Zapraszamy do reklamy, czyli kto jest bez wina i co się komu uroiło
“Another party’s over
And I’m left cold sober
My baby left me for somebody new
I don’t wanna talk about it
Want to forget about it
Wanna be intoxicated with that special brew
So come and get me
Let me
Get in that sinking feeling
That says my heart is on an all time low – so
Don’t expect me
To behave perfectly
And wear that sunny smile
My guess is I’m in for a cloudy and overcast
Don’t try and stop me
‘Cause I’m heading for that stormy weather soon
I’m causing a mild sensation
With this new occupation
I’m permanently glued
To this extraordinary mood, so now move over
And let me take over
With my melancholy blues
(…)”
Fragment utworu “My Melancholy Blues”, z albumu “News Of The World” grupy Queen, 1977
(Proszę sobie za dużo nie wyczytywać z tego tekstu – nie było żadnej imprezy, a małżonek mnie nie opuszcza, choć prawdopodobnie tylko z lenistwa – musiałby spakować te wszystkie gitary i wzmacniacze, a nie mamy nawet aż tak dużej walizki. Wystarczy skupić się na “don’t expect me to behave perfectly” oraz “melancholy blues”. Tak przy okazji polecam posłuchać: https://www.youtube.com/watch?v=nB6VaIPZSkE – to jeden z moich ulubionych kawałków Queen. No ale ja z utworami grupy Queen mam tak, jak z kozami – wszystkie są najwspanialsze na świecie).
Zgadnijcie, kto nie wytrzymał i się nażarł wiśni na noc, a potem obudził rano z siekierą w żołądku? Tak, Wasza pozostająca z poważaniem. Wiśnie czyściutkie, zbierane zaraz po burzy, eko-sreko niepryskane, bo z mojego drzewa (tam zaraz drzewo – chuda pęcinka i trzy gałązki na krzyż. Cały kilogram tych wiśni zebrałam), a poza tym to taka odmiana, że składa się głównie z pestki obleczonej wiśniową skórką, więc tyle tego było, co się Gamoń w życiu nabiegał, czyli prawie nic. No więc skąd mogłam wiedzieć, że mi zaszkodzi taka śmieszna ilość, prawda? To nie moja wina, ani wiśni, tylko głupiego żołądka. Jak się pieski opiją serwatki, aż im z oczu cieknie, to poleżą godzinkę i już są jak nowe, a człowiek to jakiś taki…
Człowiek w ogóle ostatnio jakiś taki. Nic mu się nie chce, więc robi z musu, wszystko go denerwuje i nic nie śmieszy, jest brzydki, stary i zły, a na dodatek wina brak. Jeżynowy Karambol nadal tkwi w tym wielkim słoju, a ja w martwym punkcie, bo co z tego, że mam butelki, wężyk gumowy i korki z korka, skoro nie mam korkownicy, która jest podobno niezbędnie do korkowania potrzebna, a przecież nie będę kupować jakiejś specjalistycznie wyuzdanej machiny po to, by zakorkować marne pięć butelek, prawda? No więc mam do Was pytanie, drodzy panowie i drogie panie – jak korkujecie wino? Bo ja to widzę tak, że pozostaje mi tylko młotkiem (omatko, no pewnie, że gumowym!), ale trochę się boję.
Zupełnie się już za to nie boję chodzić (i jeździć) wszędzie boso, bo się okazuje, że nikogo to nic nie obchodzi. Byłam już w dwóch miastach, większym i mniejszym, oblazłam WSZYSTKO – sklepy, punkty świadczenia usług, placówki pocztowe, apteki, urzędy, przychodnie lekarskie, I NIC. Nikt mnie nie zaczepiał, nie wyrzucał, nie pałał świętym oburzeniem, nie żądał okazania zaświadczenia o nienadszarpniętym zdrowiu psychicznym, ani w ogóle. NO WIECIE CO?! A – jak zwykle zapobiegliwa – już wydałam pieniądze na takie cichobiegi awaryjne, co to się mieszczą zwinięte w tylnej kieszeni dżinsów, i co to je miałam wyciągać jak królika z kapelusza na wypadek afrontu:
Inna sprawa, że jadąc ostatnio do miasta zapomniałam zabrać tak kapcie, jak i moje minimalistyczne buty do biegania, więc na wypadek wspomnianego afrontu mogłabym się w gołą piętę cmoknąć, no ale jak już pisałam – nikt i nic. W ogóle. Tylko jeden pan z obsługi sklepu budowlano-ogrodniczego zapytał, czy się Cejrowskiego za dużo naoglądałam, ale ja nie mam telewizji, a z Cejrowskiego pamiętam tylko jakieś koszule w kwiatki, więc powiedziałam panu, że nie, a chodzę boso bo buty mam tylko do kościoła. Przynajmniej się pośmiał i puścił do mnie oczko, więc troszeczkę jestem usatysfakcjonowana.
No i co Wam mogę powiedzieć – boso po mieście jest bardzo wygodnie, przyjemnie i bezpiecznie. Po czteromiesięcznej zaprawie niestraszne mi już poszarpane chodniki, a w przeciwieństwie do mojego podwórka w mieście nie ma pokrzyw i ostów. Jest za to sporo nowych, ciekawych doznań. Przejście dla pieszych w słoneczny dzień: czarne pasy gorące, białe tylko ciepłe. Asfalt gorący, chodnik z polbruku do wytrzymania, kafle na sklepowych podłogach przyjemnie gładkie i chłodne. Miejski trawnik to mięciutka trawa, nie jakieś badyle i wyrośnięte po kolana krwawniki i babki, a jeśli chodzi o szkło, to wierzcie mi – najprędzej wdepniecie w nie we własnym domu.
Owszem, wdepnęłam. Stłukłam słoik w warsztacie przy dojalnicy (zdajam do słoika pierwsze kilka strzyknięć z każdego koziego cycka, bo tak podobno trzeba), co większe kawałki zebrałam i wyrzuciłam, i miałam zaraz wrócić i wszystko dokładnie pozamiatać, a nawet poodkurzać, ale oczywiście zapomniałam. Na drugi dzień wdepnęłam, a jakże. Niewielki, cienki jak żyletka i ostry jak brzytwa kawałek szkła musiał być ustawiony na sztorc, zapewne dzięki nierównościom betonowej posadzki, i tylko na kretynkę czekał, a gdy kretynka wdepnęła, wbił się w piętę na głębokość kilku milimetrów. Owszem, trochę się wściekłam, bo szkiełko było malutkie jak okruszek z dna torebki po czipsach, a broczyłam posoką jak dziurawy worek transfuzyjny, no i musiałam odroczyć dojenie o jakieś pół godziny i iść do domu opatrywać rany, a że zaraz dostałam wizji jak to leżę w szpitalu z ryjem wykrzywionym neurotoksyną tężca, to musiałam zadbać o to, żeby rana była doskonale dotleniona, prawda. Czyli owszem, grzebałam przy niej, wlewałam do środka różne specyfiki (woda utleniona, jodyna, octenisept), jeden po drugim, bo nigdy nie wiadomo co lepiej zadziała, a gdy już wysyczałam z siebie zapas przekleństw na kolejny rok, nakleiłam “plaster z oddychającym opatrunkiem” na pół pięty, wzięłam odkurzacz i poszłam porządnie posprzątać. Aha, i podczas chodzenia już nic nie bolało, a na tężec to się nic nie martwcie, chwilowo nie umrę, bo to było już ze dwa tygodnie temu, i cała zgroza się przeterminowała.
Wczoraj zaś wyskoczyliśmy na grzyby na dwie godzinki, niektórzy boso (czyli ja i Pimpacy, a małżonek wolał człapać w wielkich, ciężkich, czarnych gumofilcach), no i co ja Państwu ciekawego powiem. Miałam pewne obawy, bo do tej pory chodziłam tylko po mniej lub bardziej utwardzonych lub przynajmniej równych nawierzchniach, no i po miękkim podwórku, a w lesie to wiadomo: mnóstwo zeschłych patyków, zwały gałęzi, szyszki, liście, zdradzieckie dołki, ukryte w ściółce kamienie i inne takie urozmaicenia terenu, ale obawy były nieuzasadnione – moje stopy wyszły z tego bez szwanku, a uważne patrzenie pod nogi wręcz sprzyja udanemu tropieniu grzyba, ale nie byłabym Gupim Kanionkiem, gdybym sobie jakiejś krzywdy nie zrobiła, więc nie mogąc liczyć na spektakularne okaleczenie stóp wbiłam sobie czubek noża w czubek nosa.
“Jak odwalić taką sztuczkę?”, zapytacie, a to przecież bardzo proste. Wystarczy przedzierać się przez chaszcze z nisko pochylonym tułowiem i nożykiem do grzybów dzierżonym w kurczowo zaciśniętej dłoni, natrafić pyskiem na zwieszającą się do ziemi ciężką gałąź świerku, po czym zamaszystym ruchem unieść tę gałąź dokładnie tą ręką, w której trzyma się nóż, i gotowe. Nie no, nie wraziłam go sobie tak całkiem po rękojeść, ale bolało, a to zawsze coś. Jak więc widać wyraźnie na moim przykładzie, chodzenie bez butów nie jest szkodliwe dla zdrowia, za to chodzenie bez głowy i owszem. (I jeszcze dopisek z czwartku: cały dzień padało bez przerwy, więc skoro dzień był i tak stracony pod kątem robót fizycznych na zewnątrz, pojechaliśmy do miasta uzupełnić zapasy żywności i drutu naciągowego do siatek ogrodzeniowych. Boso podczas deszczu jest tak samo przyjemnie, jak w porze suchej, a dziecięcą wręcz radość sprawił mi fakt, że nie musiałam przeskakiwać przez rozlane na całą szerokość chodnika kałuże, ani kombinować, jak tu ominąć jeziora na nierównych parkingach, bo mogłam zwyczajnie, jak znany wszystkim Jezus, chodzić po wodzie. Stopy nieobute błyskawicznie wysychają, czego nie można powiedzieć o stopach w przemoczonych adidasach – w końcu temperatura przeciętnego człowieka to prawie 37 stopni Celsjusza, a i swobodny przepływ powietrza jest tu nie bez znaczenia). A grzyby piękne, tylko niestety w przytłaczającej większości robaczywe:
Ale na śniadanie grzybiarza wystarczyło:
A i do suszenia trochę zostało. A tu jeszcze grzyby czerwcowe, nic nie bójcie, też robaczywe:
A teraz nagła zmiana tematu i pierwszy z obiecanych Wam filmów.
