bo w gruncie niestety trafia mi je szlag. Ile krzaczków tam wcisnę? Bo mi wyszło, że ok. 20 (przy 3m) , a na taki mniej plastikowo-marketowy pomidor to mi ślinka cieknie. A nawet na rynku w mieście z tym smakiem krucho. Ponieważ pogoda nie stwarza pola do fantazji, to właśnie je snuję…. Bo poza drobnicą, to jeszcze żadnego swojego Pomidora nie jadłam ;-((.
Z góry dziękuję i GORĄCO ściskam.
Dziewczyny, dzięki za rady i za dobre słowa :):):)
Koteł już po usg, nie ma kamieni ani piasku w pęcherzu, więc teraz tylko nie dopuścić, żeby znów stworzyły się struwity i będzie dobrze.
Co do Feliwaya Ciocia, to kociasty ma w suplemencie, który dostał na wygojenie ścian pęcherza i cewki moczowej (Urinovet) też coś uspokajającego i wyciszającego, więc na razie sobie darowałam. Ale będę miała na uwadze przy stresujących sytuacjach :)
Wy/raz – Kanionek ma małą szklarnię, pewnie może Ci coś doradzić :)
Hej
Sama używam ,ale nie zorientowałam się że o tą aplikację chodzi…Nadal nie wiem co z soczewkami?
Ja też nie! I raczej nigdy się już nie dowiem.