Terapia kozą, czyli sardoniczny uśmiech Bożeny, oraz kto nie ma ani cycków, ani wina, ani w ogóle na nic czasu
“O szyby deszcz dzwoni
deszcz dzwoni szerszenny
(i brzęczy jednaki, miarowy, niezmienny)”
Pozwoliłam sobie sparafrazować znany kawałek pana Leopolda, by oddać romantyczny klimat wiejsko-leśnych wieczorów. Szerszenie – znów jest ich wszędzie pełno, wieczorem walą w okna każdego oświetlonego pomieszczenia i wędrują po szybie w górę, bucząc i brzęcząc, po to by zaraz spaść na parapet i wędrówkę szaleńca rozpocząć na nowo. I tak w kółko, dopóki nie zgasi się światła. To tyle z wydarzeń mrożących krew w żyłach, a teraz wracamy do normalności.
Pamiętacie, jak wbiłam sobie nóż w mały palec u stopy? No to znowu sobie wbiłam, i był to ten sam nóż, i ten sam palec. Słowo daję, dwa razy wejść do tej samej rzeki nie można, ale zaszlachtować sobie mały palec na śmierć to już proszę bardzo, cztery razy po dwa razy i kiedy pani pasuje. (Jak ja to robię? Ciężko powiedzieć. Wycierałam naczynia i sztućce z ociekacza, zahaczyłam ręcznikiem o rękojeść noża, nóż zrobił salto w powietrzu i spadł, jak ta kromka chleba, co to zawsze masłem do dołu, czubkiem klingi w sam środek Pinkiego. Po prostu tak umiem i nie ma co zazdrościć).
Tymczasem około dwóch tygodni temu…
Jakiś tam dzień, być może poniedziałek, wczesny wieczór, targam z ogrodu wielki tobół zrobiony z prześcieradła, a w nim pół tony buraczanych liści. Oczywiście, że dla małp. Wchodzę do koziarni, a tam pusto. Wychodzę tylnymi drzwiami, na północno-zachodni róg obory, a tam, jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, są. Stoją wszystkie pod starą, ogromną jabłonią, i gapią się w górę jakby im się Kozia Matka Od Siedmiu Boleści objawiła.
– Japka! Japka! Gdzie te japka! Japka! Gdzieeee!? – beczy rozdzierająco Kredens.
– No nie wiem… – mruczy niezadowolona Irena – Zawsze tu były.
– Obiecaaałaaaś! Mówiłaś, że tu będzie tyle japków, że się wszyscy obeżremy jak świńskie dynie!
– Jak DZIKIE ŚWINIE – patrzy na nią pogardliwie Irena, a wskutek szoku i niedowierzania, że jabłek w tym roku nie ma, zapomina obsztorcować Kredensa za te “japka”.
– Czyli nas okłamałaś?! Okłamałaś?! Okłamałaś?! – Kredens jest jak córka kataryniarza – nie dość, że wszystko powtarza po kilka razy, to jeszcze głos ma jazgotliwy i donośny. – U naszego poprzedniego właściciela miałyśmy i japka, i marchew, i sianko, i KROMILK!
– Słodki Jeżu, z jabłkiem w pysku zapiekany, a co to jest ten kromilk? – wytrzeszcza oczy Irena.
– Phiii! – teraz Kredens usiłuje spojrzeć na Irenę z pogardą, ale słabo jej to wychodzi, bo jest śmiesznym konusem z absurdalnie długimi uszami – to ty nie wiesz, co to kromilk? To taka mieszanka paszowa, z kukurydzą i lucerną! PYSZNA! Wszyscy dostawaliśmy! Wszystkiego! Pełno! Ja chcę japkaaa… – Kredens znienacka uderza w szloch, i mogłabym przysiąc, choć z tej odległości słabo widzę, że z oczu jej płyną łzy wielkie jak ziarna kukurydzy.
– To widać – wtrąca się Kawka – żeś na mieszance chowana. Całkiem ci się od niej we łbie pomieszało. I zamknij wreszcie japkę!
– Właśnie, zamknij japkę! – Irena patrzy na Kawkę z uznaniem i zazdrością, że sama na ten dowcip z mieszanką i japką nie wpadła. No ale Kawka to koza miastowa, w dodatku chowana w nędzy i patologii, a to, jak uważa Irena, sprzyja rozwojowi intelektualnemu, a już na pewno wyostrza język i ciętą ripostę.
– Ciooo? – łka żałośnie Kredens, która jest jeszcze dzieckiem. Rozwydrzonym, bezczelnym, roszczeniowym i irytującym, ale dzieckiem.
– Pśtrooo – przedrzeźnia ją Irena, wywalając język zwinięty w trąbkę.
– Ej, czekajcie – Ziokołek zezuje w moją stronę, zauważając tobół u mych stóp. – Łachudra chyba coś nam przyniosła! – i już całe stado rusza z kopyta, by napaść na bezbronną kobietę po czterdziestce. I weźcie – “łachudra”? Nie tak Ziokołka wychowałam…
– Ty – trąca mnie rogiem Bożena, po tym jak wciągnęła przynajmniej połowę wszystkich liści. – A właściwie to dlaczego tu nie ma jabłek? W tamtym roku to pamiętam…
– No w tamtym roku to ja też pamiętam – przerywam niegrzecznie Bożenie – żeście prawie zamieszkały pod tą jabłonią. Bałam się, że wam te jabłka zaszkodzą w takiej ilości. I przecież one takie małe i kwaśne…
– I właśnie dlatego nam smakowały – tym razem Bożena wcina mi się w zdanie. – To dlaczego teraz ich nie ma?
– A bo jabłonki już tak mają, że jednego roku trzy jabłka na krzyż, a w następnym oberwanie korony.
– Aha – kiwa głową Bożena – a w ogrodzie jakieś jabłka masz?
– No też słabo. Ale nic się nie martw, przecież wam załatwię, choćbym do Gdańska miała po te jabłka jechać.
– A ten, jak mu tam… Co o nim ta mała wydra beczała – kromilk? – wyłupiaste oko Bożeny łypie na mnie z nadzieją.
– A na kromilk to mnie nie stać, ale nie żałuj. Tam nie ma kukurydzy, tylko skrobia jakaś, a poza tym to wszystko zmielone jest na proch i potem posklejane w takie peletki, jak jakaś płyta paździerzowa. Tak naprawdę to nie wiem, czy to dla was dobre.
– Miałam kiedyś okazję zjeść kawałek płyty paździerzowej – Bożena przymyka oczy, jakby w ten sposób łatwiej jej było przywołać tamto wspomnienie. – Ciekawy bukiet, choć faktycznie trochę za sucha była.
– Jak rany cięte, kłute i szarpane, Bożena, ty mnie kiedyś wykończysz – parskam śmiechem. – A jest coś, czego ty w życiu nie jadłaś?
– No – odpowiada stara cwaniara – kromilka to ani jednego!
Siadam na wygrzanym w słońcu kamieniu, odruchowo drapię Bożenę po grzbiecie, i przypominam sobie, o co ją miałam jeszcze zapytać.
– A weź mi powiedz, Bożena, jak wyście sobie z Ireną te uszy rozszarpały?
– A weź… – w głosie Bożeny słychać skruchę i zawstydzenie. – To ta wariatka mnie wkręciła!
– Irena? Ale jak wkręciła?
– A tak, że cały dzień łaziła za mną i brzęczała mi do ucha jak przenośny tranzystor, że po waszej stronie ogrodzenia rośnie O WIELE lepszy oset i O NIEBO smaczniejsza pokrzywa, bo WIADOMO, że co lepsze to dla siebie trzymacie, a nam to jakieś ochłapy jak psu, i że jak przeciśniemy łeb przez oczko siatki, to dosięgniemy tego waszego ostu, który jest taki kwitnący i w ogóle… A potem to już się chyba domyślasz, co było.
– No domyślam się. A wasz oset nie kwitnie, boście mu czubki pędów poobgryzały, kozo niemądra. I że ty się dałaś Irenie namówić na taką głupotę!
– No wiem – wzdycha Bożena – ale dla świętego spokoju musiałam spróbować. A słuchaj, to prawda, że sami to się obżeracie bób wie czym, a nam to jakieś ochłapy…?
– Tajasne! – prycham rozeźlona. – Jest dokładnie na odwrót! Pół ogrodu obsiewam jakimś badziewiem DLA WAS, wszystkie kwiatki dla was, dynie, cukinie, większość mięty i melisy, buraczki liściowe, słoneczniki, i co tam jeszcze. O, kojarzysz ten olej kokosowy, którym codziennie nacieram wam cycki?
– No pewnie. Milusi taki, aksamitny… – Bożena przymyka oczy.
– No właśnie. TAKI FAJNY. Sobie kupiłam, raz na własnym pysku przetestowałam, i od razu pomyślałam, że byłby idealny do waszych cycków. I co? I teraz wy go używacie, a ja nie.
– O, serio? A to czym ty sobie cycki smarujesz?
– Ja? – teraz to mnie Bożena zbiła z pantałyku. – Yyy, niczym.
– Aha. No to trochę mi ciebie szkoda, – kiwa głową Bożena – no ale ty w sumie nie masz tam czego smarować.
– A w łeb chcesz?
– Nie, dzięki, ale chciałam ci jeszcze powiedzieć, bo nie wytrzymam, że strasznie masz dziwne kopytka!
– Ech, Bożena – patrzę na swoje stopy z paznokciami pomalowanymi na “głęboką śliwkę” – żebyś ty wiedziała, jacy ludzie W OGÓLE są dziwni…
Bożena patrzy mi w oczy, przestaje na chwilę przeżuwać i twarz jej zastyga w krzywym grymasie. – Chcesz o tym porozmawiać?
No ale ja nie mam zbyt wiele czasu, by latem z Bożeną rozmawiać, bo ciągle coś zbieram, zrywam, siekam, kroję, albo wiążę w pęczki i suszę. I rozwieszam te pęczki na płocie, bo nigdzie już nie ma miejsca – w garażu pęczki, w komórce pęczki, na strychu pęczki, a w garażu się jeszcze suszy cebula, a w komórce czosnek, a jak mi się miejsce na płotach kończy, to rozkładam wiechcie wrotyczu i bylicy na dachach Gwiazdolotów (bo wewnątrz Gwiazdolotów suszy się mięta, cząber, liście malin i porzeczki, kwiaty nagietka i krwawnik), a potem widzę, że zanosi się na deszcz, więc lecę w te pędy odwiązywać te wszystkie pęczki i hurtem rzucać je na baloty w garażu i na rowery w komórce, i wracam po wiechcie z Gwiazdolotów, a burza już ostrzy sobie na mnie zęby, i lecę boso przez trawnik, na którym Mając właśnie rozpracował gałąź dzikiej śliwki przeznaczonej na drewno wędzarnicze, i kolec z tej śliwki wbija mi się w stopę, po czym klnąc na czym świat stoi wpadam na małżonka (nic nie widzę przez te wiechcie!), który pyta: “Kanionek, a ta woda w kuchni to ma się tak gotować, i gotować, i gotować…?”, więc krzyczę: “psia krew i kolec w stopie, woda na kapustę do gołąbków z piekarnika! Ma się rozumieć, że nie ma się tak gotować, ale ja z wiechciem lecę, bo burza!”. A małżonek na to, że z tej burzy nic nie będzie, no ale ja mam już wszystko hurtem wrzucone do garażu i komórki, więc macham ręką i wracam do liści na gołąbki, i burza faktycznie przechodzi bokiem i znów słońce jak talala, więc ja lecę te pęczki rozwieszać na powrót, a raczej na płocie, i na Gwiazdolotach zielsko luzem układam, na co przychodzi małżonek i mówi, że on musi gdzieś teraz jechać, więc zabieram miętę, porzeczki, cząber i wiechcie i kombinuję, gdzie by tu je upchać, a za dziesięć minut przychodzi kolejna burza, i ta burza to już w konkretnym interesie, i mnie wtedy trafia jasny, niepowetowany szlag.
Przy okazji: tu pokrzywa suszona w garażu, czyli miejscu ciemnym, ciepłym, suchym i przewiewnym:
A tu pokrzywa suszona na słońcu (i na deszczu):
I jeszcze wodę noszę, wiadrami, kaczkom i gęsiom, i powiem Wam szczerze – jeśli dojdzie kiedyś do globalnego kryzysu wody pitnej na świecie, to będzie wina moich kaczek i gęsi. Ile one wody marnują! A że dzióbek wypłukać po każdym posiłku, a że nogi zamoczyć, bo brudne, a że wleźć w miskę w całości, bo tak, a że wychlapać połowę, bo kto nam zabroni. No więc ja tę wodę noszę, po osiem wiader dziennie, jak ten żuraw z przysłowia – “póty żuraw wodę nosi, póki mu dupy nie urwie”, czy coś. Jeszcze mi nie urwało, ale czuję, że mam wszędzie luzy i niedługo się rozpadnę, a jak wiecie zwierzęta nie znają litości, i na pochyłe drzewo będą skakać tak długo, aż je zadepczą na śmierć i kupę wiórów. O, taki Andrzej na przykład. Ja mu z dobrego serca tylne kopyta nożykiem skrawam, on niby sobie żre grzecznie ziarenka, aż tu nagle jak mi nie sprzeda kopniaka pod oko! I sobie dalej ziarenka je, niby nigdy nic, a ja tam skulona zęby na nadgarstku zaciskam i CZUJĘ, po prostu czuję, że dupa mi się znów poluzowała o jeden obrót śrubki.
I tak jest zresztą ciągle i ze wszystkim. Co sobie zaplanujemy, że jakąś robotę wykonamy w godzinę, to wychodzi nam osiem. Małżonek na przykład, z czystej dobroci, zrobił koziołkom takie przewiewne drzwi na lato, montowane od strony podwórka, więc bezpieczne i nawet na noc można je tak zostawić:
Żeby atmosfera w koziarni była, że tak powiem, lżejsza, bo okienka są niby cały czas otwarte, ale to za mało. No i wszystko zrobił sam, ale montaż do futryny wymagał drugiej osoby do pomocy, więc stoimy sobie od wewnątrz koziarni, ja trzymam skrzydło, małżonek wierci otwory i przykręca zawiasy, a ja zezuję na wędzarnię, kontrolując ilość wydobywającego się z niej dymu (jak dymu nagle za mało, to może oznaczać, że sery już się nie wędzą, tylko smażą), i widzę, że gęsi wyciągają szyję w kierunku ogrodzenia północnego i czemuś się przypatrują, przekrzywiając łby o 45 stopni. “Małżonek, zdaje się, że kozy nam się pakują na podwórko” – powiadam, trzymając skrzydło. “Co? Niby jakim cudem?” – małżonek przykręca kolejną śrubkę, czy tam wkręt jakiś. “Nie wiem jakim cudem, ale widzę już Tereskę i Pacanka PO NASZEJ stronie ogrodzenia”. “No to trudno, zaraz się sprawdzi, ale ja bym chciał już skończyć z tą piekielną furtką” – małżonek chwyta wiertarkę, bo trzeba jeszcze zasuwkę przymocować. Ja zezuję na wędzarnię oraz na kozy, bo przecież i jedno i drugie jest nieobliczalne, i podziwiam spokój małżonka. Mija 30 sekund. Kóz na podwórku jest już siedem. “Małżonek, one wpierniczają orzecha” – mówię lekko zaniepokojona, ale wciąż trzymam piekielne skrzydło. “COOO!?” – małżonek puszcza wiertarkę, opuszcza mnie i skrzydło, i leci palić, gwałcić i mordować, bo to JEGO orzech, kilka lat temu posadzony, którego małżonek ogląda wiosną, latem i zimą, gałązka po gałązce i pączek po pączku, czy aby coś się nie odmroziło temu orzeszku, albo zaraza go jakaś nie wzięła.
No i co się okazało. Kozy tak zmęczyły siatkę leśną, opierając się o nią kopytami (wiecie, żeby dosięgnąć tego naszego, lepszego ostu), że siatce puściły nerwy i oczka, i zrobiła się w niej dziura zdolna przepuścić Bożenę z Małąbożenką jednocześnie. Nawet Pacanek przelazł bez trudu, a za nim Tereska, Irena, Kredens, Kawka… No i moim zadaniem było wyłapać rozbawione towarzystwo (“Ty zobacz, Bożena, lipy mają!”, “Wiem, już jadłam, a tego próbowałaś?”, “Nie, a co to?”, “Bez. Po smaku liści wnoszę, że biały”. MÓJ, KURDE, BIAŁY BEZ!), a małżonek wziął kłąb ocynkowanego drutu i zabrał za łatanie rozprutego ogrodzenia. I tak z finalnych trzydziestu minut montażu nowych drzwiczek w koziarni zrobiło się dobre półtorej godziny, i niewiele brakowało, a przegapiłabym moment, w którym sery już się nie wędzą, tylko smażą, i trzeba dorzucić drewna do paleniska.
Albo o – odbiór Gwiazdolota od mechanika. W teorii 20 minut, włączając pogawędkę towarzyską z mistrzem. W praktyce – Gwiazdolot wraca, prując przestrzeń opływającą jego nowiuśkie, gładziuśkie błotniki, oraz… powiewając na wietrze kierunkowskazami, tudzież postukując niedokręconymi kołami. Tak, pisałam już o tym. A o tym, że trzy godziny małżonkowi zeszło na poprawkach po mechaniku?
Albo o tym, jak pojechaliśmy po tonę owsa, obliczając sobie, że dojazd 10 minut, ładowanie zboża do worków godzinka, powrót 10 minut, a worki to już rolnik miał podrzucić ciągnikiem?
No i prawie wszystko się zgadzało, dojazd 10 minut… Zanim jednak dostąpiliśmy łaski ładowania zboża szuflą do worków, musieliśmy wysłuchać tysiąca i jednej opowieści o krowach, świniach, pracy w Niemczech, ciągnikach, żonach, synach, wnukach, czyli: “Zaraz, zaraz, gdzie już do roboty? Myśmy dopiero śniadanie zjedli, teraz herbatę pijem, to usiądziem, zapalym…”. Siedziely my i palyly około godziny, upał robił się coraz większy, po czym gospodarz uznał, że jesteśmy tacy fajni, że nam pomoże ładować ten owies do worków. O ZGROZO NIEPOJĘTA. I nie chodzi nawet o to, że facet ma siedemdziesiątkę na karku, bo ludzie na wsi urodzeni starzeją się inaczej, tylko po prostu WIEDZIELIŚMY, jak to będzie. I było. Przerwa na fajkę i opowieści o wożeniu kartofli na rynek za czasów komuny, średnio co półtora worka. Połowa worków już związana sznurkiem? No to czas na historię życia znajomego szwagra, co to naciągał firmy ubezpieczeniowe “na kradzież samochodu”, trochę posiedział w więzieniu, ale teraz sobie dobrze żyje. Czas załadować worki na przyczepkę? A o wnuczku, co studiuje nauki humanistyczne już państwu opowiadałem?…
Nie zrozumcie mnie źle – fajnie się słucha takich opowieści, zwłaszcza o zwierzętach, ale my mieliśmy robotę zaplanowaną, a tu maraton gawędziarski, muchy wszędzie, upał nieznośny i nic, tylko wypatrywać księżyca na niebie i sznura na gałęzi.