Kozy w ogóle nie były zainteresowane złożami waleriany, za to wszystkie koty jeszcze przez kilka dni przychodziły nad staw, żeby czochrać się o wysychające bryły korzeniowe kozłka. Dla każdego coś innego, przy czym dla mnie jak zwykle tylko kupa roboty. A skoro już o kotach, to małe jagody Jałowca nadal są małe, coś już tam niby widzą, ale wciąż zajmują się głównie jedzeniem, spaniem i darciem paszczy, gdy tylko matka opuści gniazdo. Drą się również wtedy, gdy biorę je na ręce, więc się nad nimi nie znęcam i zrobiłam Wam tylko jedną fotkę:
Z kotów mam jeszcze Gamonia testującego olfaktorycznie napar z koszyczków rumianku bezpromieniowego:
Gamonia pilnującego, żeby się rumianek dobrze suszył:
A suszył się na zasłonkach rozwieszonych na linkach do wieszania prania:
Znudzonego Kotka:
Znudzoną Pumę:
Oraz Pumę marzącą o tym, że uda jej się złapać jaskółkę:
A teraz film drugi, po którym przejdziemy do Roman.
No więc Roman zrobiła mnie w trąbę. Czekałam na te jej koźlątka, co to się miały pojawić w połowie czerwca, najdalej pod koniec, ale jak wiecie moja nadzieja gasła z dnia na dzień – więzadła bez zmian, brzuch spory, ale zawartość nieruchliwa, i tylko cycki kazały mi wciąż wierzyć, że może a jednak, no bo koza ma cycki nie od parady, a te Romanowe choć niewielkie, to przecież jednak były, a w końcu Krówko miała nawet mniejsze jeszcze w kilka dni po porodzie, no więc patrzyłam na Roman jak na chodzącą zagadkę. No i jakoś tak na samiuśkim początku lipca, dnia pewnego całkiem zwyczajnego, małżonek poszedł rano otworzyć koziarnię, a gdy wrócił zapytałam go jak tam koziołki, czy wszystko w porządku i tak dalej, na co małżonek odrzekł że tak, wszystko spoko i jak zwykle. No ale wcale nie było jak zwykle, a bujać to kozy mogą małżonka, ale nie mnie. Poszłam z wiadrami do warsztatu, i gdy tylko otworzyłam tylne drzwi celem zaproszenia pierwszej z dam na dojalnicę, w oczy rzuciła mi się oczywista oczywistość. Mianowicie taka, że z Roman ubyło jakąś jedną czwartą kozy.
Stałam jako ten słup soli, wytrzeszczając gały na brykającą beztrosko Roman, i próbowałam tak dodać dwa do dwóch, żeby mi piętnaście nie wychodziło. Roman całe portki i ogonek miała mokre, ale ani śladu krwi. “Bez sensu. Do stawu wlazła i sobie usiadła?” rozmyślałam (bo już w ubiegłym roku byłam pewna, że Roman wyrośnie na kozę ekscentryczną), a Roman w tym czasie siłowała się na durne łby z Kachną. Złapałam tłustą niegdyś larwę i zajrzałam jej pod ogon. Okolica, że tak powiem, dziewiczo nietknięta, więzadła sztywne, napięte i trzymające się blisko kości ogonowej. No nie ma cudów – nikt się w ciągu ostatnich kilku godzin tamtędy nie przeciskał, no chyba, że Roman miała romans z zaskrońcem. Jednak oblazłam całą koziarnię w poszukiwaniu CZEGOKOLWIEK, co mogłoby mnie naprowadzić na jakiś trop, i niczego nie znalazłam. KI DIABEŁ? Zawołałam małżonka, żeby też sobie popatrzył na chodzącą zagadkę i małżonek potwierdził, że no faktycznie, Roman wyraźnie schudła i ma cały tyłek mokry. No i w końcu trybiki w mojej głowie zaskoczyły: cycki, brzuch, brak ruchliwych płodów i – na dobrą sprawę – brak porodu, a jednak jakieś tam rozwiązanie nastąpiło, z dnia na dzień koza schudła o dobrych parę kilo, czyli jedyna możliwość to ciąża rzekoma, zwana też urojoną.
Małżonek poleciał wertować internety, ja przystąpiłam w końcu do dojenia, a gdy skończyłam miałam już gotowy przegląd prasy fachowej na temat ciąży rzekomej u kóz. Wychodzi na to, że to wcale nie taka rzadka przypadłość, że w każdym większym stadzie się raz na jakiś czas zdarza, i że koza, która wywinęła taki numer wcale nie musi go powtarzać, czyli jest nadzieja, że kiedyś jeszcze się dzieci od Roman doczekam. No i “poród” w takich przypadkach jest całkiem niespektakularny – z kozy wylatuje galon wód płodowych, i to by było na tyle – żadnego wysiłku, żadnego zmartwienia. Roman w każdym razie na zmartwioną nie wygląda – zamiast użerać się z bachorami uczepionymi cycków może brykać sobie jak panna wciąż na wydaniu, a co sobie zimą ziarek zeżarła z tytułu “bycia w ciąży” to jej. Aha, i w kilka dni po całym zajściu cycki jej tak urosły, że musiałam ją wydoić, a dzisiaj Roman produkuje już prawie litr mleka dziennie, i ma idealne strzyki – równiutkie, mięciutkie, i całkiem sensownej pod kątem dojenia wielkości.
No to skoro nie mogę Wam pokazać słodkich i uroczych koźlątek Roman, to popatrzcie sobie na Małe Zło:
I może jeszcze na małe kurczaki?
Gdy przyjrzycie się uważnie, to zobaczycie, że jedna z tych kur nie ma prawego skrzydła. Tak, to ta, którą Pimpacy próbował zjeść żywcem, a która teraz została przykładną matką :)
A jeśli macie już dość filmów, to opowiem Wam o Kaczce W Rurze Siedzącej. Kaczka bieguska od Moniki siedziała w rurze na jedenastu jajkach przez jakieś trzy tygodnie, od czasu do czasu jedynie wychodząc, by popić wody lub skubnąć ziarek podczas porannego karmienia. Ja te jajka policzyłam na początku, a później się do spraw kaczki nie wtrącałam, podziwiając jedynie z daleka jej upór i poświęcenie, bo to musi być potwornie nudne, tak siedzieć w rurze przez trzy tygodnie i nie mieć pojęcia, co się na świecie dzieje. Gdzieś na początku czwartego tygodnia wysiadywania okazało się jednak, że podłe i nienażarte kurczaki wykradały matcekaczce jajka podczas tych krótkich wyjść, które kaczka przeznaczała na rozprostowanie kości, a zdradzieckie postępki kurczaków wyszły na jaw, gdy małżonek przez okno w kuchni zauważył kurę biegającą nerwowo ze skorupką kaczego jajka w zębach (a za nią dreptał żądny krwi i żółtka orszak pozostałych kurczaków).
No i wtedy właśnie matcekaczce nerwy puściły, postanowiła położyć kres tym złodziejskim praktykom i postawiła sobie taki namiot ochronny ze starej firanki:
A żeby nikt nie miał wątpliwości “co tu do kogo należy”, zatknęła przed namiotem taki oto maszt z flagą i stosowną informacją:
Trochę musiałam tę informację ocenzurować, bo rozumiecie, matkakaczka była naprawdę wkur… Wkaczona była, no i jej się brzydkie słowo wymskło, raz albo piętnaście. To czarne pióro na szczycie masztu należało kiedyś do nie wiadomo kogo (znaleźliśmy je na łące), a te dwa białe to lotki którejś z Melin (pierzyły się pod koniec czerwca), co Meliny natychmiast zauważyły i z wielkim oburzeniem przystąpiły do demontażu swojej własności:
Kaczka W Rurze Siedząca machnęła na to skrzydłem, bo miała ważniejsze sprawy na głowie – w ubiegłą sobotę, dokładnie 28 dni od na jajach zasiąścia, wykluło się u niej pierwsze małe biegusiątko, w niedzielę drugie, a w poniedziałek trzecie i czwarte. Widziałam, bo średnio co trzy godziny zaglądałam nerwowo pod namiot, sprawdzałam czy jest woda i żarcie, i czy w ogóle ubywa wody i żarcia, no i wykręcając szyję na tyle, na ile mi osteofity na kręgach pozwoliły, zaglądałam do wnętrza rury, na końcu której siedziała jeszcze bardziej niż ja nerwowa matkakaczka i starała się upchać wszystkie biegusiątka pod spódnicę. No a że Wy też chcielibyście te słodkości zobaczyć, to się w środę wzięłam i poświęciłam, odchyliłam połę namiotu, zasiadłam na wiadrze i czekałam, z aparatem w pogotowiu (bo kaczątka już wychodzą z rury, gdy matkakaczka pozwoli, i sobie pływają w plastikowym pojemniku na sałatkę, do którego w związku z tym trzeba pierdyliard razy dziennie dolewać świeżej wody), i przez pierwsze pół godziny oglądałam tylko takie obrazki:
Gdy już zużyłam wszystkie dostępne patyki na próby trafienia nimi we wścibskie kurczaki, pomyślałam sobie, że nie będę tak siedzieć jak głupia na wiadrze, podczas gdy – być może – rodzina biegusów właśnie ucina sobie drzemkę, i postanowiłam im trochę w namiocie posprzątać. Wymieniłam wodę na czystą, poszłam po suchą słomę, a gdy zaczęłam ją układać na kaczym “wybiegu” matkakaczka w końcu nie wytrzymała (ta słoma jednak strasznie szeleści) i kwacząc różne takie inwektywy pod moim adresem wyprowadziła dzieci na spacer (“a jak wrócę, to mam nadzieję, że skończysz te swoje porządki, zabierzesz grabki i łopatkę i pójdziesz precz. I jedzenia nam nie zapomnij zostawić, tyle żeby jeszcze na rano wystarczyło”), więc proszę:
Czterodniowe biegusy są słodsze niż paczka cukru, a te żółte, gdy pływają w kółko w pojemniku na sałatkę, wyglądają dokładnie jak te gumowe kaczuszki, co to je sobie można puszczać w wannie podczas kąpieli. A gdy je matkakaczka oprowadza po wybiegu, maszerują za nią gęsiego, przebierając energicznie tymi malutkimi, wyścigowymi płetwami, i normalnie człowiek nic by w obejściu nie zrobił, tylko gapił się na te kaczki, ale na szczęście matkakaczka po kilku minutach zajęć na świeżym powietrzu zabiera słodką czeredkę do rury i koniec przedstawienia.
(tu może zróbcie sobie przerwę na kawę lub fajkę, bo jeszcze nie skończyłam)
Wieści z mięsnego są takie, że kiełbasa kwitnie i rozrasta się jak ta fasola z bajki, co urosła do nieba i tylko z nią były same problemy. Kwiatki kiełbasy wyglądają tak:
Mała paróweczka tak:
A cała roślina jeszcze trzy dni temu wyglądała tak:
Piszę specjalnie, że trzy dni temu, gdyż ta fotka każdego dnia coraz bardziej się dezaktualizuje – kiełbasa ruszyła z kopyta i nie zamierza się zatrzymywać wcześniej, jak tuż przed Murmańskiem, a ja nie nadążam z podwiązywaniem jej pędów.
No i skoro już o mięsie, to tak, miałyście rację, drogie Kozy – gołąbkowa lazania to jest to, i nigdy już nie będę zawijać w te sreberka (do farszu dodałam jeszcze pieczarki i suszone grzyby leśne):
I nie pamiętam gdzie i kto podpowiedział, że do dżemu z truskawek można dodać kwiaty bzu czarnego, ale tak zrobiłam, tylko zamiast moczyć w dżemie kwiaty w worku z gazy po prostu dolałam do niego trochę syropu z tych kwiatów:
A tu jeszcze parę ujęć z ogrodu. Kozieradka wysiana w starej skrzynce po warzywach:
Cukinia wylegująca się na pierzynie z owczej wełny:
Rozmaryn, któremu śpiewam wiadomą piosenkę, a on i tak nie chce się rozwijać:
I takie tam inne widoki z ogródka:
Morza ogóreczników, jarmużowych chaszczy, czy zwykłych buraków i cebuli już Wam chyba nie będę pokazywać, bo były w ubiegłym roku, i ile można, ale kozy pożerające bukiety może jeszcze Wam się nie znudziły:
Albo kozy na drewnie:
I byłabym zapomniała! Ze wszystkich ośmiu, czy może dziesięciu nieudolnie zaszczepionych gałązek jabłoni, co daje strzelające jabłka, JEDNA SIĘ PRZYJĘŁA:
Co zakrawa na cud, jeśli wziąć pod uwagę, że nie do końca wiedziałam co robię, a zrazy pobrane były w połowie kwietnia. Teraz pewnie przyjdzie mi poczekać kilka lat na pierwsze jabłko, ale oj tam, liczy się niebywałe osiągnięcie, prawda?
No i mieliśmy niedawno zlot bocianów. Do jednego tośmy się już wszyscy przyzwyczaili, że sobie chodził nad stawem, pod bramą wjazdową, albo na tyłach koziarni (jak one wynajdują te zaskrońce? Gdy ja idę na przełaj przez łąkę, to nic nie widzę, a jak tylko bocian na niej wyląduje, to zaraz ma dziób pełen węży), ale dwa dni temu zaraz po tym “naszym” przyleciały trzy kolejne, kurczaki na pół dnia zaszyły się w krzakach ze strachu, a kozy już zaczęły wątpić, czy to jeszcze ich łąka:
Tylko Tereska była na tyle odważna, żeby pójść i zapytać:
PS. A pamiętacie, jak w ubiegłym roku pisałam o zielonym chrabąszczu, który się we mnie chyba zakochał i wciąż wracał kominem, by paść na grzbiet u mych stóp? No to w tym roku też wpadł, ale tym razem postanowił przejść ze mną na wyższy stopień zażyłości i któregoś ranka po prostu czekał na mnie w wannie. Wyrzucony precz, za godzinę był już z powrotem i lśnił zalotnie zielonkawym blaskiem, tym razem na wykładzinie tuż przy moim łóżku. No to jeśli to nie jest miłość, to co?
PPS. I jeszcze chciałam bardzo podziękować wszystkim, którzy wrzucili do koszyczka celem “napłotek”, “nasiatkę” i “na kawałek ogrodzenia”. Zebraliśmy prawie sześćset złotych, czyli potrzebujemy jeszcze dziesięć razy tyle, więc na razie pozwoliliśmy sobie przepuścić trzy stówy na siatkę i inne pierdoły niezbędne do zrobienia zagrody dla kozłów. Prace są już prawie na ukończeniu, a budowa tego ogrodzenia dała nam w kość oraz nieocenione doświadczenie, na podstawie którego stwierdzamy, że siedmiuset metrów ogrodzenia to my we dwójkę nie zrobimy, choćbyśmy mieli żyć po trzysta lat w dobrym zdrowiu. Jak to wszystko wygląda od strony łopaty i młotka opowiem następnym razem, a teraz uchylę jedynie rąbka od spódnicy:
Również następnym razem opowiem Wam, dlaczego najprawdopodobniej nigdy nie będziemy jak kotlet.tv, oraz ile trzeba zrobić mydła, żeby z tego wyżyć, jak również dlaczego nigdy nie będziemy mieć własnego siana, a także jaki mam pomysł na bezkrwawe znakowanie kóz i dlaczego on się nigdy nie przyjmie. Wspomnę też o tym, że znów rozpadł nam się Gwiazdolot i od dwóch tygodni jeździmy starą, czerwoną Szkodą pożyczoną od mechanika, a na tu i teraz pozwolę sobie wstawić obiecaną w tytule reklamę:
(a klikanie w banery to już niestety przeszłość, jak leczenie zębów kowalem i samochód na korbę, ale sprawdzamy inne opcje. POZA opcją bloga czysto komercyjnego, bo tego Wam przecież zrobić nie mogę, a nawet zresztą nie umiem. Zamierzamy za to wystartować na Patronite, o ile nas będą chcieli)
Czy ja pierwsza bede??
Wszystkie filmiki sie otworzyly bez problemu i poogladalismy z przyjemnoscia. Fotke z Teresa i Bocianem ukradlam bezczelnie. Pokaze tesciowej.
Co do korkowania wina to pamietam, ze babcia korkowala uzywanym korkiem. Jezeli korek byl za luzny moczyla go w wodzie iles tam godzin i zawijala w szmatke nasaczona spirytusem i zabijala w szyjke gumowym mlotkiem. Mlotek ten pamietam doskonale, bo uderzalam sie nim w kolano sprawdzajac, czy rzeczywiscie mam te odruchy czy nie.
Cisza, kozy, sery, nowa siatka, warzywa. Lato w Kanionkowie. Pozdrawiam.
Ps. Czy “cichobiegi” to nazwa fachowa tych Twoich ciapkow? Zaraz mi sie przypomnialo to socjalistyczne slowotworstwo: na dzieciecy sliniak -“podgardle dzieciece”, czy “zwis meski ozdobny” na krawat…
Lidka, dzięki za cynk z młotkiem – będę wbijać przeto i natenczas, a owoce tych działań pokażę.
Nie, cichobiegi to nie wiem, skąd się wzięły w moim słowniku, a te białe kapcie (bo to chyba jednak kapcie, co? Ja się nie znam na modzie, urodzie, ani galanterii) to chyba nawet nie miały oficjalnej nazwy, tylko naklejoną na podeszwie metkę z ceną.
A te kapcie to może takie rosyjskie prebaleriny? Znaczy się, jak jeszcze nie wiadomo, czy w dzieciaka i jego baletnicze wykształcenie warto inwestować, to na początek dostaje taką wersję? Hm.
Pierwsza! Jestę pracującą kozą i zapierniczam po nocy, żeby się odbić od dna i już miałam to wszystko rzucić, bo na oczy ledwo widzę, WTEM! pomyślałam, że może kanionek się obrobił z nową notką…i tak oto tadam! jest śliczna, świezutka noteczka. Przeczytałam i obejrzałam uczciwie wszystko, sił mi już nie starcza, ledwo zipię i mam kaprawe oko, ale pozwolę sobie zadać pytanie: A gdzie Ziokołek?? Może ze zmęczenia coś przeoczyłam? Uprasza się o wyjaśnienia w przedmiotowej kwestii. A tera ide spać, dobranoc Oboro.