W końcu worki zostały załadowane, jeden balot siana dopchnięty kolanem, i ruszyliśmy w drogę powrotną, a Pan Gaduła z całym ładunkiem miał do nas dojechać tajnym skrótem przez las (“Oooj, kiedy to ja ostatni raz tamtędy jechał? Będzie lat ze dwadzieścia, albo i lepi. Pamiętam, jak….” NIECH MNIE KTOŚ ZASTRZELI I ZAKOPIE GŁĘBOKO). Dojechał jakieś pół godziny po nas, pomógł zrzucić worki do warsztatu, i – nie zgadniecie – usiadł na wiadrze, zapalił, i opowiedział nam kolejny tysiączek historyjek, taki z niego towarzyski dziadunio! I na koniec orzekł jeszcze, rozglądając się wokół i kiwając głową na potwierdzenie prawdziwości słów swoich, że on by tu mieszkać nie chciał. Bałam się zapytać dlaczego, ale nie było takiej potrzeby, bo oczywiście sam zaraz dodał, że “CO TU ROBIĆ NA TAKIM ODLUDZIU”? Już mu miałam wyłuszczyć dokładnie, co ja bym zrobiła przez ten cały czas, gdy on gadał i nie mógł przestać, ale ugryzłam się w język, bo po co dziadunia prowokować do dyskusji, prawda. Gdy zamknęliśmy bramę za jego ciągnikiem, była godzina czternasta. A pojechaliśmy po ten owies dokładnie o ósmej rano. Z półtorej godziny (wg naszego planu) zrobiło się sześć.
O, albo na przykład taka jedna sobota. Małżonek od rana siedzi w zamrażarce z suszarką do włosów, by przyspieszyć topnienie lodu, którego tam w ogóle być nie powinno, bo to jest urządzenie typu “no frost”, ale coś się zepsuło i jest nie tylko frost, ale lodu cała kupa. No więc ja najpierw wyniosłam całą zawartość tej zamrażarki do drugiej zamrażarki, co to stoi w Różowym Pokoju, czyli trzeba było z tym wszystkim lecieć dookoła domu, a potem zabrałam się za robienie sera. Mieszam w garze, małżonek suszy i mamrocze coś o wietrze, co to biednemu zawsze w oczy, i dobrze że chociaż ciepły, gdy nagle dzwoni mój telefon. “Czy ja mógłbym dzisiaj przywieźć Pani to siano, bo jest ładna pogoda, a później to nie wiadomo, a zresztą później to ja nie będę mógł?” – pyta facet, z którym na siano umawialiśmy się, że je przywiezie w następnym tygodniu. “Teraz?” – pytam, i w myślach kalkuluję czas, jaki mi został do dodania podpuszczki do mleka. “No dobra, przyjeżdżaj pan”. Pan przyjeżdża za godzinę, gdy małżonek ma już pół zamrażarki porozkładane wokół siebie, i pół siebie z latarką w zębach w czeluściach zamrażarki, a ja mam jakieś 40 minut do cięcia skrzepu. Wypychamy baloty z przyczepy na trawnik pod garażem, bo przecież słońce, ładna pogoda, nic im nie będzie, a w garażu trzeba na nie zrobić miejsce, bo teraz to tam stoją różne graty małżonka, które trzeba było gdzieś upchnąć, bo małżonek będzie zrywał podłogę celem jej ocieplenia, a baloty miały być najwcześniej za tydzień.
Chwilę z panem pogadaliśmy, a gdy chował pieniądze do kieszeni, spadła pierwsza kropla deszczu. I bardzo szybko druga. Gdy zamykaliśmy za panem bramę, padało już bardzo ładnie, a gdy rzuciliśmy się szukać odpowiednio dużych kawałków folii szklarniowej do okrycia balotów, lunęła z nieba tak zwana ściana wody.
Dwa baloty udało nam się jakoś upchnąć w garażu (czy ja wspominałam, że one ważą od dwustu do trzystu kilogramów?), dwa musieliśmy nakryć prowizorycznymi namiotami z folii (śledzie z patyków po zabawach Mająca, sznurek z poprzednich balotów), i przemoczeni do szpiku kości i plomby w ósemce wróciliśmy do domu, do sera i zamrażarki. I oczywiście za niespełna godzinę znów było słonecznie, jakby nigdy nic, i słowo daję, biednemu to zawsze wichura z gradobiciem, w oczy i resztę pyska.
I to wszystko jest częścią odpowiedzi na pytanie “dlaczego nigdy nie będziemy jak kotlet.tv”, a mydło stoi pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, przeczytałam wywiad z kotletami, znam ten kanał na jutubie, sama kilka razy skorzystałam. Nie wiem, czy zauważyliście, że twórcy kotleta mówią wyraźnie, iż to co robią, to jest praca, a każda praca to czas i wysiłek fizyczny lub intelektualny, a czasem oba. Owszem, rzucili korpo na rzecz pracy w domu, ale założę się, że nie jest to stutrzydziestoletni dom w lesie, z hordą zwierząt i workiem problemów (worek nie ma dna, ale to już pewnie zauważyliście), oni są przed trzydziestką, my po czterdziestce (no dobra, małżonek jeszcze chwilę przed), a do tego łącze internetowe zapewne mają normalne, a nie popimpaczone, jak my. Do tego dochodzi kwestia jakości audio-video materiałów filmowych i ciekawy pomysł, bo przecież drugiego kotleta nie zrobię.
Mydło. Nie myślcie, że nie chcę. Już w ubiegłym roku zaczęłam zgłębiać zagadnienie wyrobu mydła i opowiadałam małżonkowi, jak to będę robić śliczne mydełka z kozim mlekiem, kwiatkami nagietków, czy inną jarzębiną (właśnie! Chcę w tym roku ususzyć jarzębinę dla koziołków, tylko u mnie jest jej jak na lekarstwo. Czy jarzębina jest pod ochroną?), i miałam to właśnie robić w tym roku. Zapomnijcie. Nie mam już na to czasu. Wiecie, jak się robi mydło? Że ono też musi “dojrzewać”, prawie jak ser? Że nie lubi wilgoci, że jest sto przepisów na mydło, że inaczej się robi te śliczne, przezroczyste, glicerynowe, a inaczej te zwykłe? Że częścią składową tych drugich są silnie żrące substancje, które przestają być żrące dopiero po zmieszaniu z resztą ingrediencji? Że wyrób mydła jest czasochłonny, wymaga pracy i doskonalenia w drodze doświadczeń, i tak dalej? Kto nigdy w życiu nie zrobił kostki mydła, może wrzucić złotówkę do koziego koszyczka. Uczciwie uprzedzam, że to nie jest żaden konkurs, i tylko kozy na tym coś ugrają.
Ale nie, nie mówię że nie. Mydło jest ciekawym zjawiskiem i nadal czeka na taki moment w moim życiu, kiedy będę mogła się na tym skupić i poeksperymentować. Do mydła potrzebne są nie tylko składniki chemiczne, ale i odpowiednie formy (podobno najlepsze są silikonowe) w ciekawych kształtach, no i wyobrażam sobie, że również kolejne gary, bo nie będę robić mydła w tych samych garnkach, co ser. Potrzebne jest też pomieszczenie, w którym będą leżakować. Aha, a żeby żyć z mydła, to musiałabym zaprzestać wyrobu sera, a najlepiej i kozy sprzedać, bo niby kiedy miałabym zrobić około tysiąca kostek mydła miesięcznie w obecnym stanie rzeczy? A z kolei żeby sprzedać tysiąc, a nawet głupie pińcet mydełek miesięcznie, to już przydałaby się reklama i marketing, opakowania, naklejki, że nie wspomnę o firmie i kasie fiskalnej. No więc może kiedyś zacznę robić mydło, i może nawet kilka co ładniejszych sztuk komuś sprzedam, ale to wszystko, bo albo rybki, albo akwarium. Na kozy w akwarium pełnym mydła chwilowo mnie nie stać.
Obiecałam, że jeszcze o sianie wspomnę, choć chyba nikt nie pytał, ale może się zastanawiacie, dlaczego nie robimy własnego. Otóż z naszego rozeznania w cenach usług (zaoranie łąk na równo, bo w ich obecnym stanie nikt nie chce się podjąć koszenia, zasiew mieszanki traw z koniczyną, skoszenie, przerzucanie i balotowanie) wynika jasno, że bardziej nam się opłaca siano kupić. Moglibyśmy, zapewne sławetnym “nadludzkim wysiłkiem woli”, spróbować skosić hektar łąki kosami pradziadka, przerzucić widłami, zagrabić grabiami, i… No właśnie, i co dalej? Siano luzem wymaga stodoły do przechowywania, a my potrzebujemy teraz kilku ton siana na zimę. Siano w balotach jest tak sprasowane, że balot siana rozrzucony luzem zająłby, tak na oko, powierzchnię całej koziarni, sięgając nam do kolan. Możecie więc sobie wyobrazić o jakich ilościach siana mówię, skoro jeden balot kozy zeżrą w dwa, góra trzy tygodnie. Siano w balotach, oprócz łatwego przechowywania, ma jeszcze tę zaletę, że nie chłonie wilgoci z powietrza, a nawet jeśli gdzieś podmoknie, to tylko pierwsza, zewnętrzna warstwa.
No i pozostaje pytanie, co nasze kozy żarłyby przez te dwa tygodnie latem, gdybyśmy im łąkę skosili, oraz jak im wytłumaczyć, że mają nie deptać i nie paskudzić wysychającego sianka, bo to na zimę. I może uprzedzę czyjeś pytanie: tak, moglibyśmy skosić tylko pół łąki kosami pradziadka i zlecić komuś balotowanie, ale nikt, serio NIKT nie będzie się fatygował na nasze zadupie z ciężkim sprzętem tylko po to, by zwinąć kilka balocików siana. To się zwyczajnie nie opłaca i zapomnijcie, bo tu są tacy ludzie, co wolą trzymać ciągnik cały rok w garażu, niż zwieźć nam drewno z lasu za opłatą wg obowiązujących stawek.
Bla, bla, bla…
A dziesięć dni temu, jak już wiecie, przyjechał leśniczy i sprawa ogrodzenia stanęła na ostrzu noża, i nagle się skończyło babci Bożeny gdzie-się-chce chodzenie, trzeba było szybko skończyć zagrodę dla kozłów, uwięzić całe kozie towarzystwo, i zająć się elektrycznym pastuchem. O zagrodzie i pastuchu napiszę Wam w następnym odcinku, a teraz tylko kilka fotek poglądowych, bo znów piszę po nocy, a jutro witaj wykaszarko (dzisiaj nie skończyłam, bo ubiegła mnie benzyna. Znaczy się skończyła, więc ja już nie mogłam. Jutro się skoczy na stację i dokupi):
Furtę małżonek zrobił ze starych ram okiennych i desek z upadłej sławojki (konserwowane drewnochronem – wciągały go te deski, jakby w życiu nic smaczniejszego nie piły, a mnie po drewnochronie łeb boli tak, jakbym piła przez tydzień bez przerwy), i ma ona masę dwóch fiatów 126p, a jeśli przyjadą tu kiedyś ruskie czołgi to powiadam Wam, że kamień na kamieniu się nie ostanie, a furtka i owszem – będzie wisieć po wsze czasy i opowiadać różne historie. Nie wiem komu, bo po ruskich podobno nic żywego nie zostaje, ale chrzanić takie drobiazgi, niech se gwiazdom opowiada. A skoro zagroda, to i rzucik poglądowy na teren już wykoszony pod pastucha Wam pokażę:
A tu dołek w gruzie rzeźbiony:
Fabryczny trzonek od łopaty wymiękł i małżonek musiał sobie wystrugać lepszy:
I tak powoli, bo wiecznie się potykając, brniemy ze wszystkim do przodu, na koniec zaś tego odcinka pozwolę sobie podać przepis na kanapki à la Kanionek:
Należy wziąć trzy kromki chleba i posmarować masłem, po czym ułożyć na kromkach młode listki bazylii z ogrodu Kanionka. Na to wyłożyć plasterki jajka od dzikiej kury i pochlapać wszystko sosem majonezowo-śmietanowym, z czosnkiem i koperkiem z ogrodu Kanionka:
Na to wszystko położyć plasterki sera wędzonego z cząbrem i tymiankiem, oczywiście od Kanionka:
A na ser – plasterki szynki wędzonej Kanionka, plasterki pomidora ze szklarni Kanionka i – w wersji dla tych, co się nie boją wielu grzybów w barszczu – kilka plasterków soczystej, białej cebulki z ogrodu Kanionka:
Wystarczy zjeść takie śniadanie o godzinie dwudziestej, by nie być głodnym do godziny dwudziestej dnia następnego. Przy okazji – w najbliższą niedzielę będę wędzić sery, a we wtorek wysyłać. Jeśli ktoś chętny, niechaj pisze; planuję zrobić tych serów sześć, a może dziesięć, właśnie z cząbrem i tymiankiem, bo są po prostu doskonałe. Najlepiej smakują po dwóch tygodniach w lodówce, znosząc nawet leżakowanie w woreczku (wędzenie konserwuje), bo wtedy i sól, i aromat dymu zdążą już przeniknąć do wszystkich warstw sera, a jego konsystencja jest jeszcze bardziej zwarta i “serowa”. Nadają się do grillowania i zapiekania, a ja dodaję ten ser do wszystkiego, ostatnio nawet do leczo (zabijcie mnie, ale lubię leczo z makaronem. I to nie jakimś penne, czy czymś z glonami, tylko wiecie, o takie zwykłe świderki chodzi. Z serem wędzonym było jeszcze lepsze, i nic mnie nie obchodzi, że przeginam).
I jeszcze się pochwalę, bo pękam z dumy, jakbym co najmniej figurkę Margaret Thatcher w skali 1:1 z wosku ulepiła – zawoskowałam sery dojrzewające i obyło się bez ofiar! Się nie śmiejcie. Ja myślałam, że trzy sery w godzinę zawoskuję, a zeszło mi trzy razy tyle. A bo to sery na odpowiednim etapie dojrzewania trzeba wynieść z piwnicy, wyszorować w solance specjalnie do tego przeznaczoną szczoteczką (u mnie – fabrycznie nowa szczoteczka do rąk, a solanka ma zamordować ewentualne zarodniki pleśni niewidoczne gołym okiem), osuszyć, bo mokrego wosk się nie będzie trzymał, wosk rozgrzać w garnku zanurzonym w innym garnku, a w tym innym garnku ma wrzeć woda (poradniki mówią, że rozgrzewanie wosku w garnku ustawionym bezpośrednio na palniku jest niebezpieczne, bo wosk jest niezwykle łatwopalny, a im gorętszy, tym bardziej niezwykle), zabezpieczyć kuchenkę przed upapraniem w wosku (i tak upaprałam), uważać na ręce, nogi i oczy, nie pić wódki, nie łajdaczyć się i nie palić podczas wykonywania czynności, i takie tam inne behape.
No a później nakładanie wosku pędzlem, warstwa po warstwie. Lepiej, żeby nie spływał, bo przy próbie odklejenia krążka od tego, na czym leżał, odrywamy sobie ładnie całe płaty wosku i wszystko robimy od nowa. I w ogóle najlepiej się sprawdza metoda zanurzeniowa (no nie cały krążek z łapami do gara, tylko pół krążka, ostygnąć, drugie pół krążka, ostygnąć, powtórzyć trzy razy z każdym krążkiem), ale jak sobie Kanionek jeden krążek zrobił dwukilogramowy i w kształcie kosmicznego spodka, to musiałby go w wannie z woskiem maczać, więc mazał pędzlem i tak mu wychodziło:
A mniejsze krążki maczał w garnku i wyszły ładniejsze, choć na zdjęciach prawie nie widać różnicy, bo mój aparat się nie bawi w jakieś detale:
A potem sery spoczęły w piwnicy, w towarzystwie tegorocznych buraczków:
Dzisiaj zawoskowałam kolejny krążek, trochę ponad kilogram sera. Na woskowanie czeka jeszcze pięć sztuk, które na razie są na etapie codziennego solenia i odwracania, i tak się zaczynam zastanawiać, kto to niby wszystko zje? Prawie dziesięć kilogramów sera w dwa miesiące? Bo zakładam, że ser będzie dojrzewał dwa do czterech miesięcy, choć oczywiście może dłużej, ale ja nie należę do tych odważnych, co to lubią ser o smaku koncentratu z wyciągu ze starych skarpetek, który swoim zapachem zwiastuje koniec świata i zagładę wszystkich ekosystemów. Ja jestem człowiek prosty, o niewyrafinowanym podniebieniu, co zresztą widać po moich kanapkach i leczo, które są jak jarmark w Sieradzu – jest w nich wszystkiego dużo i naraz. A wino nadal trzymam w słoiku.
PS. Boso chodzić po Pasłęku – fajnie, wszyscy to jakoś przeżyli. Boso nadepnąć na ropuchę w piwnicy – niefajnie i nie wszyscy to przeżyli. Na swoje usprawiedliwienie pragnę zaznaczyć, że nie widziałam tej ropuchy, bo schodziłam po stromych schodach (schody – deski umocowane pomiędzy dwoma grubymi, drewnianymi palami) z tacą pełną serów do dojrzewania. Gdybym szła po płaskim, wyczułabym zwierzątko i cofnęła stopę (sprawdza się świetnie na kocich i psich ogonach – odkąd chodzę boso nie było jeszcze ani jednej tragedii z przeraźliwym MIAUU!), ale gdy człowiek daje krok w dół z ostatniego stopnia schodów, to już nie takie proste.
PPS. I to już koniec, ale nie smutkujcie, niedługo będzie nowy wpis. “Niedługo”, czyli jakoś niebawem, wkrótce, może w przyszłym tygodniu, wieczorem lub po południu, niewykluczone, że w środę, a nawet we wrześniu. I będzie o tym, o czym miał być, albo i nie. Na wsi nie respektuje się umów, obietnic, terminów, zegarków ani kalendarzy – ja się musiałam z tym pogodzić, teraz Wasza kolej.