Zośka, no ale jak to GDZIE ZIOKOŁEK, jak Ziokołek prawie wszędzie? O, na fotce z rąbkiem spódnicy na przykład – pozuje samotrzeć, nic tylko podziwiać :)
Ziokołek w ogóle zrobiła się bardzo dojrzała emocjonalnie, w łeb daje wszystkim prócz Bożeny, ale tak na spokojnie. Osiągnęła taką masę, że już się nie musi wysilać wychowawczo ani z nikim długo pertraktować. Do dojenia przychodzi teraz ostatnia, niespiesznym krokiem, mówiąc, że ona się z tym kłębiącym się pod drzwiami motłochem nie identyfikuje. I w ogóle trochę nadęta jest, ale gdy nikt nie widzi, a ja podaję jej do pyszczka kawałeczki suchego chleba, to Ziokołek merda ogonkiem jak dziecko :)
No dobra. Ale białych kóz jest tylachna, że mnie się wszystko miesza. Wczoraj obejrzałam jeszcze raz filmy i powiem, że kozy i kózki są tak zadbane, czyściutkie, tłuste, że aż miło popatrzeć. Oraz każda ma inną mimikę:))). Bożena faktycznie, bardzo śmieszna i wcale się nie dziwie Irenie, że ją sztorcuje.
A ten…gdzie biały kotek?
Panter? Najczęściej w kartonie pod stołem :) Zapomniałam mu szczelić słitfocię. Panter to kot “do człowieka” bardziej, niż na zewnątrz, i choć nadal istnieje ryzyko, że mi nasika gdzieś w kącie, to często pozwalam mu pognić w domu. Ten kot mruczy najgłośniej ze wszystkich, a wystarczy go tylko dotknąć jednym palcem, żeby zaczęło się murmurando. Na zewnątrz w sumie też nieźle sobie radzi – co kilka dni przynosi mi upolowane gryzonie i miauczy zachęcająco (i zawsze mu mówię, że dzięki, Panter, akurat właśnie co zjadłam obiad), a niedawno przytargał z lasu jakieś ptaszysko. Ale najbardziej to on lubi siedzieć na parapecie i ładnie wyglądać.
Aha, a z białymi kozami to nie tylko Ty tak masz – Kredens na przykład dzień w dzień próbuje wydoić którąś z mamusiek, i oczywiście w grę wchodzą tylko białe, bo wg Kredensa tylko białe kozy są prawdziwymi kozami. No i zdarza jej się szukać cycków u Pacanka :D
Białych kóz nigdy za dużo, Zośka! :)
Koza Lidka była pierwsza…..szfak.
@zoska, Kozo droga, ja dzialam w innej czasoprzestrzeni i to zem pierwsza, to ot trafilo sie slepej kurze, ziarno…
Czyli jestem czwarta chociaż trzecia?
Kanionku: zwierzaczki cudne! Takie zdrowe i czyściutkie i zadowolone. I z n o w u zrobiłaś tak długi wpis, że nie jestem w stanie go skomentować. Ale zwierzaczki (wszystkie) wspaniałe!
Podziwiam chodzenie boso. No podziwiam. Może dlatego, że sama pewnie nigdy nie spróbuję. Chociaż: zarzekała się żaba błota….
No to właśnie przed chwilą napisałam, że ja właśnie taka żaba. Przez całe życie moje stopy tak rzadko oglądały światło dzienne, że stały się prawie przezroczyste, jak te żyjątka głębinowe. Spałam w skarpetkach (bo wiecznie zimno), po wstaniu z łóżka zaraz jakieś kapcie/chińskie kroksy, a na zewnątrz buty, i jesli nie do pracy, to tylko ciężki sprzęt typu glany, traperki, buty trekkingowe. Po prostu wydawało mi się, że moje stopy muszą mieć szczególną ochronę, usztywnienie, wzmocnienie, osznurowanie i grom wie co jeszcze, a tu się okazuje, że one się całkiem nieźle nadają do chodzenia bez wsparcia.
No tak, akurat na tych zdjęciach i filmach czyściutkie, te zwierzaczki, ale musiałabyś widzieć np. Kachnę, jak się wysmarowała żywicą świerkową i potem położyła na jakimś czarnoziemie, albo np. gęsi dwa dni temu, gdy odkryły węgiel drzewny w wiaderku pod wędzarnią (węgiel drzewny naturalny, czyli po prostu to, co zostało z drewna po zakończonym procesie wędzenia). Zapomnieliśmy o tych szczątkach, do wiadra napadało wody, a gęsiom ten mokry węgiel mocno przypadł do gustu. Całe ryje czarne, a że sobie dziobem piórka poprawiały, to i kadłubki gdzieniegdzie ufarbowane na “naszą szkapę z kopalni”.
Ale zdrowe i zadowolone to tak :) Lubię patrzeć na zdrowe, zadowolone, tłuste larwy, więc w pewnym sensie dbając o zwierzęta robię dobrze sobie samej. Mówią, że człowiek choćby nie wiem co, to i tak zawsze będzie egoistą, i pewnie coś w tym jest.
Jak Dolina Biebrzy ma swojego Biebrzniętego, tak Równina Warmińska doczekała się Bosonogiej Contessy w Twojej, Kanionkowej, osobie :-)
Contessy? Chyba KONCESJI. Na dziwne pomysły ;)
No ale mówię Ci, że nikogo to nie interesuje, więc żadnych wywiadów, pomników, widokówek z, że nie wspomnę o skromnej choćby serii znaczków. Ja tu po prostu marnuję się i całkiem przepadam z kretesem!
Nie martw się tężcem! Zawsze może ci noga zacząć gnić, jak Henrykowi VIII (przepraszam za skojarzenia, ale znowu w lekturach zabłądziłam pomiędzy Tudorów). Trzeba wtedy w ranę wkładać rozpórki ze złota, podpowiadam. Oraz mieć pod ręką pijawki. Masz pijawki?
Pijawki by się jeszcze znalazło, ale skąd ja Ci złoto wezmę?! Sprawdzę, może Bożena ma jakiś złoty ząb.
A z takiej gnijącej nogi płyną, oprócz ropy i płynów surowiczych, same korzyści. Po pierwsze – wszyscy ci współczują. Po drugie, ZUS współczuje ci tak bardzo, że co miesiąc przesyła sześć stów na czyste szaleństwa. Po trzecie – gdy ta noga już całkiem odpadnie, można sobie zamówić metalową protezę i straszyć nią dzieci w parku. Radości bez końca! Ale pewnie mi nie zgnije, bo ja po prostu jakoś nie mam w życiu szczęścia.
Wreszcie!!!! Kolejny wpis :)bossso do lasu?? Ja bym się nie odważyła never ever. Głaski dla całego stadka czteronożnych
Ja też nie :D Aż do minionej środy. Gdyby nie fakt, że “zahartowałam” się chodząc uprzednio najpierw tylko po domu, później po podwórku, i w końcu po mieście, nie śpiewałabym zbyt wesoło. Małżonek z ciekawości zdjął raz buty, idąc ze mną leśną drogą na spacer z psami, i po kilku krokach wyrzekł jeno: “owmordę, NIE”, i musiał buty założyć. Ja też wymiękłam na tej samej drodze kilka tygodni temu, a dziś już idę po niej jak po dywanie. Las to było wyzwanie ostateczne (no, może przedostateczne; zostały mi jeszcze rozżarzone węgle) i gdybym nie spróbowała, pewnie nadal myślałabym, że “się nie da”.
Wiecie, co jest najzabawniejsze? Ja jestem z tych ludzi, co to nawet śpią w skarpetkach (tzn. teraz powinnam użyć czasu przeszłego). Gorzej – ja nawet po plaży maszerowałam w butach… Myśl o dotknięciu gołą stopą czegokolwiek poza podłogą w łazience była mi wstrętna i dziwna. Małżonek mówi, że Kanionek już taki jest – przestrzeń pomiędzy dwoma odmiennymi biegunami dla niego nie istnieje. A ja Wam mówię, że mózg potrzebuje nowych wyzwań, bodźców i doznań. Trzeba go zaskakiwać, żeby się wysilał.
Mój ostatnio zrobił się zbyt płaski, więc zafundowałam mu permanentny masaż stóp na ożywienie ;) (tak, wiem, mogłam wymyślić jak zrobić złoto z ołowiu, a nie tam jakieś cudowanie na jaskiniowca)
doczytuję – i melduję, że po rozżarzonych węglach chodziłam żem.
BOSKIE wrażenie. Po prostu euforia.
Miałam okazję podczas targów ezoterycznych wiele lat temu w Bydgoszczy. Rozpalono wieeeeelkie ognisko z sosnowych kłód, a jak się wypaliły w węgielki o wesołej barwie otwartego paleniska – rozgrabiono je w “dywan” szerokości i długości paru metrów.
Dwójka prowadzących najpierw prezentowała nam różne pozycje jogi, żeby wejść w klimat z ogniem, ale przy próbie powtórzenia drugiej pozycji zaplątałam sobie udo za uchem i zrezygnowałam, zamiast tego robiąc krótką medytację “do płomienia”.
No i poszli! na początku był cykor i bojaźliwe przemykanie, a po pierwszym nawrocie, jak się okazało, że stopy nie zapłonęły dzikim ogniem i nie odpadły, to była naprawdę taka euforia…. chciało się latać w te i z powrotem po tych węglach, radośnie pokrzykując :)
potem był spacer, czyli już zupełnie wolnym kroczkiem….
Coś pięknego!
i zero poparzeń. Różowiutkie, tylko upaprane sadzą kopytka.
chciałabym znów…
No, Kanionek, reklama powala! Tylko się bałam, że psowie się poczęstują serem, kiedy tak się przychyliłaś do zademonstrowania do kamery… I zapowietrzył mnie Twój kunsztowny makijaż, no szapoba.
A kozy patrzące na zajętą przez bociany łąkę są ilustracją słowa “konsternacja” .
Kwiatki kiełbasy przesłodkie i śliczne, takoż i małe biegusiątka i kocię.
I właśnie sobie uświadomiłam, że nie przyłożyłam się do ogrodzenia, zaraz lecę naprawić to niedopatrzenie.
I postuluję, żeby to zielone wkoło domu zostało już do wiosny, bo jest niesamowicie pięknie tam u Ciebie…
Pozdrawiam , całuję, ściskam i głaskam, jak tam komu pasuje.
EEG – Ty się przyłożyłaś już wielokrotnie! I wiesz, że to ja jestem Tobie coś winna.
A psy normalnie o serze to mogą tylko posłuchać, bo mają zakaz wstępu do kuchni w dni serowe, albo powąchać ciągnący się za mną aromat wędzonki, gdy wracam z tacą serów z wędzarni, więc tym razem po raz pierwszy były tak blisko takiej ilości szczęścia ;)
Pod postulatem się podpisuję obiema bosymi stopami (właśnie! miałam Wam jeszcze coś pokazać… MOże następnym razem nie zapomnę) – zielone jest najlepsze, najładniejsze, niezbędne do życia i w ogóle na głowę bije czarne (węgiel) i białe (śnieg).
My Ciebie również, całą nieokrzesaną zgrają :)
A ja A propos tej reklamy, bo nareszcie widze proporcje tych kawalkow cudnych serow. Ile wazy taki Kanionkowy sereczek mniamusny, yummy yummy? Tutaj kupuje i w opakowaniu wazy ledwo 114 gramow. A Kanionkowe wygladaja na zdecydowanie ciezsze.
Przed wędzeniem ważą zwykle 500 – 550 g, ale podczas wędzenia chudną do mniej więcej 450 g.
Te Wasze to taka porcja na jedno śniadanie, tak?
Porcja na sniadanie, albo wystarczy Lidce na jazde ze sklepu do domu…;))
Kanionek, a czym Ty się smarujesz, żeby kleszczy nie nałapać? Przecież te sukinsyny są wszędzie, a ty tak sobie na boso beztrosko popindalasz po lesie, jak jakiś Kunta Kinte. A może znasz jakąś wielce magiczną miksturę, żeby ogromne, tłuste pająki nie wchodziły do mieszkania? Bo ja mam arachnofobię i na widok pająka tracę rozum. I to nie są żarty. prostu
Zośka – zupełnie niczym! Odkąd tu zamieszkaliśmy “złapałam” ledwie dwie sztuki, małżonek też dwie lub trzy, i tylko psy i koty gdyby były niezabezpieczone, to miałyby tego tałatajstwa jak choinka bombek. Do kóz też czepiają się głównie na wiosnę (luty-marzec-kwiecień), i wtedy stosuję środki przeciwkleszczowe. Teraz jest spokój.
A że na boso to nie ma żadnego znaczenia – kleszcz najczęściej i tak “łapie się” ludzkiego ubrania, i po jego powierzchni wędruje tak długo, aż trafi na goły kawałek skóry, a i wtedy nie zakotwicza byle gdzie, tylko łazi dalej i szuka ciepłego i ukrytego zakamarka.
Na pająki nie ma chyba rady. Współczuję Ci, ale ja się akurat z pająków cieszę i rzadko usuwam pajęczyny – może i nie są wizytówką doskonałej gospodyni, ale nawet opuszczone przez pająka jeszcze długo łapią muchy i komary :)
Mnie również zszokowała reklamowa metamorfoza Kanionka , przez chwilę myślałam, że zatrudniliście profesjonalną modelkę . Fryz, mejkap, kowbojsko-warmiński outfit- łał !
W tle proponuję jeszcze wkleić kozie stado i można startować z ogólnopolską kampanią :-) Sery prezentują się rewelacyjnie.
Kozy w doskonałej kondycji, mali kurokezi i kaczątka cudne, a kwiaty kiełbasiane wyglądają jak orchidee (choć cała roślina przypomina mi obejrzany w dzieciństwie pewien odcinek “Rewolwera i melonika” o żarłocznym pnączu, który do dziś pamiętam, choć lat minęło ze 40- mam nadzieję, że Twoje kalebassen okażą się wegetarianami). Co się stało Gwiazdolotu tym razem ?
Jeny mp!!! Też pamiętam ten przerażający odcinek. Oraz i także taki o monstrum chodzącym po ścianach. Do dziś mam fobię…
To nie żaden fryz, tylko po prostu włosy spuszczone z gumki :D Cały dzień noszę je związane z tyłu, nie w koński ogon, tylko taką skręconą kiszkę, omotaną gumką. Jak mam nastrój na “pindrzenie się” przed lustrem, to skręcam dwie kiszki, i wtedy po wieczornym uwolnieniu włosów z kiszki mam takie prawie loczki. Mejkap też na szybkiego robiony – po prostu tusz do rzęs i kredka do ust. A kapelusz to ten sam, co na głównym banerze u góry – należy niby do małżonka, ale w ciągu ostatnich trzech lat tylko ja go użyłam, dokładnie dwa razy. Ot i całe “łał” :D
Gwiazdolotu zgnił błotnik (najmniejszy pikuś), spróchniał próg (grubszy pikuś, bo gdy małżonek próbował wziąć Gwiazdolotu na podnośnik, to ten mu wpadł do kabiny pilota), no i najważniejszy pikuś – mocowanie wahacza wisiał już tylko na kawałku rdzy ;) A to nie żarty, gdyż można kółko zgubić w locie i odwiedzić inne wymiary, zwane też czasem zaświatami. Miał być gotowy na ubiegłą środę, ale my w to nawet przez chwilę nie wierzyliśmy. Obstawialiśmy środę w mijającym właśnie tygodniu, ale też nic z tego. A Stara Szkoda dzisiaj miała focha i nie chciała odpalić :D Takie tam, psiejsko-wiejskie klimaty.
MP – kiedy właściwie zbierasz oregano do suszenia? Pięknie się w tym roku to od Ciebie rozrosło :) Może lepiej je zbiorę, zanim kiełbasa je zeżre (bo jedna rośnie w ogródku).
Zazwyczaj zapominam, ale właściwie całe lato można zbierać i suszyć, przycięte całkiem ładnie odrasta. Najczęściej używam na bieżąco , dodaję też do pomidorów pasteryzowanych wg Twojego przepisu, czasem też mrożę posiekane. Jakoś lato zawsze za szybko mi się kończy , trochę ciepła i dłuższych dni, dwa tygodnie urlopu, i kiedy się ocknę, to już nie ma czego suszyć, bo albo uschło, albo porosło w chabazie.
Hej Kanionku! Jak dla mnie dziś wygrywa cenzura w reklamie serów oraz Tereska, bohaterska kózka. No i wystrój Kanionka oczywiście. Howgh.
Dziękuję, Olu :) “Wystrój” Kanionka to ostatnio rzecz tak rzadka, że warto ją było uwiecznić na filmie. A Tereska to jeden z dwóch kłopotów wychowawczych, jakie obecnie mam. Drugi kłopot to Kredens. Tereska jest niemożliwie wręcz uparta (jak się czasem zaprze przednimi kopytkami, to popychając ją od tyłu można pole zaorać), a Kredens nienażarta, uparta, bezczelna, i – że tak powiem – wokalna (łazi i drze się non stop, “daj, daj, daj, ja chcę, chcę znów, chcę teraz i zaraz znów będę chciała”, a głosik ma wibrujący i donośny). Oczywiście uwielbiam Kredensa i Tereskę, ale czasem mam ochotę je wypchać i postawić przed domem zamiast tych betonowych lwów.
:D :D :D
Oj, to ja mam całkiem jak Kredens. Oprócz głosiku.
Szeroki – życzliwy a serdeczny – uśmiech do/z reklamy mię na oblicze wlazł i trzyma :-) Oraz prawdziwy zachwyt i podziw nad wszystkimi wytwory oraz przyjacioły Twemi, Kanionku. A już kwik zgoła nieludzki wywołała u mnie imaginacja spółkowania Roman z zaskrońcem :-D
Tu się nie ma z czego śmiać – Roman jest osóbką tak skrytą i tajemniczą, że spółkowanie z zaskrońcem to może być jedna z mniej szokujących rzeczy, do jakich ta koza jest zdolna! Tak naprawdę nadal nie wiem, kim jest Roman, serio. Jest małomówna, często stoi z boku i po prostu obserwuje wszystko i wszystkich, i ma nieodgadnione spojrzenie (to znaczy takie, że nie mam pojęcia, o czym ona myśli). No ale skoro dałam jej imię po Kostrzewskim, to czego ja się niby spodziewałam?
czytaj jej na dobranoc “Listy z Ziemi”…
Może lepiej poszukam audiobuka, bo książkę to mi z rąk wyrwą i zeżrą. A małżonek właśnie znalazł jakies stare scalaki, czy inne diabły, i obiecał zmontować na szybko jakiś zestaw grający w warsztacie, żeby Bożenie się przy dojeniu do taktu tańczyło ;)
Ho. Będzie radiowęzeł w domu i zagrodzie. Planujecie indoktrynację kóz?
Reklama powala! Przecudna… Tylko co tam wisi na furtce w tle? W ogóle filmiki świetne, kozy na wypasie mogę oglądać bez końca w ramach relaksacji i walki ze stresem. Baśki nadal z lekka niepokojące – tak znieruchomiały, jak się zbliżyłaś, i tak patrzyły, patrzyły… A biegusy jakie fajne! Jakby nie Kanionkowo, to nawet nie wiedziałabym, że takie kaczki istnieją.