“Chłopak z wykaszarą
byłby dla mnie parą
ale nie przyjechał
pies mu w mordę i piorun w radio samochodowe”
(Musicie przyznać, że jestem miszczem parafrazy, i odświeżam stare przeboje jak nikt na świecie, nadając im nową głębię i sznyt nietuzinkowej elegancji). I jeszcze chciałam powiedzieć, że pod koniec tworzenia tego wpisu program mi się zbiesił i kilka razy wyrzucał mnie za drzwi od internetu, i czasem mam tak wszystkiego dość, że pragnę tak zwyczajnie i po prostu być jak Grzesiu:
Drogi Kanionku, Ty to nie masz litosci nad takimi ludzmi, ktorzy daaaleko mieszkaja i nie moga Twojego sera skosztowac. A te sery takie cudne! O kanapkach juz nawet nie wspomne. Na temat zwyczajow panujacych na wsi to mozna nie jedna ksiazke napisac. A na temat podlaskiej wsi to mozna dyskutowac z moim Rafalem, przeciez “sljedzikiem”. Zdjecia kozow poogladalam i poglaskalam i ukradlam pare na screen saver. Bazyli i innych ziol tez zazdroszcze, moje zjadly slimaki (chyba). Pisz, Kanionku, bo sama olimpiada czlowiek nie pozyje, a mam pare dni urlopu i probuje rozkoszowac sie najdrozszym towarem swiata, jakim jest SWIETY SPOKOJ. Butelke wina mam nie swojskiego, ale ze sklepu, gdzie sprzedawca po swojsku, juz wita mnie po imieniu. Pozdrawiam goraco.
Niee no, poczekamy, zobaczymy, czy te sery będą takie cudne po kilku miesiącach.
Odpoczywaj, napawaj się spokojem, nasączaj winem i oglądaj zmagania sportowców (podobno sport oglądany jest bardziej bezpieczny dla zdrowia, niż uprawiany). Mam już materiały na talizman dla Ciebie, może zimą go sklecę, by mógł przemierzyć te lądy i oceany, które nas dzielą, i będziesz miała malutki kawałeczek Kanionkowa u siebie.
Leczo z makaronem jest w pytkę. Tak samo jak leczo z bułką. Albo leczo z leczem. I tego się będę trzymać.
Malowanie woskiem bardzo profesjonalne.
Hmmm… dla mnie dobry jest makaron z leczo i makaron bez leczo. I makaron z makaronem. Makaron z bułką może trochę mniej (zwłaszcza że najczęściej mam makaron z Bułką sępiącą ;)).
To są WARZYWA, KTÓRE LECZO. A bułka, świderki albo inny ryż, to są substancje pomocnicze – każdy farmaceuta to potwierdzi.
Brzmi całkiem do rzeczy :)
Druga!
Tak sobie pomyślałam, że do kopania dołków to moje dzieciaki nadawałyby się idealnie. Co prawda efekt NA PEWNO różniłby się od zamierzonego, czyli dołki miałyby różną głębokość i szerokość, a poza tym rozmieszczone byłyby przypadkowo i koniec końców po połączeniu siatką Kanionek miałby galaktykę andromedy albo labirynt. Ale nikt nie powie, że nie mieli dobrych chęci. (Gruz nie stanowiłby dla nich żadnego problemu.)
Podziwiam sery i zaraz zamawiam. Na pewno będą wyrafinowane dojrzewając w takim towarzystwie! Zdradź mi tylko, Kanionku, tajemnicę wosku: on zapewne nie jest ze zwykłych świeczek?
Jak pisałam komentarz to byłam druga. Jakim cudem Tymofiejski mnie ubiegł/a?
Szybkie paluszki?
O, takiego od kopania dołków w nieprzewidzianych do tego miejscach to my już mamy. Nazywa się Mając i gruz też mu niestraszny ;)
Niee no, to prawda, że my prawie wszystko robimy w drodze recyklingu, ale ogarków w rondlu nie topiłam :D Wosk do serów to jest wosk do serów – kupiłam blok o wadze 1 kg w sklepie z pierdołami serowarskimi, i na razie nawet połowa mi nie zeszła. Mają też jakieś pasty do smarowania zamiast wosku, i chyba coś w rodzaju folii, jaką obecnie można najczęściej zobaczyć na serach sklepowych.
Sery cudne, bardzo profesjonalnie zawoskowane. Na zdjęciach wasze życie wygląda sielankowo… po lekturze mniej.
Pozdrawiam.
Dokładnie – zmęczyłam się od samego czytania o takim ganianiu, chociaż na ogląd “cud miód i orzeszki”. Ja to się jednak nadaję głównie na klienta agro, na właściciela ni hu-hu. A szkoda…
Kozie dialogi jak zwykle cudne. :)))
A, i kierownikowi technicznemu proszę ode mnie pogratulować, szczególnie tej bramki do zagrody, ale całej reszty też. Ma chłop osiągi… :O
Ganiania jest sporo, to prawda. Samym łażeniem po gospodarstwie wyrabiamy niezłe maratony ;) No i nie wiem, może to wina mojej osobowości, że nie doświadczam tego opiewanego w baśniach spokoju, sielanki itepe, i że ganiam z jęzorem zarzuconym na plecy, a i tak mi kartek w kalendarzu na wszystko brakuje. Czasem powinnam pewnie odpuścić, machnąć ręką, postawić krzyżyk. A może się jeszcze nauczę? Dopiero kilka lat “gospodarzenia” za nami, a może gdy skończę siedemdziesiąt lat też będę umiała powiedzieć: robota nie zając, posiedzimy, zapalymy…
Kierownik techniczny to jest taki człowiek-orkiestra, że ciężko uwierzyć. Ale on nie lubi, gdy się nim przechwalam, więc już zamykam japkę :)
Z czystej ciekawości – ilu ludzi ostrzegało Cię w zupełnie dobrej wierze, że na tej wsi to się zanudzisz na śmierć? :D :D :D
Hm. Ciocia B. obstawiała, że wrócę do miasta najdalej po trzech latach (dowiedziałam się o tym dopiero w tym roku), właśnie z nudów, ale ja chyba nigdy nie byłam typem człowieka, który umie się nudzić. Przypuszczam, że gdyby wysłano mnie na Księżyc, znalazłabym tam sobie zajęcie, a zaraz potem kolejne, i w końcu wysyłałabym wiadomości do ziemskiej bazy, że mi na nic czasu nie starcza.
Ludzie z pracy pytali głównie o to, czy się nie boję tu mieszkać (bałam się, ale szybko mi przeszło), i czy to nie jest uciążliwe, że wszędzie mam daleko. Phi? Uciążliwe to było dojeżdżać do roboty z jednego krańca miasta na drugi, przez półtorej godziny w jedną stronę, z dwukrotną zmianą środka publicznego transportu.
Tak naprawdę to do wszystkiego można się przystosować, a nawet odkryć, że właśnie to “inne” jest lepsze.
O, Jagoda :)
Ja Tobie chyba jeszcze na maila nie odpowiedziałam, przepraszam. Się wszystko nadrobi, już niedługo.
Uwielbiam dialogi z kozami i uhahałam się setnie :)))) Kanionku, sery są profesjonalnie woskowane, wyglądają ślicznie! Mnie tez wkurza przegadywanie czasu przez niektórych, ale może to ja nie żyję normalnie? Wszak chaos wpisany jest w życie, co nie?
A sera pragnę i chcę…ke sera, sera…
Pogadałabyś pięć minut z Kredensem i odechciałoby Ci się dialogów :D
Ja muszę tę kozę nagrać. Ciągle zapominam, że mam dyktafon, i mogę go nosić w kieszeni i użyć w razie nagłej potrzeby. Kredens gada więcej, niż wszystkie pozostałe kozy z Baśkami wzięte. Ona w jeden dzień wygada przydział przewidziany dla przeciętnej kozy na rok. To jest chodząca pretensja!
A sera pragniesz na tu i teraz, czy wolisz poczekać na sezonowane skarpetki?
Nie kcem czekać. ..kcem już! !!😊
No jakbym Kredensa słyszała :D
No i co powiedziec jak i tak sie nie przebije Bozeny i Kanionka…
Pozdr
Bożeny nie radziłabym niczym przebijać. Mógłby z tego wyjść kolejny Wielki Wybuch, powstałoby pięć miliardów nowych galaktyk, a przecież i tak tłok we wszechświecie i co chwilę się gdzieś zderzają różne materie ;)
Grzesiu ma wbrew pozorom bałdzo dobrze…..
……………………………….
Ściskam Kanionku Was – bo i komentarz zbędny:)
Bardzo, ale to bardzo żałuję, że mieszkasz tak daleko. Bardzo żałuję. Bardzo.
Ach jak bardzo żałuję.
I taka oto nowość napiszę – jaki piękne masz te kozy!
I jakie mądre:)))
Prawda? Najpiękniejsze i najmądre ;)
Potrafią też zagrać na nerwach, stanąć na stopę i stać, patrząc drwiąco człowiekowi w oczy, są uparte, cwane, przebiegłe, mają niszczycielską siłę, której niewiele się oprze, i milion durnych pomysłów dziennie, ale nie można ich nie kochać. Małżonek się pewnie nie przyzna, ale on też je polubił, a Małemu Złu to chyba we wrześniu kupi tornister i do szkół pośle ;)
Oczywiście, że Grzesiu ma dobrze! (podobno nigdy nie jest za późno na realizację marzeń, więc jeśli się postaram, to kiedyś zostanę takim Grzesiem. Zjem bałdzo chętnie i bałdzo dużo tego piasku i będę bałdzo zadowolona).
My Ciebie też :) Na razie nic nie żałuj. Wciąż tu jesteśmy i pewnie jeszcze trochę będziemy, a kto wie – może za rok, albo dwa, okoliczności przyrody przywieją Cię do nas, choć na chwilę. Dostaniesz po słoiczku koncentratu z wszystkiego i sobie jeszcze wspomnienia w papierowych torebkach do domu zabierzesz :)
W telewyzji ostatnio pokazywali kuroterapię. W sensie ludzie siedzieli i patrzyli na kury i robiło im się lepiej. Może ten taras widokowy nad Kanionkowem (albo zagroda dla gości) i bilety wstępu to nie taki zły pomysł?
Możesz uskuteczniać terapię kurami, kozami, kaczkami, psami, kotami, kurdybankiem i suszoną pokrzywą ( dla niemiłych gości wskazana terapia latającym nożem kuchennym ;))
A na razie się cieszę, że chociaż internetowo mogę się tym napawać bez biletu :)
Nie wiem jak wosk, ale stearyna wybuchowa jest bardzo. Siostra na Andrzejki wybuchła stearynę w garnku.
A serki wyglądają zawodowo! Zamawiam! (jak się połączę z moimi władzami umysłowymi ortaz skonsultuję z serożercami firmowymi to skrobnę maila lub smsa z konkretnym zamówieniem)
Kurka wodna, przydałaby się Wam suszarnia (ale co by się wam nie przydało…). A może chcecie “namiot” tego typu: http://www.leroymerlin.pl/relaks-w-ogrodzie/pawilony-parasole-markizy/pawilony-ogrodowe/pawilon-ogrodowy,p30677,l231.html ? Mam prawie nie używany. Małe toto i bez ścian, ale zawsze jakieś zadaszenie. A ściany zawsze ze starych firanek można zrobić.
Widziałam ten program o kurach i się zastanawiałam czy to nie pierwszy kwietnia przypadkiem…Ludzie – te kobiety się zupełnie poważnie wypowiadały, że sobie jeszcze po urlopie w domu zapodają filmik z krami i im lepiej! (Ciekawe, że to same kobiety były…).
To Polska była.
Ale w sumie – może to i racja. Lepiej na kury niż na cokolwiek innego co nam się teraz proponuje.
Kachna, a Tobie nie lepiej po filmiku z Kurokezami ?;)
Nieeewiem…..
Ale przykuło mą uwagę.
Na razie to mi lepiej jak paczę jak małą ruda Stefa dochodzi do siebie…coś sobie (lub ktoś jej coś) zrobiła i ledwo ledwo odratowaliśmy kocicę. Trzeba było w końcu pół kota rozpruć i potem zeszyć na okrętkę z powrotem….a i tak – jak to ona musiała puścić na szwie…. Ale już nadrabia. A tak siedziałam jak tylko mogłam i paczyłam na to pomarańczowe nieszczęście bo się głasków domagała słabo.
Nie lubię chorób.
Stefa! Szybkiego gojenia!
(trzeci tydzień codziennie bandażuję łapę suce, bo wlazła na szkło, które jakiś …… rozbił w parku)
Ciocia – coś w tym jest. Tym o kurach. Raz sobie zasiadłam na wiadrze na małym wybiegu, i po prostu patrzyłam, nie myśląc o niczym (rzadko mi się udaje). Oprócz kur oczywiście gęsi i kaczki. I to było relaksujące, naprawdę. Gęsi zawsze podchodzą zaciekawione, szarpną za spodnie, rozwiążą sznurówkę (albo skubną paznokieć na dużym palcu, z ciekawości), spojrzą w oczy tym podejrzliwym spojrzeniem, jakie wśród drobiu mają chyba tylko gęsi… Kury prawie ciągle szukają czegoś, co da się zjeść, taki mają wgrany program ;) Czasem ktoś się czubi, ktoś kogoś popchnie niechcący, ktoś inny pochwali, jakie ma wielkie i ładne skrzydła. Niby takie nieme kino, ale jak się dobrze przyjrzeć i przysłuchać, można poznać niejedną ciekawą historię. Kurczę, ja mam to wszystko pod nosem, a tak rzadko mam czas się ponapawać spokojem i pięknem, tak fauny, jak flory.
No więc tak, mogę polecić terapię kurami. Filmu jeszcze nie widziałam, bo necik dzisiaj niełaskawy.
Aha, no pewnie, że chciałabym namiot bez ścian! Mały barterek? Namiocik za serek? :D
Nawet bez barterku ;)
Sprawdzę tylko ile cholerstwo waży i mierzy, bo może osobista dostawa będzie tańsza od poczty ;)
A i miałam jeszcze napisać, że kanapki te, że wspaniałe i że…niech Cie dunder świśnie – się właśnie zacięłam dietetycznie – redukcyjnie i TAKIE obrazki mi teraz w oczy?! Mniam oraz mlask!
Stefa i Buła – trzymajcie się! Koty często padają ofiarą zwyrodnialców, a rozcięcia poduszek psich łap długo się goją, też coś o tym wiem.
Kachna, a syropek renklodowy jaki pyszny…
W tym roku po raz pierwszy miałam jakiś utarg z drzewka renklodowego, bo tak to były trzy śliwki na krzyż i szerszenie zawsze były szybsze ode mnie. W tym roku zebrałam pięć kilogramów tych pyszności i jeszcze trochę zostało na drzewie :)
Łomatko, Ty to nie masz litości, Kanionek… Ośliniłam się… A przy kanapkach niby byłam twarda…
Ja też bardzo chcę sera… :)
A szerszeni się boję, one są zbyt duże – przeraziłaś mnie na wstępie…
Spoko, jak tylko skończymy pastuszka i kozy wrócą do formy, będę znów robić dwa sery dziennie, a zamawiać mozna już teraz.
A Ty myślisz, że ja to je kocham i przytulam? Ja tego tałatajstwa się brzydzę i samego nawet dźwięku nie znoszę. Mam ciary na zębach, gdy widzę lub słyszę szerszenia. Kilka lat temu mieliśmy na strychu gniazdo długości około metra… Wtedy akurat jeździłam do roboty pod Łodzią, w poniedziałek w środku nocy (2 rano) musiałam odpalać samochód, no i oczywiście włączyć światła, żeby trafić w bramę, i te obrzydlistwa leciały w te samochodowe lampy całymi zastępami! A ja musiałam za bramą wysiąść, żeby ją zamknąć! Z zaciśniętymi zębami i skulona jak zbieg więzienny. Po wszystkim, gdy już siedziałam na fotelu kierowcy, otrząsałam się jak mokry pies – odruch bezwarunkowy. A podobno te świństwa są pod ochroną, dacie wiarę?
Że trzmiele są pod ochroną, to wiedziałam, ale że szerszenie to nie….
A maila napisałam – widziałaś?
Zaraz zobaczę, bo znów plany się zawaliły i późno do kompa zasiadłam (odbiór Mamy z dworca – w założeniu godzina, plus godzina “przed” na zakupy. W praktyce – opóźnienie autobusu pośpiesznego o półtorej godziny, z powodu korków na siódemce, i cały misterny plan fpizdu).
Plany są złe, nie robię ich :)
Tyle suszonych ziólek na raz to nigdy w zyciu nie widzialam. Wyglada jak w chacie wiedzmy jakiejs :D
Dziadka-gawedziarza ubilabym, slowo daje. Kilka historyjek to OK, fajnie i interesujaco, ale po dziesiatej raczej zaczeloby mnie oko latac, a jak mnie oko latac zaczyna, to znaczy, bedzie zle!
Rozmowy bozenowo-kanionkowe sa piekne. I te kanapki tez piekne, i sery tez – zamówilabym dla Borsuka (sery, nie kanapki), ale to dopiero pod koniec wrzesnia bedzie u nas mozliwe. Planujesz sery na koniec wrzesnia / pazdziernik? No, i wiesz moze, czy mozna tak po prostu wyslac ser do Germanów? Bo ja w sumie nie wiem… Moze juz wysylalas?
Znajomą mam taką, która wywołuje latanie oka. Jak tylko widzę, że dzwoni to mi się oczopląs włącza. Miła, mądra i w ogóle, ale zanim skończy opowiadać to mi ucho do telefonu przyrasta.
Czekaj, czekaj, a ona się przypadkiem nie nazywa Kanionek? :D
Kanionku, z Tobą to jest wymiana informacji (a tych masz zazwyczaj więcej niż ja więc ewentualna asymetria rozmowy jest zrozumiała ;)), a znajoma “oko mi lata” prowadzi przez telefon nic nie wnoszący w życie monolog wymagający przytaknięcia co ok 5 min ;)
Hm. To może podeślij jej linka do kuroterapii? Wiesz, żeby się życiowo wyciszyła ;)
Albo lepiej – kup jej żywego kurczaka! Może go trzymać w dużej klatce, obserwować i się wyciszać, a jeśli z wyciszaniem nie wyjdzie, to zawsze może do niego gadać. Kurczaki są dość odporne na gadanie, więc nie ma obawy, że go zamęczy.
Z żywym kurczakiem, to by 3x dziennie dzwoniła, żeby mi opowiedzieć co opowiedziała kurczakowi i co on na to ;P
Ale przypomniałaś mi historyjkę z czasów liceum – mama kolegi (zwana “Panią Ple-Ple”) opowiadała, że tak się cieszy, że mają papużki, bo jak nikogo z domowników nie ma w domu to chociaż jest się do kogo się odezwać… :)
A widzisz, Diable, a my nie mogliśmy ubić dziadka, bo on ma owies i kiedyś się jeszcze może ta znajomość przydać ;) Gdyby nie miał owsa – trup na miejscu! A ciągnik by się schowało. Na przykład w jednej z dziur na podwórku, które pracowicie powiększa Mając :) Może ona wie, co robi…
Sery powinny być dostępne prawie do końca roku, choć im bliżej końca, tym mniej, bo zimą mleczność spadnie, a w grudniu pewnie będę damy zasuszać. Nie wysyłałam jeszcze za granicę, ale ser dojrzały, lub np. wędzony, spokojnie powinien przetrwać kilkudniową podróż (często do Niemiec przesyłka dochodzi szybciej, niż do sąsiedniej wsi), a na paczce zawsze mogę zadeklarować, że to dwanaście par skarpetek dla teścia, czy coś. Zwiniętych w krążek. Siostra ze dwa razy do roku wysyła mi swoje ciuchy, które już jej zawadzają, i nikt się jeszcze nie czepiał :)
To moze i do Kozy Lidki do Usa doszlyby bez szwanku…?? Sie tylko pytam…
To mozemy zrobic eksperyment. Zglosze sie w takim razie pózniej we wrzesniu mailowo, i jak bedziesz miec towar, to dokonamy transakcji :)
A nawet w październiku :) Zakładam, że minimum dwa miesiące muszą poleżeć, a najlepiej trzy.