No ale na bosaka po lesie?! O mamusiu…
Też pajęczyny hoduję, wzrok mam słaby, panie tego, to niedokładnie mi się sprząta, ale wolę mówić, że tak specjalnie;)
Zielono niech będzie jak najdłużej, pozdrawiam całą zgraję.
Hej Sunsette :)
Na furtce w tle wisi “strach na wróble”. CZyli mój stary sweter, nadszarpnięty zębem któregoś z piesków. Wróbli tu prawie nie ma, a sójek i kosów nie odstraszyłby nawet sweter zawierający w środku żywego Kanionka, ale sobie wisi i udaje, że jest pożyteczny ;)
Biegusy są TAK fajne, że (ku rosnącemu przerażeniu małżonka) chcę ich mieć dzisiątki. Setki! Tysiące mi się nie zmieszczą :-(
(a na bosaka po lesie skradam się tak cicho, że grzyby nawet nie uciekają, gdy nagle się nad nimi pojawiam, TAK są zaskoczone)
Kanion – rispekt egein! Ty to po prostu dobry człowiek/dobry gospodarz jesteś! Kozy jak lalki, podobnie jak reszta inwentarza. Sery wyglądają na takie, że francuski wielopokoleniowy producent by się zawstydził!
BOSO po kałużach które mają nieznane podłoże? WŻYCIU! Ja do jeziora nie wchodzę, bo się boję, że na trupa stanę :) A gdyby w takiej kałuży na dnie leżały ciągnące się paskudztwa … Yyyyyy… Odważny Kanionek, więc rispekt podwójny!
Dziękuję, Aniu W. :)
A nie, akurat takie ładne były, już odstałe, wszystko widać. Poza tym – skoro chodzę po drobiowym wybiegu, na którym gęsie i kacze guano ściele się gęsto, to rozumiesz chyba, że nic, co może tkwić w kałuży, nie jest mi straszne?
No rozumiem i to też wpływa na zwiększenie “rispektu” :)
A reklama zadziałała na mnie podprogowo. Śniły mi się sery wędzone. W dużym kapeluszu ;-)
I muszę (no muszę) nadmienić: bardzo polubiam Tereskę.
Za ten upór?
(och, naturalnie, że Ci się śniły. W reklamie zastosowano rozmaite nowoczesne techniki manipulacji klientem :D Jeszcze kilka takich spotów i wszyscy uznacie, że nie da się żyć bez serów Kanionka, i w końcu zbiję tę fortunę, co to mam ją przeznaczyć na małe zoo, duże zoo, schronisko, fosę i chiński mur)
Tereskę za ciekawość, odwagę, podjęcie dialogu z Dużym Białym Długodziobym Ptaszorem. Upór może być. Na czwartym miejscu.
Ciebie za całokształt przypieczętowany nóżką bosą ;-)
No reklama jest pelna profeska, Kanionek jest tap madl!
Kozy jedynie moga z Kanionkiem konkurowac.
A tak w ogole to Kanionek byl koza w poprzednim zyciu, bo widac, ze ma z tymi bestiami metafizyczna wiez!
Dzięki, Joanna :)
Obawiałam się, że wypadnę raczej w stylu późnej Rodowicz, ale skoro mówicie, że mogę ruszać na wybiegi…
A to jest jednak dyskusyjne, czy kozą, czy koniem. Bo rozumiesz, mam też silny pociąg do cukru ;)
Objrzałam sobie na spokojnie kozie filmiki. I wiecie? To jest wspaniałe, kiedy Kanionek mówi swoim kozom, każdej z osobna, że jest najpiękniejsza na świecie. Bo to przecież prawda jest :)
No pewnie, że prawda. A małżonek się ze mnie nabija, gdy mówię kozom, jakie mają śliczne kopytka, zgrabne uszka i tym podobne. I w ogóle gdy mówię do kóz, a on akurat jest w pobliżu i słyszy, to najczęściej wygląda to tak:
Ja do Ziokołka – “gryź ten chlebek, nie łykaj, kozo zachłanna!”
Na co małżonek gdzieś zza węgła, piskliwym głosem: “Dobrze, Kanionku, już będę gryzła ten chlebek, Kanionku”.
On po prostu NIC nie rozumie!
Kanionku… no przecież to Facet… Ten typ tak ma, i już.
To tak, jakbyś od Gwiazdolota oczekiwała, że stanie się Ferrari. :P
Ale… czy Ty widziałaś kiedyś bagażnik Ferrari? Ani pół kozy tam nie wejdzie. :D
Może zżera go zazdrość??? :-P
Ale jak on twierdzi, że rozmawia ze swoim najlepszym przyjacielem Atosem, i że się doskonale rozumieją, to ja nawet okiem nie mrugnę! (a Atos czasem do mnie mruga)
A propos Gwiazdolota – nie zgadniecie. Dzisiaj miał być gotowy :D
To znaczy już po raz trzeci miał być. Nie wiem, czy obstawiać najbliższą środę, czy może listopad? (inna sprawa, że drugi próg też okazał się robaczywy)
Pytanie, o czym oni rozmawiają?
O tym, że to chyba bez sensu gadać z kozami :-)
MałyŻonek z piskliwym głosem zza węgła wymiata ;))
Czlowiek wyjedzie na chwile w rejony bez netu (bynajmniej nie na zadne wkacje) a tu tyyyyle wiesci!!!!
Kanionku, reklama naj ze wszystkich reklam ktore pamietam z czasow gdy jeszcze czlowiek byl na tyle gupi, ze gapil sie w to pudelko…
Zycie Wasze nielatwe ale takie bardziej … zyciowe. Podziwiam Cie niezmiennie i pozdrawiam
Dziękuję, A :)
Życiowe życie jest mocno przereklamowane! Zaprawdę powiadam Wam, że wolałabym wieść takie książkowe (wiecie, gdzie wiecznie tylko miłość, kwiatki, herbatki, rozlewiska i fikuśnie upięte firanki), a tymczasem nie mam nawet kiedy książki przeczytać (o, TAKI stos książek leży i czeka).
Wolałabym… Taaa, jassssne… Mhm, mhm.
Znasz jeszcze parę takich ładnych bajek?
Dobra, przyznaję – z tymi firankami to przesadziłam. Nie lubię firanek.
A już ich upinanie to “wogle” :)))
Też tak mam.
Na wszelkie bóle żołądkowe jedyna, najskuteczniejsza i nieodzowna jest orzechówka. Sprawdziłam na sobie. Kaczuchy – superaśne. One porozumiewają się werbalnie. Matce gęba się nie zamyka, a one słuchają i się uczą. Pozdrawiam niedzielnie! AAAA! Reklama!!! O ja cie!!!!!
Orzechówka to nalewka na orzechach włoskich, czy ten syropek na zielonych włoskich?
Tak, porozumiewają się non stop :) A te maluchy są takie dziarskie! Spiesząc się by nadążyć za mamusią, wlezą czasem na jakiś kamień, czy inną przeszkodę, i jak nie rymsną na twarz… Ale w ułamku sekundy już są z powrotem na tych wyścigowych płetewkach i daa-waj! do przodu :)
Twoje to już pewnie kaczki pełną gębą, co?
Oczywiście, że nalewka na zielonych orzechach, stosowana jedynie jako lekarstwo. Moje kaczuchy są już prawie jak matka. Tylko coś mi się widzi, że to same kaczorki. Uwaga! Uwielbiają ogórki, zwłaszcza te malutkie, jeszcze z kwiatkami. Kanionku, a konfiturę z zielonych orzechów jadłaś?
SYROPEK? Przecież to się spirytusem zalewa, cukru niedużo, tyle żeby się orzechy w plasterkach spociły. Kielonek takiego czarnozielonego paliwa i życie w człowieka wstępuje. Zaraz po tym, jak złapie oddech i ogień go przepali z góry na dół.
O to,to to totoooo!!!
Kanionku, rozwaliłaś mnie reklamą! Cóż za pracowicie dobrana scenografia, charakteryzacja i kostium! Tekst cudo! Ale, sorry, Oscara dostają mistrzowie drugiego planu za “psią cenzurę” ;)
Następny spot reklamowy proponuję w otoczeniu kóz na tle łaciatej “fotościanki” obory (no chyba jej nie pomalowałaś?) I koniecznie w wianuszku z polnego kwiecia!
Cichobiegi mnie zafascynowały! gdzie kupiłaś? Próbowałam jeden dzień urlopu przechodzić na boso ale to niestety nie przy moim psie (zapieranie się o podłoże gołą piętą, a piętą obutą robi jednak różnicę). Chociaż faktycznie większe urazy trafiły się gdy miałam na nogach japonki (otarcie z boku, krwiak między palcami, patyczek wbity między klapek a podeszwę – wszystko jednego dnia), gołą stopę tylko rozcięłam w jeziorze ;)
Jak Ci się udało na tej północy bazylię w ogródku wyhodować!?
Kiełbasa mnie przeraża! Ona faktycznie wygląda na taką, co może znienacka opleść i skonsumować nieostrożnego ogrodnika ;)
Kaczuszki!!!!