Cholibka to sie moje sery pazdziernikowe juz rozchodza! Prosz bardzo mnie na liste wciagnac, ze ja na polowe pazdziernika sery zamawiam!
Spoko, już sobie narysowałam kalendarz na kolejny kwartał i wszystko będzie zapisane :)
Nie chce Cie martwic ale Amerykance sa bardzo ciete na produkty spozywcze – nie pakowane.
Przy przelotach to glupiej kanapki nie mozesz wniesc na “terytorioum USA”, czy jabluszka.
Paczuszki tez pewnie sprawdzaja pod tym katem.
No wlasnie tego sie obawiam, ze jakas menda sie przyczepi. Na swieta brat mi przysyla paczke ze sliwkami naleczowskimi i grzybami suszonymi. Na ostatnie swieta nawet dostalam butelke syropu z mniszka i dzem z rozy, mniam mniam. Wiem, wiem, ze nie to samo co ser Kanionkowy, ale moze sie by udalo…? A propos, paczka Poczta Polska idzie ok. dwa tygodnie.
Jablka wwiozlam i nawet czosnek swiezy bez problemu. Pewnie zalezy na jakiego urzednika sie trafi przy bramce.
Naprawde? Oczka robie teraz jak dwa spodki ;-) a ja mialam dusze na ramieniu jak w bagazu pakowane slodycze mialam. A to jabluszko to mi sie glownie z tej deklaracji wypelnianej na pokladzie kojazy. No I oczywiscie historyjek Ciotki sie nasluchalam. Skoro nalewka z mniszka przeszla… to serek woskowany chyba tez przejdzie.
Ha, tylko pytanie, jaki zakres temperatur przyjdzie mu znosić podczas tych dwóch tygodni. Może raz trafić blisko komory silnika (samolotu, samochodu, nie wiem, okrętem by chyba płynął dłużej), a innym razem zmarznąć np. w luku bagazowym samolotu. Ale kto nie próbuje, ten nie wie, więc jeśli Lidka będzie chciała (zresztą – nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, który jeszcze w lesie jagódki podjada), to wyślę :)
Jak Ci w jakimś zakątku znajdzie się jakiś zapomniany skarpeciany ser to daj znać koniecznie, bo ja taki chętnie . Jak czasami dostaję od francuskiej kuliżanki taki bardziej dojrzały, to przechowuję w garażu, coby lodówka i cała chata nie nasiąknęły “aromatem” :-) Ależ masz tych ziół suszonych! A prawdziwkami i rydzami mnie znokautowałaś (choć po urlopie sama mam pół zamrażarki duszonych na masełku kurek na zimowe tarty). Uwielbiam kozie dialogi, zapisuj je skrzętnie – toż to gotowy scenariusz na koziego Shreka czy inny przebój kinowy (chwilowo w roli złego wilka obsadzi się leśniczego, co dręczy i męczy , i drogę każe zagradzać). Jak się w końcu ogarnę pourlopowo i podsumuję, to ustawię się w kolejkę ” za serami”- ten cząber kusi okrutnie ! A z miętą w końcu zrobiłaś, czy nie, że znów uparcie zapytam ? Bo jeśli byłaby możliwość zrobienia takiego , to ja chętnie się na niego zapiszę.
Nie ma sprawy, Mp, część serów leży na dolnej półce i jest spora szansa, że o nich zapomnę :D Jeśli zaś w styczniu zejdę do piwnicy po ogórki, czy coś, i poczuję skarpetki, to natychmiast spakuję i Ci wyślę.
Suszków jest dużo więcej, niż widać na zdjęciach – nie chciało mi się już z aparatem po strychu latać… A na rydze trafiliśmy fuksem, nigdy wcześniej nie udało nam się tyle uzbierać (nie wiem, może około 50 sztuk było), bo tu amatorów rydza jest sporo i znają dobre miejsca w lesie, a my to i owszem, jako grzyb domieszkowy zjemy, ale żeby tam zaraz panierki i inne mecyje, to nie.
A z miętą to już kilka razy robiłam i nawet niektórzy z Was zamawiali :) Spoko jest, nie powiem, ale mięta nie do wszystkiego mi pasuje. Jeśli chcesz ze świeżą miętą, to wieszczę, że jeszcze przez miesiąc można zamawiać. Później mogą już wystąpić lokalne przymrozki i mięta zbrzydnie. Kosiłam ją już dwa razy w tym roku, suszonej mam na pęczki (ha ha), ale z suszoną serów nie robiłam. Za to z cząbrem i tymiankiem wychodzi świetnie, zarówno z suszonym, jak i świeżym.
No ja Kanionku, wiem, ze ja duza dziewczyna jestem, ale zeby zaraz od niedzwiedzi…;))
@Bisia, kiedys wiozlam z Polandii pietnascie kilo krowek i czekoladek. Nikt sie na lotnisku nie doczepil. Nie wiem, czy mialam szczescie czy mi z mordy dobrze patrzy, ale nigdy nie mialam problemu tutaj na bramce. Mam kolege kolegi, ktory pracuje w customs i powiedzial mi kiedys, cytuje:”tak dlugo jak twoja walizka nie waniajet albo nie przecieka, nikt cie nie zatrzyma.” A Twoja Ciocia jakas paranoidalna czy juz miala “przyjemnosc” doswiadczyc cavity search?
Wiem, ze jej kielbaske jakas zabrali na 100%, I oczywiscie nasionka I sadzonki – to chyba ma jednak sens. Slodycze wiem, ze przechodza. Ale przyznasz, ze na tej deklaracji w samolocie to sie nawet pytaja czy na jakies farmie bylas w ciagu ostatnich dwoch tygodni czy jakos tak. a moze ja podrozowalam w czasie epidemi swinskiej ptasiej czy innej zwierzecej…
Taaaa, to tak jakby ktos na egzaminie na obywatelstwo przyznal sie, ze nalezal do partii komunistycznej. Ja poprostu zakreslam wszystko na nie i wwoze towar wart do $500.
A kielbaske tez wiozlam tylko w prozniowym opakowaniu, nasionka maciejki, sadzonke “papierowki” i pokrzywy. Nikt, NIKT sie nie doczepil. Przykro mi, bo Ciocia widac pecha miala. :(
Totalny off topic mamy tutaj;-) ale jeszcze go pociagne? sadzonek Ci nikt nie wywalil? A ty do Chicago latasz?
Bisia, tu nie ma czegoś takiego jak “off topic”, można ile się chce i o czym się chce, więc się nie krępujcie i wymieniajcie info o kontrabandzie do woli :D
(przemyt krówek w kaszance do Stanów Zjednoczonych, gdzie upchnąć sadzonkę baobabu, żeby celnik się nie zorientował, dlaczego nie warto przemycać wiśni w rajstopach… Temat rzeka!)
@Bisia, nikt mi nigdy NICZEGO nie wywalil. I latam do Chicago. Mieszkam w Arlington Hts. Ciocia bedzie wiedziala gdzie to.
Opakowanie próżniowe! z takiego nie waniajet i nie cieknie! Maszynka do pakowania próżniowego w folię to chyba droga impreza, ale są jeszcze pudełka z pompką.
@ciociasamozlo, nie wiem ile takie urzadzenie do prozniowego pakowania kosztuje, bo mnie od razu zapakowali tak w sklepie spozywczym, po uprzednim poproszeniu.
U drzwi Twoich stoję Panie/Kanionku
i się zastanawiam do kiedy przyjdzie mi poczekać na syr, offkorsss
się zapisuje w kolejkę a szczegóły w mailu.
Oraz w dniu dzisiejszym nie jem w stanie niczego komentować…sąsiad sie powiesił..
o jesooo no nie jestem w stanie, chciałam napisać
@teatralna, przykro mi bardzo i sle wyrazy wspolczucia, bo dokladnie wiem jak sie czujesz; pare lat temu sasiad moj ulubiony zastrzelil sie. Nawet teraz, po latach, kiedy go wspominam ciagle mi zle…
Teatralna, na maila odpowiem, pewnie jeszcze dziś. Co do sąsiada – współczuję. Co innego przeczytać w gazetach, a co innego być tak blisko. Człowiek zawsze się zastanawia, czy musiało tak być, czy może gdyby to albo tamto, a śmierć jest nieodwracalna i nic z tym się nie da zrobić.
A czemu te szerszenie nie śpią po nocach?
A skąd się bierze wosk do woskowania sera?
A która jestem w kolejce do wędzonego (małego do spróbowania chociaż? i zwykłego też mogłabym zamówić?)
A jak ugryźć taką piętrową kanapkę???
A zagroda jest prześliczna i wcale nie taka mała!
A leczo z leczem i nawet bez mięsa też pycha…
A ropuszki to mi żal…
A Kanionek jest przezdolna kobieta, drugi raz trafić nożem w to samo miejsce niechcąco to jest wyczyn niezwykły!
A sery o zapachu skarpety i smaku onucy mogłyby się okazać hitem w kręgach koneserskich i chodzić za ciężkie pieniądze!
A bo światło działa na nie tak romantycznie, że muszą do niego lecieć. Przypuszczam, że one tak naprawdę śpią, i nawet nie wiedzą, że napiżdżają po szybie góra-dół. Są jak zombie. Gdy się zgasi światło spadają gdzieś w mroki i nie wiedzą co ze sobą począć, więc śpią w trawie do brzasku. Dlatego po ciemku nie wychodzę z domu bez chińskich klapek :-/
Wosk do woskowania sera bierze się ze sklepu dla serowarów.
Kolejkę muszę sprawdzić, dopiero się do kompa dorwałam :) Na pewno gdy już uporamy się z pastuchem, czyli – uwaga, plan! – do końca bieżącego tygodnia, produkcja serów będzie mogła ruszyć pełną parą. I mleka powinno być więcej, bo od tygodnia kozom spada mleczność.
Piętrowe kanapki najlepiej gryzie się nożem i widelcem, choć można i paszczą, jeśli komuś nie przeszkadza, że pomidor po policzku spływa :D
Zagroda jest ogromna! Nie widać na fotkach, ale ja ją jeszcze pokażę w całej okazałości. Na jej terenie rośnie sześć sporych wierzb, a nad jej częścią zwieszają się gałęzie robinii akacjowej.
Zgadzam się z całą resztą :)
Naprawde one pamietaly, ze w zeszlym roku byly jablka?
Gdybym byla blizej, mialabys pare z dziewczyna z wykaszara.
O tym mydle to Ty na serio tak?
Zajrzalam do kotleta, troche dziewczyna sie piesci i to jest denerwujace, ale za tym rzeczywiscie kryje sie mnostwo pracy. I oni z tego zyja?
Och, one mają dobrą pamięć, zwłaszcza do żarcia.
A ja przeklęłam dziś naszą wykaszarę na trzy wiatry i piątą stronę świata, TAK mnie już zmęczyła. W ciągu dwudziestu minut pracy sześć razy musiałam zdejmować szpulę i wyciągać żyłkę, która się zgrzewa i urywa. Wczoraj wykaszara miała lepszy humor i nie odwaliła numeru z żyłką ani razu, a dziś jakby czkawki dostała. Kosa pradziadka też musiała pójść w ruch, bo oset i pokrzywy do szyi lepiej się nią wykasza. Odcisków na dłoniach mam już tyle, że moje stopy wyglądają przy nich jak nówki nieśmigane.
Podobno z tego żyją, choć ja się domyślam, że nie od razu było tak fajnie. Zanim się osiągnie popularność i pojawią się pieniądze, jest głównie praca i niepewność. No i media są kapryśne, a łaska publiczności na pstrym koniu jeździ – dziś kotlet.tv jest fajny, jutro przyjdzie mielonka.pl i będzie fajniejsza, a “kotlety”, jeśli są naprawdę kreatywni i elastyczni, wymyślą coś innego.
Czy ja serio o mydle? W sensie, że chcę się kiedyś nauczyć je robić? To tak, chciałabym. Ludzie robią sobie hobbystycznie takie rzeczy, na własny i rodziny użytek, i sporo stron “mydlanych” ubiegłej zimy odwiedziłam. Niektórzy twierdzą, że własne jest lepsze, bo nie powoduje podrażnień, bo można sobie dobrać pożądane składniki, czy ciekawe dodatki (np. zatopić w przezroczystym mydle zielonego chrabąszcza, albo jakieś pilingujące skorupki…), no i eksperymentować z aromatem – jest na rynku mnóstwo olejków eterycznych, naturalnych i syntetycznych, pole do popisu jest, jeśli ma się czas, chęci i wyobraźnię. Zrobię sobie kiedyś mydło z kozim mlekiem i miodem od Dziadka Mioda, i będę wiecznie piękna i młoda ;)
O właśnie, a propos wieczności – wierzcie lub nie, eksperymenty w słoikach NADAL STOJĄ i mają się świetnie, a to już rok minął! Stoją w kuchni i nie chcą się zepsuć. Miałam pokazać aktualne fotki, ale zapomniałam.
bo u Kanionka jest sterylnie
O, teraz byś musiała zobaczyć, jak jest sterylnie :D Matko z kosą i zerwaną podłogą… U mnie w pokoju obydwa terraria, kupa ciuchów i zestaw Grający Czesław (czyli od sześciu do ośmiu gitar małżonka), w przedpokoju jakieś graty, w kuchni nastawiane słoików, koszyków, pojemniczków, a nie odkurzałam już pewnie z tydzień. Ale niedługo się ogarniem.
Jak Wam pokażę zdjęcie bałaganu u mnie, to pierwsze miejsce mam bezapelacyjnie!
Phi. Nie jesteście w stanie przebić mojego trzylatka, który bawi się NARAZ wszystkimi zabawkami i w celu przejścia z punktu A do punktu B idzie się wytyczonymi ścieżkami między zabawkami. :) A czasami na środku ścieżki leży sobie kot i tak o…
Zerojedynkowa, chyba Cię nie pocieszę. Nie u każdego to mija z wiekiem. Mój trzynastolatek nadal tak ma. Do zabawek, w tym wieku dochodzą jeszcze książki, zeszyty, pomoce naukowe, dzieła plastyczne i techniczne, efekty eksperymentów naukowych i duużo papierków po słodyczach…
Odpadają za to plastelina, ciastolina i kredki świecowe :)
26 and counting… :(
“14,9”…..bez komentarza…..(chyba ma po mamie niestety…)
Ale….już “9,9” – jakże inne dziecię!
Mogę wypożyczać za ciężkie pieniądze do sprzątania:)
Ma tylko jeden malutki mankament – musi mu się chcieć – a to nie bywa za często;)
Ciociu… jest szansa, że wyrośnie, bo dwaj starsi (zanim się Trzeci urodził) już tak nie bałaganili i raz w tygodniu udawało mi się sprzątnąć całe mieszkanie. Teraz to nawet na raty nie ma szans… Ale nie powiem, żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało :D Jest to świetne wytłumaczenie dla mojego lenistwa hi,hi :)
Ja ostatnio odkręciłam taki eksperyment ze śmietaną, półroczną, krowią, własnoręcznie zbieraną. Ino letko gorzkawa była, a poza tym ok i świetnie się sprawdziła jako zaprawa do sera 😊 Tak, że tego…
A poza tym to podziwiam, podziwiam i jeszcze raz podziwiam, spopod słoików z gruszkami, śliwkami, jabłkami i jeszcze raz śliwkami i….
Jak się nie odezwę do końca roku znaczy, że się też zawekowałam z rozpędu 😉
Eee tam do końca roku. Najpóźniej na tydzień przed Bożym Narodzeniem Cię otworzą, żebyś się za pierogi wzięła, czy coś ;)
A gdybyś znała kogoś, kto ma za dużo jabłek i koniecznie chce się pozbyć, to daj cynk – przyjadę, pozbieram, posprzątam…
Moje małpy z braku dzikich jabłek koczują teraz pod dzikimi śliwkami, które porosły na 10 metrów, i choć owoce mają piękne i duże, to dla mnie nieosiągalne, a kozy nie gardzą takimi rozplaskanymi o ziemię :D A i grusza stara jak świat też rośnie za oborą, i dziś widziałam, jak się Bożena męczyła z małą, zieloną, i pewnie twardą jak kamień gruszką. Się boję, żeby któraś z łakomstwa nie połknęła bez gryzienia :-/
Zglodnialam, kacza twarz! Zdjecia kanapek powinny byc zapikselowane!
A opis wykonania zaszyfrowany!
A! Mam dla Ciebie motto do powieszenia nad bramą. Trochę długie, ale adekwatne do sytuacji z dziadkiem-gadkiem. Wyczytałam je właśnie u Nicholasa Bouviera:
“(…) prawdziwa grzeczność każe pamiętać, że życie innych, niestety, jest równie krótkie jak nasze”.
Całkiem w kopytko. Brama dość szeroka, nawet by się zmieściło :)
Szerszenie, jak sama nazwa wskazuje, czegoś szukają. PEWNIE SZCZĘŚCIA – bo przecież wszyscy przez całe życie szukają szczęścia. Odkąd kiedyś na drodze do szczęścia szerszeniowi stanął mój ojciec, w wyniku czego spędził całe wakacje z dziurą w udzie, do której można było wsadzić palec, to jakoś tak niechętnie z nimi przebywam na platformie towarzyskiej. jakiejkolwiek, w zasadzie.
A kanapki robisz barokowe jak mój mąż! Z tym, że jemu wszystko spada, no ale tak ma być (Szczypawka przytakuje, że tak właśnie ma być). Ja mam tak, że lubię osobno.
Ale to mazanie woskiem jest cudooowne!… Uwielbiam takie robótki. Szkoda, że nie mieszkam bliżej, bo bym wpadała ci lakierować ser woskiem.
Ja też niechętnie, choć żaden mnie jeszcze nie dziabnął. Ale jak ja po jednej osie mam wylewy i obrzęki o powierzchni Madagaskaru, to się boję myśleć, co by było po żądle szerszenia.
No i kurde, z tego co piszecie, to każdy by chciał przyjechać coś robić, i to wręcz z przyjemnością, a ja jak ta królewna z dowcipu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, siedzę przy stole i wzdycham: kurwa, jak do mnie jest wszystkim daleko!
Ja też mam takie przemyślenia, że bym się chyba nadała do malowanie serów. W końcu w bardzo zamierzchłych czasach miałam zdawać na ASP:ppp. Ale poważnie, jak nie ma Ci kto malować, to ja Ci pomaluje w rożne szlaczki, desenie, kwiatki, pscółki bzyczółki i co tam kcesz. Poza tym ja gwarantuje, że żadnego sera nie zeżre, nie zajumam i nie wywioze podstępnie pod osłoną nocy, bo po pierwsze to bym się zesrała ze strachu w tym lesie w nocy, a po drugo, to ja jakoś tych kozich wyrobów nie teges. Piłam nawet mleko, ziokołka o ile dobrze pamiętam, świeże ze sterylnego cycka i kurde…….nie daję rady. No so takie dziwne ludzie:)). Może ja mentalnie jestem kozą i odczuwam to jako swoisty kanibalizm? A ide do roboty, bo już zaczynam piertegolić gupoty.
O, Zośka, przepraszam, że Cię przegapiłam!
Ja pamiętam, jak dzieckiem będąc dostałam do wypicia mleko prosto od krowy. Z pianką jeszcze, a krowa stała obok. No i wiesz, dziecko chowane na mleku z butelki z kapselkiem, stwierdziłam, że to od krowy jest PASKUDNE. Nie mogłam tego pić.
Oczywiście, że mleko świeżo udojone smakuje inaczej, niż to z butelki czy kartonu, tylko właśnie to pierwsze jest mlekiem, a to drugie przetworzonym produktem pochodzenia mlecznego. Być może właśnie ten “sztuczny” smak (nie tylko mleka), do ktorego jesteśmy przyzwyczajeni, powoduje, że gdy nasze podniebienie styka się z czymś prawdziwym, to mózg pyta “a co to, do cholery, jest?”. Ale spoko, możemy też uznać, że jesteś kozą :)
No i nie wiem, nie wiem czy Ci zlecić malowanie woskiem, bo tak: serów może nie zajumasz, ale skoro masz zadatki na artystkę, to może nagle wpadniesz w szał twórczy i z tego wosku zaczniesz lepić popiersia Szopena, albo co? A zostało mi już tylko pół kilograma wosku! Uważam, że powierzenie Ci tej fuchy jest zbyt ryzykowne; zwłaszcza, że jesteś przepracowana, a ludzie na skraju załamania nerwowego mają skłonności sadystyczne. Popiersia Szopena możnaby jeszcze jakoś opchnąć na rynku, wetknąwszy uprzednio knocik do świeczek w główkę Fryderyka, ale jeśli w napadzie szału ulepisz laleczkę woodoo, do złudzenia przypominającą Kanionka…? Kozy są nieobliczalne.
Zamawiam poł kila wosku do sera. Wprawdzie proszę Cię, na co mnie woodoo Kanionka, jak ja Ci nie mam za co nawtykać, ale zaświtała mi nowa idea, a mianowicie jakbyśmy tak obie się zaszyły w piwnicy i nalepiły lalek woodoo wszystkich cwaniaków od prawicy(od tego najmniejszego, co wygląda jak krasnal, który spierdolił z enerdowskiego ogródka), poprzez centrum do lewicy, którzy nam zgotowali ten syf w kraju, a potem im nawtykały gdzie popadnie i w co popadnie, to może ta cała zgraja poszłaby się paść i nastałoby nowe?? Jest to jakas myśl, hłe hłe. A trzeba Ci wiedzieć, że mam powody do desperacji, bo M jeszcze pracuje, a moja firma padła, ponieważ inwestycje padły i nie mieliśmy roboty. Mamy taki burdel prawno gospodarczy, że inwestorzy boją się podejmować inwestycji, przez co firma budowlana traci rację bytu. Zresztą sama wiesz, w końcu B od E leży rzut beretem i jedziemy na tym samym wózku. Dlatego siedze po nocach, coś tam dłubie, jako koza freelancer i knuję straszliwą zemstę. Pół kila Twojego wosku do sera może być w moim planie kluczowym elementem:)))
Moja recepta to: pył aluminiowy, nadmanganian potasu, kulki z łożysk i “obudowa”. Oczywiście żartuję. Trzymałem za Was kciuki… Jak to ktoś kiedyś słusznie ujął, władza jest wypadkową społeczeństwa.
Zośka – pół kilo? I to ma niby na nich wszystkich wystarczyć? Pół tony trzeba zamówić!
Serio – przykro mi czytać takie rzeczy. Znamy się trochę z sekcji komentarzy, i raz, choć krótko, widziałyśmy się na żywo. WIem, że jesteś osobą energiczną, inteligentną, pracowitą i zaradną, i jeśli Tobie się nie udaje, to komu ma się udawać? Ręce opadają. Tylu ludzi “coś tam dłubie”, żeby żyć “od pierwszego do pierwszego”, ale to jest wieczne balansowanie na skraju przepaści. Bo wystarczy nagły, większy wydatek (samochód do naprawy, zdrowie do naprawy, awaria głupiej lodówki), i cała ta dłubanina nie wystarcza, i trzeba pożyczać, a później znów dłubać o kilka godzin dziennie więcej, żeby spłacić… Ech.
Kanion, kozy to ekskluziw. https://www.facebook.com/134164841165/videos/vb.134164841165/10154252283876166/?type=2&theater
Kanionku, napisałam maila, ale czy doszedł on?
Tymofiejski, wczoraj późno w nocy odpowiedziałam na 23 maile, wydaje mi się, że Twój tez tam był, ale kwadratowej głowy sobie za to nie dam obciąć…
Ktoś za to mi dzisiaj pisał, że odpowiedzi nie dostał, więc może znów jakieś korki na serwerze wystąpiły. Jeśli nadal nie masz odpowiedzi ode mnie, to daj znać. Jutro postaram się zajrzeć do kompa w ciągu dnia :)
Daję znać, bo niestety odpowiedzi nie ma.
No i się wyjaśniło. Odkąd zmieniliśmy serwer i hosting na taki, co nie robi głupich numerów z pocztą, korzystam z mojej oficjalnej skrzynki: info@kanionek.pl. Na spamerski onet zaglądam kontrolnie raz na pół roku, bo tamta skrzynka była odpalona awaryjnie, gdy ta główna nie działała :)
W kwestii Twojego pytania – chyba jeszcze się załapiesz, sprawdzę i dać znać ciut później, OK?
Odpisałam :)
Robię dzisiejszy ser, wędzę te zamówione, a małżonek z miotłą pasie kozy…
Się nie śmiejcie – to nie taka łatwa sztuka, bo te kozy są rozpuszczone jak dziadowskie bicze i lezą gdzie chcą, niekoniecznie w jednej kupce :D
SKOŃCZYLIŚMY!
(A przy okazji – okazało się, że był konkurs, o którym nie wiedziałam, a i tak przegrałam :D Paryja zadzwoniła i – tadam! – oni skończyli stawiać swojego elektropastuszka na kilka dni przed nami!)
Efekty wizualne – bardzo schludnie, równo, elegancko i w ogóle. Małżonek stwierdził, że teraz to już jesteśmy rolasami pełną gębą. A co o pastuchu sądzą kozy? No cóż… Zdania są podzielone, od “o curwa, to COŚ to pomiot Szatana i ja tego nie tykam!” do “łeee tam, pie*dolenie o Szatanie, ja se wchodzę i wychodzę, i mnie to nie rusza”, ale o tym może już w następnym odcinku :)
Tak się cieszę, że skończyliśmy, że wypiłabym Karambola prosto ze słoika, gdyby nie fakt, że musiałam łyknąć dwie Solpy, bo mnie już z tych nerw i ciągłego życia w niedoczasie łeb pękał. No ale co się odwlecze, to nie utonie, prawda ;)
Skończyliście ogrodzenie stawiać?! Jesteście niesamowici! Czapki z główki, Państwo Kanionkowie :)
A ja nareszcie wysłałam maila (tego co go piszę od 2 tygodni, więc nie ma się czym chwalić).
Tak, czapka z głowy, napluć, podeptać, spalić. Elektryzator działał przez jakieś 15 godzin i zdechł. Jesteśmy w dokładnie tym samym miejscu, co wczoraj rano, tyle że mamy już piękne druciki dookoła łąki. Małżonek lekko wściekły, mówi że takie rzeczy trzeba umieć projektować, i jakoś żaden z jego wynalazków nie sfajczył się po kilku godzinach. Chciał sam zrobić elektryzator, ale po wywiadzie internetowym, m.in. na elektroda.pl stwierdził, że za dużo zabawy i szybciej będzie szarpnąć te trzy stówy z kieszeni. No i tyle było radości, co się wczoraj kozy popasły, a od dzisiaj do następnego elektryzatora znowu ciupa i roboty kupa.
Zagroda dla kóz też w deseczkę. A Baśki na wolności?
Tak, bo Baśki nie łażą do lasu, tylko sobie grzecznie roślinność przyziemną skubią :)
W tak zwanym międzyczasie, którego nie mam, bo jak człowiek wróci z urlopu, musi za niego odpokutować, chciałam tylko powiedzieć, że trochę wiem, jak pachnie u Kanionka, bo na tymże urlopie właśnie byliśmy w skansenie, tfu, znaczy w Muzeum Budownictwa Ludowego – Park Etnograficzny w Olsztynku i tam się w paru chałupach suszyły zioła i pachniało, tak pachniało, ale to TAK PACHNIAŁO, że jak zobaczyłam zdjęcia, to już wiedziałam, że tam pachniało jak u Kanionka.
Były też kozy a jedna mała leciała za nami przez pół tej sztucznej wsi i ja bym ją nawet wzięła, ale następny nocleg mieliśmy zaplanowany w wypasionym hotelu a te raczej nie dysponują koziarnią i wybiegiem, nawet takim zapastuszonym, że o liściach buraczanych nie wspomnę (chociaż po kromilka może by i umyślnego pchnęli), więc uznałam, że lepiej jej będzie na łonie wsi mazurskiej.
Przy okazji ujawniły się różnice w spojrzeniu na świat made in ja oraz made in mój lepszy połówek.
Mój lepszy połówek: …i tak wszyscy blisko, we wspólnocie, pomocni…
Ja: Tylko jak chłop własną nieletnią chędożył, to nikt – z księdzem dobrodziejem na czele – nie widział.
Mój lepszy połówek: …w rytmie dnia, z kurem wstawanie, ze słońcem spanie, blisko natury, jak człowiek pierwotny…
Ja: A po zmroku przemoc domowa i gwałcenie umęczonej żony.
Sami rozumiecie, dlaczego on jest mój lepszy połówek.
Bo nie czyta do poduszki skandynawskich kryminałów.
O, Fredzia :)
A właśnie dzisiaj o Tobie myślałam.
Ale że Ty dałaś radę NIE WZIĄĆ tej kózki pod pachę i w nogi… Szacun!
Muzeum Budownictwa Ludowego? Próbuję to sobie wyobrazić, ale chyba będę musiała sobie pomóc witryną internetową. A domy zrobione ze słomy z gliną mają? Bo jeśli tak, to jadę podpatrzeć. Mamy taki plan z małżonkiem, że jak się nasz dach zawali, to zrobimy sobie lepiankę z kostek słomy. Gliny też tu nie brakuje. W oknach będzie folia albo rybie pęcherze, jeszcze nie zdecydowaliśmy, bo w sumie nie wiemy, ile tych ryb w stawie zostało po zimowym pogromie.
Łee, gwałcenie umęczonej żony? To nie u nas chyba. Ja na przykład jestem teraz umęczona jak nie wiem co, właśnie skończyłam woskować ostatnią partię serów dojrzewających, zajrzałam do małżonka, a on ani myśli gwałcić, tylko ten cholerny elektryzator projektuje. Ludzie to z nudów takie niedorzeczne historie wymyślajo, a wzion by sie jeden z drugim za robote jakoś, toby z kurem wstał i ze słońcem padł ;)
A fajne te kózki mieli? Co ja pytam – przecież one wszystkie fajne :)
A tak WOGLE, to kupiliśmy dzisiaj drugi elektryzator (kawałek Elbląga na boso zaliczony; gdzie znaleźć największy sklep dla rolników? Oczywiście w mieście), i pociągnęliśmy piąty drucik temu ogrodzeniu, bo Kredens się uparła, że da radę bezkolizyjnie przeskoczyć pomiędzy drugim a trzecim od dołu. Bezkolizyjne te skoki nie były, druciki się wyciągały jak guma od majtek, ale Kredens i tak był z siebie zadowolony. Na razie wszystko działa, ale dziś jest pogoda na dziki – chłodno, mgły się snują nad łąkami, i księżyc pełną gębą. Jak nie dziki, to sarny przyjdą. Rano znów polecimy, biegiem przełajowym na 350 metrów, sprawdzić czy ogrodzenie całe, a teraz idę Wam pisać maile o tym, jak to wysłałam Wasze paczki :)
No to teraz już konieczny osiołek, lama, albo chociaż struś, coby Kanionek mógł wierzchem włości objeżdżać i ogrodzenie kontrolować ;)
O osiołkach się już dokształciłam – mało które się nadają do jazdy wierzchem. Przyjmuje się, że osioł może nieść jeźdźca ważącego nie więcej, niż 20% masy osła, więc skoro ja ważę 60, to osioł musiałby 300. Są podobno takie rasy, ale nie ma ich wiele (sztuk osłów), bo osioł częściej używany był, i jest, jako zwierzę juczne.
Lama mogłaby być kapryśna, a strusia to mi już Zeroerha wytłumaczyła, że nie można mieć jednego, bo to bardzo wrażliwe, uczuciowe zwierzę, i jeden by się zapłakał na śmierć. Konia chciałabym mieć, i chciałabym umieć na nim jeździć, ale wtedy zapomnij o jakichś okrążeniach przy płocie – wsiadłabym i tyle by mnie widzieli do wieczora ;)
Tak! Konika polskiego przygarnij! A najlapiej dwa od razu (zdaje się, że do klaczy to nawet dopłaty unijne są). To takie piękne, myszate, bardzo pojętne i sprytne stworzenia. A przy tym odporne, mało wymagające paszowo i nie tylko jezdzić na nich można, ale też w pracach gospodarczych mogą pomóc. A, i to rasa długowieczna jest:)
P.S. Tak się wyrwałam, bo mnie się marzy wygrana w totka, po której moglabym założyć stajnię dla emerytowanych koników polskich, a u Ciebie to i przed emeryturą taki koń miałby jak w raju…
No ba. Konika polskiego to ja mam zguglowanego wzdłuż i wszerz, i on mi się BARDZO podoba (tak jak kury zielononóżki i kozy-kundle, bo są zaradne, wytrzymałe, odporne na naszą kapryśną pogodę itd.), ale jak “przygarnij”? To one się gdzieś szwendają, bez domu i bez celu, prosząc o suchy chleb i co łaska? No i w totka też niegłupio byłoby wygrać, bo na razie to mnie stać na przygarnięcie konika, ale polnego.
Pomijam już kwestię, ile taki konik zje, no i może obyłoby się bez kosztownych wizyt weterynarza, ale już np. lekcje jazdy konnej, siodło i reszta końskich zabawek – to chyba wciąż sport dla zamożnych, co?
A że konik miałby jak w raju, to fakt. Chyba, że by go kozy wykończyły nerwowo :D Kredens na pewno nie odpuściłaby sobie prób wskoczenia konikowi na plecy, Małabożenka i Małe Zło zresztą też. No ale nie siodłajmy niedźwiedzia przed zachodem słońca, prawda. Może kiedyś…
Koniki polskie, które znam osobiście, świetnie się dogadują z kozami; także raczej zawiązania mafii kozio-końskiej, ewentualnie powstania loży szyderców (już widzę te rozmowy konika z Bożeną…), bym się obawiała, niż konfliktów między gatunkami.
Tak, jazda konna to zdecydowanie sport dla zamożnych, jeżeli o sporcie właśnie mówimy. Po pierwsze, jeżeli nie marzy Ci się koń fryzyjski czy czystej krwi arabskiej, ani nawet konik polski z linią rodowodową wypełnioną championami, to spokojnie za niewielkie pieniądze można takiego znaleźć. Co więcej, bywają szwendające się koniki polskie, bo ktoś kupił dla dziecka, a potem się okazało, że milusi konik jest wredny, uparty i w dodatku nie pozwala pomalować się na różowo, albo po prostu dziecku się znudził i właściciel chętnie go odda. Albo konik jest za stary (np ma lat 20, a zaznaczę, ze koniki tak do ok 45 żyją) i/lub nabył paskudnych narowów, więc do szkółki się nie nadaje. Różne bywają historie, ale generalnie chcę powiedzieć, że zdarzają się szwendające koniki. Mój się na przykład przyszwendał ze szkółki, choć w życiu bym nie przypuszczała, że będę miała konia. Koty tak, ale nie konia. A teraz się zastanawiam jak mogłam żyć bez konika polskiego ( i żeby nie było – żaden ze mnie jeździec).
Koń startujący w zawodach czy koń pokazowy, to zwierzak, w którego mnóstwo pieniędzy trzeba zainwestować – i tu chodzi nie tylko o wszelakie odżywki, suplementy etc, ale też o profesjonalne treningi czy sprzęt. Jeśli nie masz zamiaru startować np w WKKW i też nie zależy Ci, by osprzęt był pod kolor Twoich oczu, to jest to do ogarnięcia. Można też jeździć na oklep i tylko na kantarze sznurkowym (albo i bez, ten cały osprzęt to tylko dodatkowe pomoce, generalnie konie potrafią reagować na zmiany napięcia poszczególnych części naszego ciała), więc wtedy zakup siodła i ogłowia odpada :) Serio, serio :)
To, co należy zawsze pielęgnować, to kopyta – nie wiem czy kozy tym olejem kokosowym, co im odstąpiłaś, by się podzieliły, ale na pewno taki olej by się sprawdził;) A spiłowywać mogłabyś sama, skoro z kozami dajesz radę :) Konie jednak chętniej współpracują:)
A w samej jeździe konnej – techniki człowiek i tak uczy się przez całe życie, podstawą jest więź nawiązana z koniem i zbudowanie obopólnego zaufania; jak sądzę, długo by szukać kogoś, kto by Ci w tym dorównał:)
Ja oczywiście wiem, że dla Was to nie jest moment na konia, ale tak tylko chciałam Cię utwierdzić w myśli, że może pewnego dnia, jak taki szwendający się konik polski zapuka, to kto wie… W każdym razie i tak lepiej, żeby konik niż niedźwiedź zapukał…
Aaaaa! Masz konika, i dopiero teraz o tym wspominasz?!
I w ogóle – mów tak do mnie jeszcze… (małżonek już na OLX siedzi)
No niby nie moment na konia, ale w sumie kiedy jest moment na konia? Jak człowiek ma 80 lat i sił mu ledwie starcza, by odkręcić tubkę z geriavitem?
Agiag, czy potrafisz, choć w przybliżeniu, podać zimowe (czyli wiadomo, półroczne) zapotrzebowanie konika na owies/siano/warzywa?