Dobrze, że się zagadka Roman wyjaśniła. W sumie to nie najgorsze rozwiązanie, mleko jest, a dzielić się z koźlątkiem nie trzeba :)
Ciociu – sceneria była wybierana tak, że szukałam na czym by tu aparat zawiesić (bo na trójnogu by nie ustał przy pieskach), a że z pomocą przyszły mi gałęzie śliwki, to tak właśnie się nagrało. Kostium… Ha ha. Na filmie na szczęście nie widać, jak bardzo zakurzony jest ten kapelusz :)
No co Ty, malować ściankę? Może jak przejdę z kozami na emeryturę, bo teraz nie mam czasu (przedwczoraj doszły mi nowe obowiązki, ale już nie mam siły o tym dzisiaj pisać). A polne kwiecie zbierałam dzisiaj przez półtorej godziny (wrotycz wreszcie zakwitł, dzikiej marchwi całe łany, no i bylica też kwitnie), powiązałam w pęczki, powiesiłam, z braku miejsca w szopce tym razem na płocie, a tu jakieś mżawki zaczęły padać :-/
Cichobiegi to chyba w CCC kupiłam. Chyba, bo nie zwracam już uwagi na nazwy sklepów, tylko po prostu kojarzę “gdzie co mają”. Ale prawie na pewno CCC.
A bazylia w ogródku to tylko dzięki temu, że lato tego roku w miarę uprzejme, bo tak to też tylko w szklarni mi rosła. No i robiłam rozsadę w doniczusiach najpierw, bo inaczej ślimory zeżarłyby bazylię już na etapie kiełkowania ;) A kiełbasa to i mnie przerażą… Coś tylko mało ma tych parówek – może to dlatego, że do szklarni rzadko wpadają owady zapylające?
Kaczuszki!!! WIEM :)
A z Roman to tak się zastanawiam, co ona sobie o mnie myśli? Trochę mi żal, że jestem pierwszą istotą, która ją okrada z mleka, bo to jednak powinny być dzieci. Ale muszę przyznać, że Roman nawet nie kopie podczas dojenia, jak to miały w zwyczaju wszystkie panny po raz pierwszy (drugi, i trzeci…) dojone. Grunt, że humor i zdrowie jej dopisują, a może w przyszłym roku będzie już “normalnie” :)
Przyznam, że często włączam sobie reklamę Kanionka, bo mnie za każdym razem rozwala , za pierwszym razem się normalnie poskładałam:). Tak małymi środkami uzyskać taki efekt, to Tylko Kanion potrafi. I ta sceneria nienachalna, skrzyneczki, wiaderka, butelki na płocie, że sweterku nie wspomnę. Poza tym taka jesteś ligancka i wysztafirowana, że wszystkie dziunie ze reklam, nad którymi pracują sztaby specjalistów, mogą Cię twoje awaryjne cichobiegi całować. No i na samym końcu wisienka na torcie……..MMMMMMMMM..REWELACJA, DZIĘKUJE uśmiech i piękny dyg. Myślę, że to jest pomysł na jakąś kase, kręć i puszczaj na jutuba:)))
Żebyście wy dzieci wiedziały, ile mamusię te filmy kosztowały… ;)
Głównie nerwów, bo – jak już kiedyś wspomniałam – cały materiał wideło z tego wpisu ładował się na serwer przez kilka dni. No i jeszcze konwersja do formatu mp4, z obcięciem jakości wizji i fonii, bo inaczej te filmy ładowałyby się pół roku. Kariera na youtube to chyba nie dla dzikich ludzi z lasu, właśnie ze względów technicznych.
Co do reklamy. Piesy wyskoczyły z cenzurą, a co będzie kiedy Kotek wyskoczy z curiosity?
http://www.wimp.com/cat-interrupts-mans-video-in-the-funniest-way/
(Curiosity killed the ad?) ;-)
:D
Ja postrzegam zachowanie tego kota trochę inaczej – ten uspokajający głask po policzku i wetknięcie łapy w usta: “stary, uspokój się, co ty tu opowiadasz? Ciicho, już dobrze…”
W następnej reklamie mogę wystąpić ja. To będzie opinia eksperta unijnego, mogę się przyodziać w służbową kieckę dla większego szpanu. Właśnie dorwałam się do serów Ziokołek, czarnuszka wędzona już przetestowana – jest genialna, delikatna, pachnąca, konsystencję ma taką, że już lepiej się nie da. Brawo, Kanionek!
Swoją drogą – ser od kóz, które się zna po imieniu, to jest GRUBA SPRAWA.
Kaja, z tą “grubą sprawą” to do Bożeny pijesz? :D
Dawaj reklamę (najlepiej w kilku językach), a jak już zbiję tak często wspominaną fortunę, to Ci odpalę należne tantiemy, czy jak to tam działa w branży artystycznej ;)
(cieszę się, że “Ziokołki” mile pogłaskały Twoje kubki smakowe. Się bardzo z kozami staramy. Bożena mówi, że gdyby dostawała więcej ziarek, to dawałaby JESZCZE LEPSZE mleko, ale podejrzewam, że to podstęp. Ona chce przytyć tak bardzo, żeby już nigdy nie dała rady wejść na dojalnicę, i żebym musiała ją doić na kolanach)
Piekna reklama :)))
A i same produkta wygladaja niezwykle smakowicie i uroczo, nawet dla mnie, Nie-Jedzacej-Sera :))
A moglabym razem z Gamoniem popilnowac tej suszonki? Bardzo mi na ten czas odpowiada takie zajecie, baaardzo…
Nie wiem czy wytrzymasz tak długo (Gamoń potrafi leżeć cały dzień, a Ty?), ale jeśli chcesz spróbować, to nie ma sprawy – ciągle coś się suszy. Dzisiaj dozbierałam pokrzywy, a że kwitnie krwawnik, to jeszcze i jego zetnę. Dla siebie mam kwiaty już ususzone, a dla kóz będę zbierać całe zielsko. Okazji do pilnego pilnowania nie zabraknie :)
Fantastyczna reklamę zrobiliście, Kanionek! Jesteście przystojni i wiarygodni. I normalnie super!
Ma się rozumieć, że domy nad rozlewiskiem wszelakie odpadają w przedbiegach przy tych kozuchach, kociambrach, piesonach, kaczuchach, kurokezach i innych. Kozy na zdjęciach pozują tzw ,,Spójrz oto tam…” tylko im brakuje wskazywania kopytkiem.
Szacun za znajomość flory. Te nazwy…rumianek bezpromieniowy? kozieradka? ke? Niesamowite…pozdrawiam cieplutko!!!!
A propos znajomości flory. Moze wiecie czy dziewanna może pachnieć cytrynowo? Bo trafiłam w lesie na roślinę wyglądającą jak dziewanna a pachnącą bardziej jak geranium. Nijak to nie był opisywany wszędzie zapach miodowy.
Bo to wiesiołek był…
Wiesiołek powiadasz? Ale on ma chyba liście gładkie, a ta roślina była porośnięta drobnymi srebrzystymi włoskami. Chociaż całościowo by pasowało :)
Bila, daj spokój :D Botanik ze mnie taki, jak z Ziokołka baletnica. Rumianek bezpromieniowy wyguglałam kiedyś po haśle: “rumianek bez płatków” (tak, mojego geniuszu nie da się zmierzyć ludzką miarą), a kozieradki nie rozpoznałabym, nawet gdyby wlazła mi do oka i się przedstawiła, gdyby nie fakt, że sama ją wysiałam. A kozieradka to te fajne ziarenka, co to je do sera dodaję. Wysiałam na próbę, no i próba trochę się powiodła, a trochę nie. Mianowicie – roslinki wyrosły, zakwitły, i utworzyły strączki. Puste! Nie wiem, co o tym sądzić. Pytać gugla o “kozieradkę bez nasion”? ;)
(a kozy wyglądały IDENTYCZNIE wtedy, gdy po stawie dryfowało zielone wiaderko. One tak zawsze stają grupowo jak wryte i PACZĄ, gdy coś wyda im się podejrzane)
Jak tam z pogodą u Was (Was w sensie koziarni i Kanionkowa)? U mnie od piątku zimno i wieje/leje, dziś już mnie zaczęło trafiać z tego powodu, poważnie zastanawiam się nad zapaleniem w piecu.
A w ogóle, to Kanionku drogi, napisz no może, jakie to nowe obowiązki Ci doszły, bo mam obawy…
W sumie to nawet wystarczyłaby fotka tych nowych obowiązków… no i może z akapicik… albo dwa. :)))
Sunsette, tu gdzie siedzę w tym roku (i daj Boh dłużej), Celsjuszów mają znaczący nadmiar…. Jeśli ktoś wymyśli sposób pakowania ich po pięć, to ze 3 paczki mogę wysłać. W tym jedną do własnej młodej, która mi melduje 15 C, odczuwalna jeszcze niżej…
A u mnie 40 C i wilgotnosc 68%. Do porzygania. Ktos sobie zyczy wyslac pare stopnii to prosze a masz!
Ja poproszę. Ciepłolubnam bardzo, przez okrągły rok śpię w długich spodniach od piżamy :)
Przydałby Ci się taki Laserek – wpełza pod kołdrę i promieniuje lepiej, niż kaflak. Nagrzewa się do około pięciuset stopni Celsjusza, po czym wypełza na chwilę, by schłodzić systemy. Za 10 minut już jest z powrotem, i tak w kółko. Nie da się w nogi zmarznąć z tym psem.
Lidka – a u nas niby lipiec, niby słońce, a wiatr chyba zza Uralu, bo tylko 20 stopni nastukało.
Możesz kopsnąć chociaż z pięć celsjuszy? Za wilgotność dziękujemy, u nas często wynosi blisko 100% – uroki mieszkania w środku lasu.