Teraz, gdy ogrodzenie elektryczne działa, mamy nowe pole(a) do manewru, bo na jednym elektryzatorze można kilometry ogrodzenia zasilać – część łąki moglibyśmy przeznaczyć pod uprawę choćby topinamburu, a kto wie, może i innych warzyw? Zboża to już inna para kaloszy.
Spiłowywania kopyt musiałabym się nauczyć, bo u kóz to jest bardziej obróbka skrawaniem. Ale skoro “obrabiam” sześćdziesiąt osiem kopytek, to cztery w tę, czy w innę… Ale na razie to ja się muszę uspokoić, bo łeb mnie dziś konkursowo napimpacza, albowiem byliśmy w mieście i wywinęłam taki numer, że migrena była tylko kwestią czasu. No prawie migrena, bo jeszcze jakoś widzę na oczy.
Mam nadzieję, że ból głowy minął.
Nie zachęcaj mnie do pisania o konikach, bo ja mogę tak w nieskończoność.
Napiszę ile przeciętnie zjada mój Nikodem – w miesiącach zimowych wychodzi 1 kostka siana/dobę, dodatkowo dostaje garstkę owsa rano(przy czym co do owsa – różne są opinie nt. karmienia nim ras prymitywnych, ja podaję, bo codziennie godzinę-półtorej sobie jeździmy i generalnie jak koń pracuje, to dobrze mu trochę energii dodać). W sezonie pastwiskowym ilość siana zmniejsza się proporcjonalnie do czasu wypasania (czyli jak dzień i noc zostaje na pastwisku, to tylko rano dostaje 1/4 kostki). Jabłka, marchew etc to tylko opcjonalne dodatki – smakołyki dla urozmaicenia diety. Trzeba pamiętać, że konik polski to sybaryta z powołania i zje tyle, ile mu dasz, więc trzeba ograniczać rozsądnie ilość dodatkowych przekąsek;) Nie można dopuścić, żeby nam się konik spasł. Przez cały czas musi mieć oczywiście dostęp do wody.
Koniki mogą mieć wiatę, mój stoi w boksie angielskim (po prawdzie taki boks to mała drewniana szopka, tylko tak się fachowo nazywa;)) i do tego wychodzi kostka słomy dziennie, bo boks jest codziennie sprzątany. Nie do końca zresztą widzę sens takiego boksu – Nikoś na przykład i tak w ciągu kilku dni rozpracowywuje jak działa nowy skobel i na ogół zastaję go rano już przed boksem (nie ucieka dalej, bo przecież nie będzie uciekał przed śniadaniem).
Odrobaczanie co trzy miesiące, werkowanie kopyt (nie podkuwamy!)- u mnie też co trzy miesiące (koszt30-50zł), ale może być i rzadziej, to zależy jak sobie koń ściera kopyta. Musiałabym sprawdzić ile za szczepienia zapłaciłam, ale to pewnie i tak się różni w zależności od regionu (podobnie jak kowal).
Koń potrzebuje kopystki do czyszczenia kopyt oraz szczotki i zgrzebła, bo zanim konia osiodłamy, to trzeba mu sierść wyszczotkować, żeby się nie poobcierał pod siodłem (nawet jeśli na samej derce albo na oklep jedziemy, to też czyścimy). Grzywę i ogon rozczesuję palcami:)
W apteczce warto mieć maść z witaminą A (gdyby gdzieś sobie sierść zdarł, to smarujemy skórę) i trochę dziegciu (gdybyś zauważyła, że mu strzałki gnija, smaruje się wtedy co 3-4dni). Ja stosuję jeszcze olej do kopyt (które to kopyta Nikoś ma w efekcie bardziej zadbane niż ja paznokcie), bo ostatnio u nas sucho jest, a olej to taka profilaktyka, żeby kopyta nie pękały.
To tyle odnośnie kosztów.
Acha – co do ogrodzenia pastwiska – konik polski potrafi (widziałam na własne oczy) przeczołgać się pod ogrodzeniem (po drugiej stronie zawsze, ale to zawsze, jest lepsza trawa) albo przeskoczyć górą (średnio 70 cm skaczą, ale i nieco powyżej metra potrafią).
Koniki potrzebują towarzystwa, ale w międyzgatunkowym stadzie też się dobrze czują.
I polecam konia dorosłego, już ujeżdżonego, bo ujeżdżenie konia sporo kosztuje (a przy tym dorosły koń jest już ukształtowany charakterologicznie, więc wiecie – mniej więcej przynajmniej – czego się po nim spodziewać). Generalnie dla osób nie mających wcześniej bliższych kontaktów z końmi, poleca się wałachy, bo sa ponoć najspokojniejsze. Ja nie mam wielkiego doświadczenia, ale na tyle, na ile mam – to jednak wszystko zależy od konkretnego konia i relacji jaką człowiek będzie z nim budował.
Ponieważ koniki polskie to rasa rodzima, przy minimum dwóch klaczach przez pięć lat hodowli jest dopłata – zdaje się, że 1500zł na rok na jedną klacz, ale to trzeba by sprawdzić, bo zasady się zmieniają na bieżąco, a ja mam dane sprzed dwóch lat.
Bardzo Ci dziękuję! I serio – do mnie o konikach i innych bydlętach możesz (wszyscy mogą) pisać ile dusza zapragnie, limitów nie ma, komentarze mogą iść w kilometry.
Twoja kostka siana waży tyle, co moja? Na wiosnę miałam siano w kostkach i one ważyły przeciętnie coś około 10 kg (próbuję sobie kostki na baloty przeliczyć. Gdyby wyszedł jeden do półtora balota na miesiąc, to nie ma tragedii), ale wiem, że co kostkarka to obyczaj ;)
Ha. Mówisz, że lepiej dorosłego i ujeżdżonego, ale taki znów będzie droższy. Małżonek znalazł koniki “po odstawce”, gdzieś w Iławie, za chyba 1000 zł (“Kanionek, za tysiąc złotych możesz mieć konika!”), ale i tak załatwiłaby nas kwestia transportu. A jeśli będzie Ci się jeszcze chciało pisać – czy taki dorosły, ujeżdżony konik, nie “zapomni”, że jest ujeżdżony, gdy się na nim przez jakiś czas nie będzie jeździć? Bo nie wiem, czy tak od razu mogłabym sobie pozwolić na lekcje jazdy. Mnie w sumie nie kręci jakieś gnanie po wertepach na złamanie karku, skoki przez wodospady i inne wyczynowe piruety; raczej marzą mi się konne spacery, czy tam spokojne przebieżki, po lesie. Wiesz, kuń i ja, ja i kuń, sobie idziemy i kontemplujemy piękno przyrody. No wiem, że do takich celów to prędzej osioł, ale tego wielkiego w Polsce nie znajdę. A konik, gdyby miał potrzebę, zawsze może się wyskakać sam, bez balastu na grzbiecie. No więc może nauka nie potrwałaby długo? Wiem, złudzenia naiwniaka… Kozy też nam się wydawały “łatwe”, a czas pokazał, co te małpy potrafią.
Ogrodzenie (ten pastuch elektryczny) mamy wysokie na 115 cm, drutów pięć, a najniższy jakieś 30 cm nad ziemią, więc kot owszem, ale konik chyba nie przepełznie.
Nikodem – ładnie. Nasz by się pewnie nazywał Klamodrom, albo Tapicer, albo Kuń :D
Klamodrom to jest przepiękne imię dla konika polskiego!
Próbowałam ustalić ile waży moja kostka siana (“za mało, zdecydowanie za mało” – Nikoś starał się pomóc), chyba 6 kg.
Dokładne przeliczniki masz tutaj:
http://www.farmer.pl/produkcja-zwierzeca/inne-hodowle/konik-polski-czy-hucul,435.html
Artykuł z 2006r, ale sensowny, tylko weź pod uwagę, że uwzględnia wyliczenia dla konia pracującego, czyli owies w Twoim przypadku – dosłownie garstka, warzywa i owoce to smakołyki, a nie podstawowa składowa menu.
Odradzałabym na tym etapie koniki “po odstawce”; należy wtedy samemu takiego malucha wszystkiego nauczyć, łącznie z podawaniem kopyt do czyszczenia, zajeżdżenie konia na prawdę sporo kosztuje, ogierka trzeba by później wykastrować, nie wspominając o tym, że z konikami jest faktycznie jak z kozami w zakresie “łatwości”. Wydaje mi się, że najlepszy byłby konik po szkółce jeździeckiej, który już tak intensywnie pracować ze względu na wiek nie powinien. Jeśli szkółka jest dbająca o swoje konie, to chętnie takiego w dobre ręce za niewielkie pieniądze odda (znajoma za zdrowego dziewiętnastolatka ostatnio 800 złotych płaciła). Taki koń ze szkółki może i nie lubi już dzieci (mój potrafi syczeć jak słyszy dziecięce głosy), ale z reguły jest łagodny, dobrze ułożony, oswojony z różnymi dźwiękami i ze stoickim spokojem znosi pomysły człowieka.
Koń ma pamięć bardzo dobrą, nie zapomina tego, czego się nauczył:) Ale też nie liczyłabym, że sam będzie nadmiar energii wytracał. Dorosłe konie wolą się paść w spokoju niż brykać po pastwisku, zwłaszcza jeśli bez towarzystwa innego konia stoją, a jeśli w dodatku weźmiecie konia, który do tej pory ciężko pracował, to u Was zacznie mu zwalniać metabolizm, co powinno następować stopniowo, by na kolki nie cierpiał (kolka u konia jest potencjalnie śmiertelna chorobą i nie należy do niej dopuszczać). Tak więc takiego konia, na którym się nie jeździ, należy zachęcać do ruchu z ziemi – albo intensywnie na lonży (co łatwe nie jest, ale koń ze szkółki lonżowanie rozumie, więc jest to od ogarnięcia) tak 20-30min dziennie, albo też wymyślając mu jakieś zabawy (mój nie lubi lonżowania, ale za to biega przy nodze jak pies, więc jak przez dwa tygodnie z powodu kontuzji nie mogłam na niego wsiadać to sobie razem biegaliśmy). Zabawy z ziemi, budują też relację z koniem. Tu link do siedmiu kroków (jeździectwo naturalne, myślę, że generalnie ten nurt byłby Ci najbliższy):
http://www.nakon.fora.pl/natural-horsemanship-praca-z-konmi-po-naturalnemu,21/7-gier-czyli-podstawa-pnh,41.html
Dorosły konik polski idealnie się nadaje do kontemplacyjnych spacerów, ale jeśli nigdy w lesie nie był, to najpierw go z lasem trzeba oswoić. I ważna rzecz – konie to roślinożercy, ich sposób na przetrwanie to ucieczka, gdy się czegoś przestraszą najpierw uciekają, potem dopiero stają i sprawdzają czy warto uciekać dalej, więc co prawda spacer tak, ale jak go coś wystraszy, to galopem oddala się od tego czegoś przerażającego (i nie jesteśmy w stanie zawsze przewidzieć co – mój na przykład nie boi się czmychających zajęcy, z bażantem mógłby się nawet zakumplować, ale wróble, o wróble, to straszne stworzenia; podejrzewam, że myli wróble z nietoperzami, a kiedyś usłyszał, że nietoperze, to się w grzywy koniom wplątują). Tak więc spacer w stępie jak najbardziej, ale też zanim taki spacer do lasu to z kłusem i galopem należy się zapoznać oraz generalnie z technikami oddziaływania na konia. Oczywiście, im lepsza więź z koniem, im bardziej Ty jesteś spokojna, a on Ci ufa, tym mniejsza szansa, że się spłoszy. Ale tak czy inaczej kilkanaście lekcji byś musiała wziąć – im większe masz wyczucie rytmu i mniej lęku dotyczącego jazdy, tym szybciej płynności nabierasz. Jeśli masz konia już ujeżdżonego, spokojnego, dobrze się dogadujecie z ziemi, to jedna lekcja w tygodniu + próby jazdy na swoim koniu codziennie na ogrodzonym terenie, szybko powinny dać oczekiwany przez Ciebie efekt. Ja dużo skorzystałam po przeczytaniu książek Sally Swift o dosiadzie naturalnym. Mogę się lekturą podzielić, bo mam dwa egzemplarze Harmonii jeźdźca Jeśli byś chciała, adres na maila mi podeślij (pewnie jakiś kantar, uwiąz, szczotka etc też by się znalazły, bo jak się konik do mnie przyszwendał, to mnie znajomi doposażali, jakbym co najmniej stado koni miała).
Ooo, dzięki, że Ci się chciało tyle tłumaczyć! Przemyślałam, i masz rację. Pomijając nawet koszt – w obecnym stanie rzeczy pewnie nie mielibyśmy nawet tyle czasu, ile trzeba poświęcić źrebakowi. Że nie wspomnę, ile MY musimy się najpierw nauczyć. Czyli jednak trzeba szukać “okazji”, to znaczy “konika, który kiedyś zapuka”. Miłego, emerytowanego konika polskiego na stancję przyjmę…
Wciąż się zastanawiam, czy uda mi się przezwyciężyć lęk przed upadkiem z pędzącego konia (ze stojącego chyba bym jeszcze przeżyła, choć nikt nie lubi połamanych rąk, czy nóg), ale z drugiej strony – się nie dowiem, póki nie spróbuję, prawda? Najgorsze, co może się stać, to że miły, emerytowany konik polski będzie sobie u nas mieszkał i nikt mu nie będzie dupy siodłem zawracał.
Z tymi pomocami naukowymi i lekturą to ja bardzo chętnie i z dozgonną wdzięcznością, ale poczekajmy może, aż Klamodrom zapuka? Bo nie chcę, żeby leżały np. rok, czy dwa, a może w tym czasie znalazłby się ktoś potrzebujący “na już”.
(Z tym oswajaniem się z lasem też dobrze powiadasz – Klamodrom zobaczy Żozefin w ortalionie we wściekły wzorek, i jak wyrwie z miejsca, to kopyta sobie zetrze do kolan, a ja zostanę na jakiejś przydrożnej gałęzi :D)
Swoją drogą – ciekawy artykuł podlinkowałaś, ten na farmerze.
Koniki polskie to bardzo ciekawskie stworzenia, więc jeśli Klamodrom ujrzałby Żozefin, to owszem, pogalopowałby od razu, ale raczej w jej kierunku, by się z bliska przyjrzeć kto zacz:)
Spaść z konia jest, wbrew pozorom, dosyć trudno. Spadłam dwa razy, a z koordynacją i równowagą bywa u mnie różnie, nie wspominając o tym, że w czasie jazdy potrafię się też totalnie zamyślić nie na temat; żadnej ręki czy nogi sobie nie złamałam. Jakiś czas temu skakałam w galopie przez trzy niewielkie przeszkody i ostatnią pokonaliśmy właściwie oddzielnie – ja wylądowałam na ziemi, a Nikoś podszedł do mnie z miną “Ale że jak, spadłaś? Ze mnie spadłaś? Naprawdę? Z konika polskiego? Kobieto, przecież ja mam 145cm w kłębie, jak można ze mnie spaść?” A ja się po prostu zamyśliłam gdzieś na wysokości drugiej przeszkody… Generalnie jeźdźcy czasem opowiadają przerażające historie o upadkach, ale po prawdzie to z grozą tych upadków jest jak z wielkością ryby u wędkarza;) Co innego jazda sportowa, ale nie o takiej rozmawiamy.
Jak już Klamodrom Was znajdzie, to daj cynk (ja się rzadko odzywam w komentarzach, ale regularnie czytam i się zachwycam), wtedy się podzielę tym, co mam, a co Wam mogłoby się przydać:)
“jeśli Klamodrom ujrzałby Żozefin, to owszem, pogalopowałby od razu, ale raczej w jej kierunku, by się z bliska przyjrzeć kto zacz:)” – biedna Żozefin! Gdy jeszcze nie było ogrodzenia, moje kozy ją czasem terroryzowały, gdy wracała z grzybów (“dej trochę kurek, łachudro!”), i nie wiem, czy ona jest gotowa na konia :D
Ale znowu – wielkie dzięki, zwłaszcza za wyłuszczenie kwestii upadków. Lejesz syrop Neospasminy na moje skołatane nerwy. Jak już Klamodrom zastuka kopytem w bramę, to się z Tobą umówię na rozmowę telefoniczną, i wtedy jeszcze raz mi opowiesz o tym, jak trudno spaść z konia, OK? Bo niektóre rzeczy łapię w lot, a inne trzeba mi tak z pięćset razy powtórzyć ;)
Dej całusa Nikosiowi, klawy z niego kuń :)
Ucałowany; mówił, że mam koniecznie przekazać, że wszystkie koniki to klawe chłopaki:)
I jakbyś jakichkolwiek opowieści o nich potrzebowała, dawaj śmiało znać:)
Ha! Z kilku Twoich komentarzy widzę, że masz materiału na całkiem fajnego bloga o Nikosiu. Ale ja do niczego nie namawiam ;)
A gdybyś słyszała o jakimś koniku, co potrzebuje spokojnej przystani na jesień życia, to też wiesz, gdzie pisać.
Kozy Kochane. Chciałam Wam dzisiaj nowy wpis machnąć, ale nie wiem czy dam radę. Trawa pod pastuszkiem odrosła w mgnieniu oka, więc dzisiaj wzięłam nożyce do żywopłotów (nie elektryczne, niestety, tylko takie z napędem na jednego Kanionka) i spaliłam sobie nadgarstki już po dwustu metrach “wycinki”. Na jutro został mi odcinek od słupka południowo-wschodniego do słupka północnego.
Mały Żonek w swoim pokoju bawi się w Teslę i produkuje łuki elektryczne – dzisiaj przyszła pocztą stara, samochodowa cewka zapłonowa, resztę gratów już miał, płytkę drukowaną zrobił sam, no i teraz wyciągnął oscyloskop wielki jak walizka, i robi próby napięciowe, czy coś. Bo kupiliśmy drugi elektryzator, po tym jak pierwszy się skichał, ale małżonek woli mieć coś pewnego w zapasie. Chyba pierwszy raz widziałam prąd na własne oczy. To znaczy to się oficjalnie nazywa “iskrą”, ale dla mnie to jest prąd, i robi takiego minipioruna… No nic, miejmy nadzieję, że wszyscy to przeżyjemy :)
Szacun dla Małego Żonka☺ U mnie wszystko, poza bateryjką wywołuje wytrzeszcz i palpitacje 😐 A zapasowy elektryzator to wyposażenie podstawowe.
Może to i lepiej? Ja też się prądu boję (jeszcze nie sprawdziłam, jak kopie nasze ogrodzenie, choć mnie małżonek namawiał), a lęk ten skutecznie i głęboko zakorzenił we mnie ojciec. Z uwagi na to, że sam lubił grzebać w radiach i konstruować jakieś wynalazki, a ja i siostra byłyśmy dzieciakami (wiadomo – dziecko wszystkiego musi dotknąć), wolał nas skutecznie odstraszyć od wszystkiego, co z prądem związane, niż mieć nas na sumieniu.
A wczoraj, niedługo po tym jak Wam napisałam komentarz, słyszę nagle łoskot lecących na podłogę klamotów i soczyste “urwał nać!”, więc lecę do małżonka, a on cały zadowolony i uśmiechnięty informuje mnie, że “właśnie wyłapał strzał z kondensatora, jakieś 300 voltów”. No co kto lubi… Dzisiaj jest jeszcze bardziej zadowolony, bo dorzucił dwa kondensatory i teraz robi łuki elektryczne o długości ponad centymetra, a trzaski słychać nawet w kuchni. On po prostu lubi takie zabawki, i może nie jeść i nie spać, tylko będzie sobie puszczał prąd na smyczy i się cieszył, że tak ładnie skacze ;)
Kanionku, rzeczone muzeum (plus jedna towarzyska koza, ale nie ta, co chciała się z nami zabrać w szeroki świat) prezentuje się tak:
http://images76.fotosik.pl/823/ad105e03df6cc159gen.jpg
Na terenie wielkości mikro-wsi rozrzuconych jest tak z 10 chałup przeniesionych tu z Królewca a wzorowanych na XVIII i XIX-wiecznych chałupach z Prus Wschodnich. Kiedyś miejsce wycieczek niemieckich, teraz polskich, warte odwiedzenia, jeśli ktoś lubi sielsko-wiejskie klimaty bez ryczących zasmarkanych bachorów, pijanych gospodarzy pod płotem i zaniedbanych kobiecin w ciąży 2500+
A myśląc o wsi polskiej to ja Ciebie Kanionku z całym szacunkiem na myśli nie mam, bo Ty mi się kojarzysz z pastereczką w ogrodach Arkadii. A MałegoŻonka wizualizuję sobie jako długowłosego łowczego w skórzanych portkach a la Robin Hood :D
O mój porze, jak pięknie!
Ktoś się orientuje jak dostać fuchę w takim skansenie? Mogłabym dorabiać za tę pastereczkę w stroju ludowym, albo za pled. W sumie najchętniej za pled.
Całkiem nieźle sobie wizualizujesz, Fredzia, choć małżonek pewnie wolałby być Wiedźminem, niż Robinem Co Chudł, bo Wiedźmin zarabiał kasę, a Robin rozdawał ;) A skórzane portki to tylko ja mam, od kombinezonu motocyklowego (matko, pamiętam jak je przerabiałam na mniejsze, bo nie było mnie stać na nówki i kupiłam okazyjnie używki. A one mają wzmacniane kolana i biodra. Igieł to chyba pięć na nich złamałam), ale planujemy uzbierać tyle wełny z Basiek, żeby małżonka na zimę całego okleić. Będzie na razie dorabiał za lokalnego Saskłocza ;)
No ale tej kozie ze skansenu to załatwili uszy jak naszemu Szarikowi – rozplaskane kolczykami na flądrę.
A ja polecam, jezeli ktos zabladzi w poludniowe wschodnie strony, skansen w Sanoku. Bylam tam dobrych pare razy. Raz nawet ze specjalnej okazji, dawno temu dziecieciem bedac, kiedy pojawila sie tam …. stodola moich sasiadow. Ale przezycie.
To jeszcze i skansen w Kolbuszowej 😀 Resowiacy i Lasowiacy zapraszają.
http://www.muzeumkolbuszowa.pl/
Sanok – uwielbiam! I pyszne pierogi w karczmie przy wejściu też :)
Do kompletu jeszcze skansen we Wdzydzach: http://www.muzeum-wdzydze.gda.pl (bardzo miło wspominam)
A kiedyś miałam okazję nocować w niesamowitym miejscu: http://www.zaborek.com.pl/pl/miejsce-z-klimatem/ -pensjonat jak skansen :)
O, tak pierogi z kaszą gryczaną i maślanka do tego – w sanockiej karczmie – pycha. I tam też po raz pierwszy jak gra Dikanda usłyszałam:)
Ale Wdzydze – o, nie! Wrzesień w ubiegłym roku – jechałysmy z koleżanką 30 km na rowerze do skansenu, wizualizując sobie po drodze co też we Wdzydzach zjemy (bo pomieszkiwałysmy w środku lasu akurat i nam się produkty spożywcze pokończyły, więc niemal o samym chlebie i wodzie o poranku na wyprawę wyruszyłyśmy). I co? Skansen zamknięty na cztery spusty, bo z racji tego, że sezon sie skończył to prace remontowe jakieś ruszyły, o czym na stronie skansenu informacji żadnej nie było. A w całych Wdzydzach nic, żadnej czynnej knajpki. Przy przystani na szczęście był bar, który pani sprzątała przed definitywnym zamknięciem i sobie na obiad pierogi z mięsem przygotowywała. Jak zobaczyła nasz wyraz twarzy, to się z nami tymi pierogami podzieliła. Tak więc we Wdzydzach, to głównie pierogi polecam…
Oj to i ja dorzuce moj ulubiony skansen – slowinski skansen w Klukach http://www.muzeumkluki.pl/. Chcialam w nim zostac jak pierwszy raz tam zawitalam dzieckiem bedac. I do dzis ilekroc tam wracam chce zanocowac w tych lozeczkach wielkosci dzieciecych, w tych pierzynach i na pachnacych siennikach :-)
I co ja Wam jeszcze powiem, Kozy Kochane.
Podobno przyszedł do nas BARDZO CIEKAWY niż znad Morza Czarnego. I tak sobie myślę, że jak on taki ciekawy, to niech se z tej ciekawości pójdzie sprawdzić, co tam słychać na środku oceanu (nieważne, którego; jak dla mnie może sprawdzić wszystkie), bo przez niego mamy zimno, mokro, smutno i źle. Kozy są nieszczęśliwe i ja razem z nimi. Znów dostałam tylko siedem litrów mleka, zamiast zwyczajowych dwunastu, i z czego ja mam dla Was ser robić?
Kozy dostają siana do oporu, owies i jęczmień w dawkach zimowych, a nawet więcej, do tego liście jakieś z ogrodu i jabłka, jakie uda mi się znaleźć, no i koszone zielone, ale podejrzewam, że spadek mleczności może mieć więcej wspólnego ze stresem, niż z dietą. Kozy nie lubią nagłych zmian i długo je “odchorowują”. Niby nic im nie jest, tylko Ziokołek nieco schudła, wyglądają normalnie, ale są jakieś takie… przestraszone. Najpierw dwa tygodnie niewoli, później Straszne Ogrodzenie, teraz deszcze przez cały dzień. No więc niech ten niż wypimpacza gdzie indziej, bo nam wszystkim smutno, oprócz kaczek i gęsi – kaczki i gęsi zadowolone, ufajdane w błocie po szyję, kwaczą i gęgają, jak to cudownie, że woda jest wszędzie, na ziemi i na niebie. Kury też nie narzekają, bo z błota łatwiej robala wyciągnąć. No i Mając też kontent – nowe dołki idą jak burza, a zaginiony wśród traw martwy krecik wystąpił dziś w roli sztyftu dezodoryzującego :-/
Czyli połowa zwierzyńca jest zadowolona. Proporcje jak w tym dowcipie o pasztecie (uwaga: świetnie palę dowcipy): ile i jakiego mięsa bierze się do pasztetu z zająca? Pół na pół. Pół konia, pół zająca.
:D
(teraz mogę się śmiać, bo załapałam dowcip po drugim czytaniu, gupia klempa)
Czyli się potwierdziło, że może lepiej, żebym jednak dowcipów nie opowiadała… :DDD
O qurcze, dobre, swietne! :-)))
Co prawda, tez musialam sie przylozyc do takiej ‘zimnej’ analizy i wtedy sie usmialam ale to nie Twoja wina, @zerojedynkowa, dowcip dobrze powiedziany tylko taki … wysublimowany :-)) bede uzywac jako testera ;-)
Ser doszedł. I nie wiem jak to się stało, ale połowa zniknęła. No naprawdę. A tylko chciałam spróbować….. :-)
Cieszę się :)
Ja nie wiem, jak to się stało, że połowa NIE ZNIKNĘŁA, zanim do Was doszła – znów mi cała chata pachniała wędzonymi, aż mnie skręcało, a dla siebie nie zrobiłam, bo kryzys mleczny. Jak rany jaka, ten kozi biznes jest nieprzewidywalny. Jeszcze “wczoraj” robiłam sery do piwnicy z nadmiaru mleka, a dziś obiecuję Bożenie, że kupię jej krem na zmarszczki i wosk pszczeli do nabłyszczania rogów, tylko niechże da tego mleka więcej, niż litr! Tylko Ziokołek mnie nie zawodzi – dwa litry, choćby z nieba zdechłymi pancernikami padało.
Do mnie też ser dotarł. To mój pierwszy raz… No to muszę opisać wszystko jak blogerka modowa przy otwieraniu paczuszki z apaszką. Zatem opakowanie, zajebioza z wyczepiozą, zawinięte jak bomba, te wszystkie taśmy, to szarpanie się z tekturką, to sianko (wrzuciłam na ściółkowanie grządki) – no po prostu christmass feeling. Jeszcze do tego skacząca czterolatka obok, co to, co to – szał. Po czym mamy gustowną czytelną etykietę stworzona wg zasady “less is more”. Potem doznaje przyjemności nos, ten zapach dymu, wreszcie nóż gładko odcina zwarty biały (z ziołowymi paproszkami) plasterek, powoli kładziemy go na języku i …….. odzyskujemy świadomość kiedy połowy krążka nie ma. Pychota! Tak że tego, wydzielam sobie teraz jak opłatek i poruszę jeszcze raz wątek zapachowy. Gdzie ten aromat kozy?? Nie żebym go potrzebowała, ale dlaczego w niektórych serach go czuć a w Twoim nie? Czy to kwestia higieny, żywienia?? Tajemnica. I taka smutna konkluzja: czemu w tych popieprzonych czasach trzeba wytwarzać żywność samemu żeby wiedzieć jaki jest jej prawdziwy smak? Dolny Śląsk pozdrawia.
A nie mówiłam, że jak bombę?
Kwestia koziego aromatu ma wiele teorii. Taki Jan Licznerski na przykład, którego już tu raz cytowałam, twierdził, że mleko kozie zalatuje brzydko, gdy warunki hodowlane są dalekie od idealnych. Chodzi nie tylko o higienę utrzymania ściółki i czystość przy udoju, ale również o ogólny dobrostan zwierząt – przegęszczenie np. powoduje stres, bijatyki, zdrowie podupada itd. Inni z kolei twierdzą, że mleko “capi”, gdy się kozy trzyma z kozłami. No nie mogę tej wersji potwierdzić. Nawet gdy kozły są napalone jak piec hutniczy, moje kozy pachną sianem i słomą, a mleko mlekiem. Jeszcze inna teoria mówi, że kozi zapach w serze pojawia się podczas procesu dojrzewania (min. miesiąc), w wyniku reakcji w jakich biorą udział kwasy tłuszczowe, m.in. kaprynowy, który (o ile dobrze pamiętam) w krowim mleku jest nieobecny. ALE. W ub. roku dojrzewałam sery przez okres od 1,5 do trzech miesięcy, i koziego zapachu nadal nie było. Skłaniam się ku teorii, że to kwestia TEMPERATURY dojrzewania serów, a u mnie akurat wtedy była dość niska, bo coś około 14 stopni.
Dochodzi jeszcze kwestia świeżości mleka. Otóż do wyrobu serów używam mleka najpóźniej dobę po udoju, a przez tę dobę przechowuję je w lodówce (5 stopni Celsjusza). Za to do kawy zdarza mi się wlewać mleko i czterodniowe, i ono już lekko zalatuje kozą. Może w tym cały ambaras? Może do dużych przetwórni mleka koziego zwozi się mleko np. dwa razy w tygodniu, i ono już trochę zalatuje? Nie wiem, to są czyste spekulacje. Mleko kilkudniowe nadal jest dobre do spożycia, ale zapach i smak ma już inny, i to jest fakt, o którym wiem z doświadczenia.
Żywienie i jego wpływ na smak mleka. Nie mogę potwierdzić obiegowych opinii, krążących po kozich forach, że np. czosnek, cebula, czy kapusta wpływają na pogorszenie smaku mleka. Moje kozy kochają kapustę, nie wydzielam im po listeczku, każda może zeżreć i całą główkę, poprawić cebulą i czosnkiem (same sobie wybierają, kiedy jest im potrzebny, a kiedy nie), i mleko absolutnie na tym nie cierpi. Ludzie twierdzą, że mleko krowie po sianokiszonce śmierdzi, czego nie wiem, bo ani krów, ani sianokiszonki nie mam. Kiedyś się śmiałyśmy, że pewnie można kupić “aromat kozy” i dodać do sera, ale kto wie, może to wcale nie bujda? W końcu nieważne, o jakiej porze roku, dziś, czy za pięć lat, jak kupicie ser kozi w Lidlu, to on zawsze będzie smakował tak samo. Wszystko jest standaryzowane.
A tak w ogóle to cieszę się, że Wam smakowało :) ZAWSZE się cieszę, gdy czytam takie recenzje na temat moich wysiłków, a choć ser nie jest moją jedyną, ani największą pasją, to traktuję go poważnie. Dobra, zaczynam przynudzać.
A mnie dziś właścicielka koziego stada powiedziała, że kozły niektórych ras mają silniejsze “perfumy”, którymi się obsikują podczas rui, także oni wymieniali kozły, ale na Jakie – nie pamiętam. Faktycznie, sery pyszne, za to cena powalająca, nie to, co u Kanionka Moje kubki smakowe uszczęśliwił ser z czubrycą, leżakujący w czerwonym winie.
No właśnie też tego nie rozumiałam, sery sklepowe mocno “kozio” zalatują i smakują (dla mnie nie do zjedzenia). Serki od innych wytwórców (zdradziłam Kanionka kilka razy ) dużo mniej od sklepowych, a serki od Kanionka – ledwo, ledwo.
I chwała Kanionkowi za to!
Biorąc pod uwagę, jakie dziś producenci żywności i sprzedawcy stosują triki, żeby zachęcić klienta do zakupu, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby stworzono koncentrat o kozim zapachu i smaku i dosmaczano nim wyroby z koziego mleka.
Kiele tygodnia temu poprzez Ekolandię trafiłam do Kanionkowa.. iii… w mordę, dałam radę :) właśnie skończyłam czytać od początku wszystkie wpisy i WSZYSTKIE komentarze. Szalone kobiety jesteście. :) Pochwały się upraszam bo biorąc pod uwagę iż do dyspozycji miałam tylko noce i właśnie na pysk padam na służbową klawiaturę z niewyspania to chyba niezły wynik te parę dni, co nie? Ale musiałam Was poznać bo grono wasze przezacne charakterologicznie odskocznię mą stanowić będzie od marnej rzeczywistości. Podanie więc składam o przyjęcie do Kanionkowej Obory. Prośbę swą motywuję tym iż: kocham kozy cóż że platonicznie ale wiernie od wielu lat, kocham też Sapkowskiego i śliwki nałęczowskie, wiele nalewek uwarzyłam w życiu swym i gadatliwa jestem więc się przydam do nabijania 1000 komentarzy. No i magiczne 1974. ;) Przyjęta?
A jeśli chodzi o „kozi” zapach i smak mleka to mogę się pomądrzyć literaturowo bom se ostatnio nabyła mądrą książkę o kozach. Z tym walorem kozim to jest tak że pod uwagę wziąć należy trzy aspekty- po pierwsze smak i zapach mleka zależy bardzo od rasy kozy. Są rasy mocno pachnące – podobno takimi śmierdzielami to są wszelkie rasy karłowate a z europejskich to toggenburskie. Najmniej pachnące są alpejki i anglonubijki. Nasze rodzime białe i barwne uszlachetnione to tak pośrodku podobno. A u mieszańców to po prostu cecha osobnicza, jedne będą miały mocny aromat mleka inne nie. (To prawda Kanionku?- kilka już kózek masz –mleko od każdej smakuje inaczej?)Druga rzecz to fakt przenikania zapachów do mleka, które wiadomo że wszystko chłonie. Więc jak doi się w koziarni na podłożu z obornika to wiadomo iż mleko przejmie, tak samo zapach kiepskiej kiszonki czy mocno śmierdzącego capa ( z tym też różnie bywa- sama spotkałam się zarówno z takim osobnikiem na którego obecność mój żołądek zareagował natychmiastowo a i miziałam sobie takiego capa burskiego którego zapach działał na mnie khm, khm wstyd się przyznać, pobudzająco jak najlepsze piżmowe perfumy).Trzecia sprawa to właściwości samego mleka- kropelki tłuszczu zawieszone w mleku kozim są malutkie i podatne na rozpad (a to substancje ich rozpadu „pachną”). Może być ten rozpad samoczynny na skutek działania enzymów lipolitycznych naturalnie zawartych w mleku.- tu tak jak mówi Kanionek czas ma znaczenie. Ale rozpad tych kuleczek tłuszczowych można przyśpieszyć również poprzez oddziaływanie czynników fizycznych- niskiej lub zbyt wysokiej temperatury (gotowane lub zamrożone mleko pachnie podobno mocniej- może też zgorzknieć) albo mechanicznego tarcia. I tu mechaniczna obróbka zakładów przemysłowych swoje robi, nie muszę sobie wyobrażać kilometrów rurociągów- ja je widziałam w realu- stacja kosmiczna normalnie. A już najgorzej podobno mleku koziemu robi technologia UHT. A u Kanionka wszystko ręcznie to i sery nie śmierdzą.
Ooo, szacun, Becia. Ja wczoraj szukałam jednego zdjęcia i odkryłam, że na blogu opublikowanych zostało już prawie tysiąc pięćset fotek! No i dałam sobie spokój z szukaniem. Witaj w Oborze, oczywiście, w której teraz dzielić będziesz los wiecznie głodnych Kóz czekających na nowy wpis, podczas gdy stajenny ciągle wykręca się sianem ;)
Co do mleka, serów, zapachów i kozłów, to tak:
1. Nie wiem, jak to jest u różnych ras, ale na przykładzie Andrzejów, Lucków i innych Pacanków powiem tyle – kozły pachną całkiem przyjemnie (właśnie lekko piżmowo) przez cały rok, Z WYJĄTKIEM okresu rui (czyli na przykład teraz, od kilku dni), kiedy to obsikują sobie głowę, nogi, brzuch i co tylko sięgną. Obsikują się po kilka razy dziennie, mycie ich nie ma sensu, bo im bardziej ich umyjesz, tym bardziej znów będą chcieli się obsikać. I ten skondensowany zapach wielu warstw moczu jest powalający. Że nie wspomnę, jak cudnie kozły wtedy wyglądają. Jak czupiradła, albo jakie duchy kopalni (bo się kleją, i przywiera do nich piasek i wszelki brud). No i to sobie teraz potrwa tak długo, aż wszystkie kozy zajdą w ciążę. Wtedy kozły znów będą sobą, zapachy wywietrzeją lub zmyją się na deszczu, i będzie można ich pogłaskać i nie umrzeć od smrodu :)
Smak mleka a rasa kozy – kóz pełnej krwi nie mam, ale Ziokołek jest półkrwi księżniczką, więc prawie mam o czym mówić ;) Oczywiście sprawdzałam na początku smak mleka od każdej z kóz, z czystej ciekawości. Mam wrażenie, że mleko od Ziokołka jest ciut bardziej śmietankowe, ale to może być zwykłe zasugerowanie się faktem półszlachetnego pochodzenia. Tak poza tym – różnic nie stwierdziłam.
Przechodzenie zapachami – moim zdaniem kwestia mocno zdemonizowana. Przez jakiś czas, zanim powstała dojalnica w warsztacie, doiłam Ziokołka w koziarni, czasem na ławce, czasem na ściółce. Oczywiście nie miało to żadnego wpływu na zapach mleka, i nie podejrzewam, że to tylko kwestia czystości w koziarni. Moim zdaniem to kwestia czasu, żeby mleko przechwyciło obce zapachy, a przecież nikt nie trzyma wiader z mlekiem w oborze przez cały dzień.
Gotowane lub mrożone – sprawdzałam. Gotowane oczywiście smakuje inaczej, niż świeże, ale dotyczy to również mleka krowiego, żadna nowość, jednak wciąż nie pachnie bardziej “kozio”. Smakuje po prostu gotowanym mlekiem, którego zresztą nie lubię. Mroziłam też mleko “na zimę”, bo tego sklepowego już nie lubię, i znów – nie zauważyłam pogorszenia jakości smaku czy zapachu, za to po rozmrożeniu w mleku pojawiają się “farfocle” (ale znikają, gdy się mleko doleje do gorącej kawy, więc może to też zbitki tłuszczu). Mrożę do temp. -19 stopni, może to też ma znaczenie.
No więc nie wiem. Literatura mówi jedno, hodowcy kóz drugie, trzecie, a nawet dziesiąte, bo każdy ma jakieś tam swoje doświadczenia. Mnie tylko denerwują ludzie na kozich forach, którzy piszą: “słyszałem, że”, “ciocia kiedyś miała krowę i mówiła”, czy inne “zdajemiesie”, bo często utrwalają mity, bujdy i legendy.
Fakt, UHT to już pogrom i rzeź niewiniątek – mleko w tej technologii pasteryzuje się w temp. nawet 150 stopni, i jest ono po tym zabiegu martwe jak bryłka soli. Ale nadal nie wiem, czy z tego powodu staje się szkodliwe dla zdrowia. W zakładach przetwórstwa mleka nie byłam, ale widziałam nowoczesną halę udojową, co prawda dla krów, i cały proces – od założenia aparatów na krowie strzyki, do fazy końcowej, czyli automatycznego czyszczenia tego całego mlekociągu. Też trochę jak na stacji kosmicznej to wygląda, mnóstwo rurek i zaworków, wszystko pulsuje, syczy i wyświetla cyferki, a najbardziej spodobała mi się ta cysterna, do której spływa mleko od wszystkich krów, bo ona nie dość, że taka ładna i błyszcząca, to jeszcze jaka sprytna! Schładza mleko do bodajże 4 stopni Celsjusza w jakimś śmiesznie krótkim czasie, i coś tam jeszcze w niej lata i miesza to mleko, chyba żeby się śmietana na wierzchu nie odkładała.
No dobra, to ja wracam skubać suszony cząber. Robię sobie przerwy, bo wytrzymuję maks 15 minut, takie to nudne zajęcie.
Kanionku, tylko nie wdychaj kurzu z kruszonych ziol, bo to sie moze bardzo zle skonczyc! Wkladaj maseczke.
Moje poczucie realizmu jakoś nie widzi Kanionka latającego w maseczce, chociaż powody apelu rozumiem doskonale (Kanionek pewnie też).
Pluskat, dzięki za ostrzeżenie, Iza – masz rację, że nie widzisz, bo maseczki są irytujące, a i tak żadna nie przylega doskonale, więc pozostaje mi taśma klejąca, a to się może skończyć gorzej, niż wdychanie kurzu z ziół ;)
Zasadniczo staram się nie “kurzyć” przy obróbce suszonych ziół, czyli nie miętolę suszu na proch i pył, tylko obrywam listeczki tak, żeby jak najmniej połamać (sprzyja to też utrzymaniu przez nie aromatu), dlatego napisałam, że to potwornie nudne zajęcie. Bazylię, miętę i melisę przechowuję (w miarę możliwości) w całych liściach i kruszę dopiero przed użyciem, cząber i tymianek mają listki długie i wąskie, i one się dobrze trzymają łodyżki, więc cóż, czasem jest susz z patyczkiem, da się przeżyć.
Dobrze się wstrzeliłaś z tą uwagą o wdychaniu, Pluskat, bo w ubiegły piątek zioła faktycznie chciały mnie zabić, o czym Wam napiszę w nowym wpisie, który, eee…, jakoś niebawem ;)
Kozy! Właśnie miałam gwiazdkę w sierpniu, przyszła paczka, otwieram, a tam sianko pachnące, szukam, a tam druga paczka, w drugiej paczce jakiś długi pakunek, no to odwijam go z gazet i tasmy, odwijam i odwijam a tam… butelka wody zamrożonej, w dodatku jeszcze z lodem, to szukam dalej a tam wreszcie pudełko z napisem sery i takie zapachy, no marzenie serne :-) no i jeszcze inne skarby z lasu i zagrody Kanionkowej tam były, za które serdecznie dziękuję. Święta święta!!
A poza tematem świąt to jestem za konikiem polskim, to cudowne, łagodne stworzenia, które z anielską cierpliwością uczyły jeździć moje dzieci, uczenie czegokolwiek moich dzieci wymaga wybitnych zdolności. Taki konik dla Kanionka to duża frajda i pomoc w objeżdżaniu włości. Już widzę oczyma duszy jak Kanionek na koniu a za nim stado kóz, taki mazurski western :-)
A nie za ma co, Babo Ago, Merry Serry :) Ale KONIECZNIE musisz mi napisać o wrażeniach z Herbatki Leśnego Dziadka, bo jeśli jest wujowa, to może zdążę jeszcze czegoś dozbierać, dosuszyć i dorzucić (jeżyny? ale pewnie ciężko je ususzyć).
Marzenie o koniku to ja pewnie zrealizuję gdzieś przed ukończeniem setki (no bo konik się musi znaleźć, a ja nauczyć go obsługiwać), za to dostałam od znajomej fotel na biegunach (prawie jak konik na biegunach, więc zawsze to bliżej tych marzeń, nie?), któremu jedna rączka odpadła (tzn. ta poręcz na rękę), ale nic nie szkodzi, bo w ten sposób Laserowi latwiej się na moje kolana wskakuje :)
Herbatka jest pyszna i na tyle intensywna, ze wg mnie można w niej ukryć melisę i będzie pyszna i lecznicza :-)
Ooo, dzięki! Ale że aż “pyszna”? Ja chyba mam naprawdę potłuczone kubki smakowe, bo dla mnie jest taka słaba jakaś. A lecznicza to ona już jest! Kwiaty nagietka, porzeczka, kwiat lipy, mięta – całe to zielsko jest lecznicze, tylko już nie pamiętam, co na co pomaga. Możemy spokojnie uznać, że to jest herbatka dobra na wszystko ;)
Kanionku, bardzo przepraszam, ale wykorzystam teraz sekcję komentarzy do prywaty. Bo wierzę w nadprzyrodzone moce Kóz z Obory Kanionka! Dziewczyny, bardzo poproszę o wsparcie energetyczne. Odprawcie, proszę jakieś czary, żeby wstąpił we mnie demon organizacji i jednocześnie spłynął anioł cierpliwości.
Obiektywnie nie jestem w najczarniejszej d…pie świata, ale z powodu dodatkowych obowiązków kompletnie nie potrafię pozbierać się i ruszyć równym krokiem tylko miotam się jak przedziurawiony balonik. I boję się, że zaraz całkiem powietrze mi zejdzie i oklapnę w kąciku (np. jakiegoś zakładu zamkniętego ;) )
A przy okazji – znacie może kogoś w W-wie, kto podjąłby się opieki (kilka godzin dziennie) nad sympatyczną starszą panią ze złamaną nogą?
Ciocia, no to już Ci mówiłam – oklapnij sobie w kąciku, najlepiej w łazience, powiedz że się drzwi zatrzasnęły (tylko miej zapas prowiantu skitrany pod wanną) i niech się dzieje co chce ;)
Nie dziękuj, ja po prostu lubię pomagać :)
Cholera, było nie zabudowywać wanny! Teraz mam problem ze skitraniem prowiantu. Może za pralką zmieszczę trochę sucharów?
Przemycę je do łazienki w basenie ;)
Do pralki wrzucaj! Potem ustaw na wirowanie i gulasz rozmaitości sam się zrobi :D
A z tą obudową wanny to nic się nie martw, kiedyś odpadnie. No w każdym razie u nas odpadła, i teraz mogę pod wanną schować nie tylko prowiant dla całego wojska, ale i sama bym wlazła.
O, a może dasz babci którąś z tych książek, co Barbarella proponuje dla osób starszych? Te tam jakieś nałożnice, czy inne wypruwanie flaków niewiernym. (Matko z trosko, jak to łatwo się nabijać z cudzego nieszczęścia, no!)
Ech, gdyby babcia czytała o nałożnicach i flakach, byłoby nam dużo łatwiej ;) Niestety babcia nie czyta, telewizja ją wkurza, na radio nie ma ochoty…
Ale moze jej audiobuka włączę?
A może małe ogrodzenie elektryczne…
Jakby co, to małżonek już kończy swój prototyp elektryzatora ;)
Kanionku, o ile nie jesteś przywiązana grubym sznurkiem do kafelków jako obudowy wanny, to szczerze polecam dwie szyny i płytę akrylową dociętą wymiarem na podwójne drzwiczki przesuwane. Myślałam, że źródłem płyty będzie Castorama, ale g***, za wąskie płyty mieli, albo o wiele za szerokie. Za to odkryłam reklamiarzy jako genialne źródło wszelkich wykończeniówek. :) Płyty na drzwiczki mi wycięli z ogromnej tafli akrylu, więc mogłam grymasić, a w dodatku mi nadrukowali taki obrazek, jaki chciałam, na takim materiale, jaki chciałam, i w efekcie mam niepowtarzalną zasłonę prysznicową za niewielkie pieniądze. Wszelkie dinksy mają do mocowania rzeczy przeróżnych… Ogólnie, pokochałam reklamiarzy za innowacyność. :D
Ja? Do kafelków? Przywiązana? A w życiu. Dla mnie światowe zasoby kafelków mogą się zapaść pod ziemię już dziś. To była pocebulacka obudowa, a gdy runęła, w jej miejsce powiesiłam sobie staropolską zasłonkę na żyłce. A może na rurce pcv, nie pamiętam. Ale dzięki za cynk z akrylem, może się kiedyś przydać.
A propos “oklapnij sobie w kąciku”, to moja wczorajsza rozmowa z własną młodą, wynikająca z czarnej serii ostatnich 48 h:
– Młoda, może Ty idź spać, to się ten dzień szybciej skończy? Ale może na podłodze, ze względów bezpieczeństwa…?
– O nie, nie ma głupich! Jak się położę pod ścianą, to na bank runie na mnie półka albo szafa, a jak na środku, to lampa!
BTW, w ramach czarnej serii Młoda konkurowała z Kanionkiem w kategorii “skutki chodzenia boso po domu”. Tylko zamiast upuścić nóż, upuściła saszetkę właśnie wyjętą z BARDZO gorącej herbaty. Miło wiedzieć, że dorosłe potomstwo jest elokwentne i ma BARDZO bogate słownictwo… :P :D
No patrz, a gdyby miała klapki albo sandały, to… Wait a minute…
Małżonek nie chadza boso nawet po domu, a na zewnątrz to już obowiązkowo w wielkich buciorach z grubą podeszwą, ale to on wdepnął w zardzewiały gwóźdź wystający ze starej deski, a gwóźdź przebił podeszwę bez trudu (w końcu zaprojektowano je tak, by wchodziły w drewno) i wbił się małżonkowi w stopę na około centymetr głęboko. Za to gdy ja niedawno włożyłam kalosze (na małym wybiegu zrobiło się bagno po ostatnich ulewach), i niosłam sianko do koziarni, to oczywiście trochę sianka osypało mi się do butów, i OCZYWIŚCIE musiał tam być oset, i – a jakże – musiał mi się wbić w miękkie miejsce, gdzieś u podstawy palców. A jak chodzę boso po lesie, to nie wykręcam sobie kostek, bo stopa bez buta lepiej wyczuwa rodzaj podłoża i całe ciało inaczej balansuje. Eee, co to ja właściwie chcialam? Powiedz Młodej, że byle herbata nas nie pokona! ;)
(a Wy we Włoszech, czy te względy bezpieczeństwa to tak na wypadek, gdyby sejsmolodzy się mylili w kwestii ospałości tektonicznej na naszej rodzimej szerokości geograficznej?)
Młoda siedzi w PL – i dlatego jej bezbucie mnie dziwi, bo boso to ja mogę chodzić w temperaturach hiszpańskich, a nie… Podłoże to jest sprawa drugorzędna wobec mojej wrodzonej zmiennocieplności – poniżej 20 C przechodzę w postać przetrwalnikową i czekam na lepsze czasy. :D Natomiast młoda lubi boso – no i dobrze, bo teraz parę dni żadnego buta nie założy… No nic, ponoć upały idą do Polski. :P
Natomiast względy bezpieczeństwa były a propos czarnej serii – wszyscy po kolei (choć całkiem niezależnie) sobie robili dosyć dotkliwe kuku, chirurdzy mieli robotę itd. A młoda miała dzień pecha różnorodnego i wszechstronnego, co chwilę coś, więc pod koniec dnia już wolała dmuchać na zimne. :)
Ciociu napisz do mnie szamanka.aga@gmail.com
Ciociusamezło, będzie lepiej bo zawsze jakoś się układa, prawda?
A Kanionku zapomniałam Ci napisać- i jarzębina i szerszenie nie są pod ochroną prawną. W tym roku na Mazurach jarzębina owocuje bardzo obficie, może na Warmii trochę kwiatki jej przymarzły. Tylko ona bardziej przy polnych drogach i miedzach niż w lesie.
A z szerszeniami w altance na działce ROD-u też mieliśmy problem. Zimą, jak były mrozy kilkunastostopniowe żeby zwierzaczki NA PEWNO spały, założyliśmy na gniazdo gruby foliowy worek, odcieliśmy od krokwii i wywieźliśmy na stare bunkry w lesie. Tam ich miejsce. U nas po wsiach to w sezonie miejscowe OSP też się nimi zajmuje. Ja nie mogłabym żyć z nimi pod jednym dachem, uczulona jestem.
Becia, ale wywożenie zimą gniazda do lasu to daremny trud, bo one nie zimują w gnieździe. Zamarzłyby po prostu. Na zimę zresztą cały rój wymiera, a Królowa zagrzebuje się w ziemi, albo innej dziurze, gdzie ma szansę nie zamienić się w Królową Lodu ;) Na wiosnę buduje sobie niewielkie gniazdko, składa w nim jaja i sama karmi larwy, z których wylęgną się pierwsze robotnice, a póżniej to już z górki i królowa nie musi nic robić, bo rzesza poddanych na nią zaiwania.
Zastanawiam się też, czy wywożenie gniazd do lasu ma sens latem, bo gniazdo powinno wisieć, i to w takim miejscu, które sobie wybiorą same szerszenie, więc jest prawdopodobne, że z takiego wywiezionego gniazda szerszenie i tak się wynoszą i zakładają nowe gdzie indziej.
U nas Straż Pożarna wytruła latające po strychu szerszenie gaśnicą, a gniazdo spakowała w worek, z zaznaczeniem, że szerszeni nie wolno eksterminować, tylko właśnie wywozić do lasu (ale mrugali przy tym okiem, że tak powiem, znacząco). Może przepisy się zmieniły, a może sami strażacy nie wiedzieli, co mówią. W każdym razie teraz to my nawet nie wiemy, gdzie jest gniazdo! Może być gdzieś pomiędzy deskami a poszyciem dachu, i weź go sobie szukaj i wyjdź z tego żyw, człowieku ;) A do tego oczywiście w lesie też są gniazda, bywa że podczas zbierania grzybów człowiek zostanie nagle osaczony przez dwa, trzy osobniki, groźnie brzęczące mu przed twarzą i za plecami, i wtedy wiadomo, że lepiej wypimpaczać gdzie indziej. A dlaczego w lesie jest tyle szerszeni? Bo wszyscy wywożą gniazda do lasu :D No więc WIELKIE DZIĘKI :D
Ech, dzisiaj jarzębiny to najwięcej w miastach widuję. W lesie mamy kilka drzew na krzyż. Dwa na wylocie na łąkę, jedno za zagrodą dla kozłów, ale przy tym drugim właśnie kręcą się szerszenie i ja im koralików podbierać nie będę. A w miastach to wiadomo – zanieczyszczenia wszelkiej maści.
No popatrz, nie wiedziałam. Jak sobie przypomnę jak taszczyliśmy to puste gniazdo z delikatnością godną bomby nuklearnej to mam niezłą polewkę):):)
Ale szacun mimo wszystko. Ja takiego gniazda, choćby zamrożonego i za pancerną szybką, nie dotknęłabym nawet. I na bank po całej wyprawie śniłoby mi się, że w samochodzie te szerszenie ożywają, przegryzają worek, i moją tętnicę szyjną. Ja na sam dźwięk lecącego szerszenia dostaję swędzącej wysypki na mózgu.
Becia, ostatecznie i tak się układa…. w trumnie ;)
Nie ma tak dobrze, tam to na 100% ktoś będzie musiał nas ułożyć;)
Yyy, ja sie nikomu tam ulozyc nie dam, wybieram spopielenie, bede wirowac w tej butelce tworzac fraktale lub tak dlugo az do uzyskania pozadanej nowej frakcji :-)
O, ja też wybieram opcję “w proch się obrócisz”, zwłaszcza po tych wszystkich doniesieniach o wyczynach lekarzy, co to ogłosili zgon, a babcia się w szufladzie prosektorium obudziła. Pół biedy w szufladzie, ale gdyby tak dwa metry pod ziemią…
też mam parafrazę mistrza Staffa, własną zresztą, i niecenzuralną, mogę?
no to lecim:
O muszlę mocz dzwoni,
mocz dzwoni poranny,
i pluszcze jednaki,
i tak nieustanny;
złociste kropelki
spadają z szelestem
i kiedy tak leję, to czuję
– że JESTEM!
;)))
I to jest poezja, którą rozumiem, którą czuję, którą mogę odnieść do moich głębokich, wręcz metafizycznych przeżyć :D
bo to jest także głęboka, metafizyczna poezja ;>
taka prosto z wnętrza, dosłownie!