Iza i Sunsette (nie wiem, gdzie wyląduję) – źle się wyraziłam (na zmęku ostatnio jadę) z tymi nowymi obowiązkami. To raczej nowa upierdliwość dopisana do codziennych “pamiętać o”, “nie zapomnieć, by” i “koniecznie zrobić” – otóż mianowicie, Bożena z Ireną rozkurwiły sobie uszy, oczywiście te zakolczykowane. Nie żeby całkiem urwały razem z łbem, ale okolica okołodziurkowa się paprze i wymaga regularnych przeglądów i dezynfekcji (lato, muchy, temperatura sprzyjająca papraniu się itd.), a – jak się domyślacie – kozy tylko czekają, aż im ktoś przyjdzie pogrzebać przy ŚWIĘTYCH USZACH. Każda taka akcja to przynajmniej pół godziny – wyłuskać odpowiednią delikwentkę z tłumu (“co masz? pokaż! będziesz coś dawać? to może podrap? mogę ci stanąć na nodze?”), dać coś do przegryzienia na zachętę, dokonać dzieła (małżonek musi mi kozy przytrzymywać, tak żeby łeb był w jednym miejscu przez co najmniej kilka minut, a to nie lada wyzwanie), dać chlebka, zwabić drugą delikwentkę i wszystko powtórzyć. Nienawidzę tych kolczyków. Znów pomstuję i chcę decydentom różne rzeczy w dupę wsadzać. Najlepiej wybuchowe.
Dostaliśmy dziś Gwiazdolota. Siedem stów przeminęło z wiatrem, a w drodze do domu wypadł temu samochodu kierunkowskaz. Ot tak. I wisiał na kablach. Się okazało, że obydwa kierunkowskazy po zamontowaniu błotników zostały wetknięte na miejsce metodą “na wpych”, a kolega mechanik zapomniał nam powiedzieć, iż urwał był, zapewne niechcący, mocowania tych kierunków. Się jeszcze parę rzeczy okazało, ale szkoda gadać. Chyba już pójdę spać.
Cicho, Kanionek, bo moja młoda dziś odbiera naszego Gwiazdolota od blacharza. Progi, błotniki i cała reszta pomiędzy… Powiem jej, żeby rzuciła okiem na kierunkowskazy… i cała resztę możliwych “okazałosi”.
O, to tym bardziej nie mogę siedzieć cicho! Sprawdźcie jeszcze, czy koła aby przykręcone…
Bo my tak sobie dzisiaj skromnie, na jazdę próbną po wielkiej naprawie, a tu po ujechanych stu metrach coś puka. I wcale nie kotek w bagażniku, ani dziecko w piekarniku. Małżonek powiada: zatrzymiej furmankę, bo mie sie to pukanie nie podoba. Zatrzymałam, on wysiadł, coś go tknęło, sprawdził… Prawe przednie koło było w ogóle niedokręcone! To znaczy wiecie – jak samochód wisi na podnośniku, to się koła przykręca tak tylko, żeby się fury trzymały, a dopiero gdy auto stoi na czterech, to się dokręca porządnie. No a nasze było niedokręcone. A w lewym z tyłu w ogóle brakuje jednej śruby. Małżonek był dzisiaj bliski apopleksji, i rył w kamieniu listę wyrzygów, które się dostaną mechanikowi, gdy tylko wróci ów on z jakiegoś nagłego wyjazdu. Ja nie wiem – chciał nas facet zamordować? Wylatające lampy kierunkowskazów to “tylko” ewentualny wydatek (gdyby się stłukły albo całkiem podczas jazdy zgubiły), ale latające na luźnych śrubach koło to już przegięcie. To z rzeczy najgorszych, ale jak wspomniałam lista jest dłuższa.
A ja sobie przyniosłam kawałek zwierzęcego szpitala do domu. Jeden z małych kurczaków niedomaga na nóżkę (a bo ja wiem, co się stało? Kurczaki to gwałtowny i nieobliczalny naród, może małego ktoś nadepnął, czy w inny sposób poturbował), a taki niedomagający zaraz dostanie w lampę od któregoś z kogutów, no i do żarcia się nie doczłapie, więc na razie siedzi ze mną w pokoju. A jedna z kur, z tych naszych najpierwszych, ma się na umarcie. Serio. Grzebyczek jej poszarzał, piórka jakieś skołtunione, wzrok nieobecny. Od kilku dni sypia w psiej budzie, bo dostała od ziomków zakaz wstępu do kurnika. Dzisiaj zobaczyłam, jak jedna z Melin ją szturcha, a biedna kura już nawet nie miała siły uciekać, więc też ją wzięłam do kartonika, ma wodę i ziarka, i pewnie sobie zaśnie w świętym spokoju. W sumie to ona jest chyba za młoda na umieranie (2,5 roku ledwie ma), ale może te wolnowybiegowe dzikusy żyją szybciej i umierają młodziej? W każdym razie teraz to ona wygląda, jakby miała lat osiemdziesiąt. Cała taka jakaś zszarzała. I oczywiście jestem w rozterce – skrócić jej męki, czy czekać, aż umrze śmiercią naturalną? Pierwsze jest okropne, a drugie niehumanitarne. Jeśli chodzi o zagadnienie śmierci, to ja wciąż nie dojrzałam do niej emocjonalnie :-/
No to teraz mam spanie z głowy do momentu zaparkowania autka pod domem… Bo oczywiście odbiór MIAŁ być wczoraj… miau, miau… Do autka jako takiego jestem tak sobie przywiązana, ale do własnej młodej jakby bardziej, nieprawdaż…
A swoją drogą, to mi przypomniało historię, jak kumpel się do nas wybrał swoim leciwym Maluchem. Staruszek może nie wyglądał, ale żwawy był jeszcze całkiem, więc po A4 te 90 km/h spokojnie dawał radę – przynajmniej do momentu, kiedy oczom kumpla objawiło się podążające raźno przed nim jego własne przednie koło razem z fragmentami półosi…. Taaa… wszyscy żyją, i nawet zawału nie było, chociaż było blisko…
Daj jej umrzec, wiem, co mowie.
Ale się pogrzebowo zrobiło, przepraszam! Też się zachwyciłam reklamą serów. Chodzenie na bosaka po kaczych kupach bardzo dobrze robi na urodę. Pewnie i na samopoczucie, czy zauważyłaś jakąś różnicę?
Ale na urodę stóp dobrze robi, czy tak ogólnie? Bo nie zauważyłam :D To znaczy w przypadku stóp zauważyłam, że nie robi! Ciężko domyć…
A kura już sobie spokojnie umarła. Nawet nie chciała jeść, ani pić przez ostatnią w swym życiu dobę. No i dobrze, że ją zgarnęłam do domu – przynajmniej nikt jej po głowie nie skakał. Kulawy kurczak ma się coraz lepiej i dzisiaj już nawet trochę pobiegał na zewnątrz, ale na noc go jeszcze wzięłam na chatę.
Ja Was przepraszam, że znów mnie prawie nie ma, ale jak nie grzyby, to inna robota, i dzień w dzień wpełzam do łóżka przed północą. A może ktoś z Was był już na urlopie, czy innych wakacjach, i opowie jak było, to sobie chociaż poczytam? Nie wiem już co się na świecie dzieje, i tylko małżonek mi codziennie donosi, kto kogo zabił ostatnio w Niemczech :-/
Urlop powiadasz? My właśnie wróciliśmy z urlopu. Spędziliśmy go w studni ;)
Rozumiem, że też macie fajne pomysły na spędzanie wolnego czasu? Bo małżonek na przykład siedział dziś w zamrażarce, z suszarką do włosów…
Nie no, to już level wyżej ;) Wyłączyłaś mu prąd chociaż? ;)
Nie musiałam, burza przyszła i zabrała :)
Swoją drogą to byłoby świetne ogłoszenie matrymonialne: “w wolnych chwilach siedzę w zamrażarce z suszarką do włosów” :)
Selekcja natychmiastowa, od razu znajdujesz tę jednyną :D
U Kanionka tylko zyc i umierac.
Tez chodze boso po domu i ogrodzie, mnostwo przyjemnych wrazen.
Chcialam wiedziec, czy ogolnie czujesz sie lepiej?
Pluskat – czy ja wiem… Mam na myśli, że nie mam się kiedy nad tym zastanawiać, serio, serio. Ale małżonek od kilku dni mi się przygląda i twierdzi, że cyt.: “jakoś tak lepiej ostatnio na pyszczku wyglądasz, Kanionku. Jakbyś taki zdrowszy i bardziej zadowolony był”. Ja mu tłumaczę, że to klasyczne oznaki obłędu – rumieńce, błysk w oku, włos rozwiany w nieładzie itd., ale on się upiera, że to dobrze. No to jak dobrze, to dobrze, na wuj drążyć temat.
Na zimę się okaże – zazwyczaj wtedy, gdy mam okazję poodpoczywać, to wyłazi ze mnie wszystko to, co nie miało czasu latem ;)
I może tak sobie jeszcze dodam od bosej czapki, że wszystko mi się w berfutingu podoba – moje “buty” pasują do każdego ciucha, są wygodne, stosunkowo łatwe w czyszczeniu, uszkodzone same się regenerują, nie uwierają… Z jednym, małym wyjątkiem. Mam stare, bardzo ze mną zżyte odciski, właśnie od butów, które latami nosiłam. Jedne od tych na obcasie, inne od ciężkich i sztywnych. No i te stare odciski dają mi w kość, a podobno same się nie wyprowadzą, trzeba interwencji podologa/podiatry, czy innego chirurga. Jak sobie trafię takim odciskiem na jakiś kamyczek, to widzę gwiazdy i robię taki dźwięk, jak syfon. Niefajne to jest.
Niech Ci kozy dają mleko, kury jajka, koty z psami ukojenie skołatanych nerwów, gęsi niechaj strzegą obejścia przed wszelakim złem, biegusy oby dawały radość a Mąż… (sama wypowiedz życzenie). Życzymy Ci Kanionku z głębi serca wszystkiego, co dobre i piękne.
Dołączam się z życzeniami. Wszystkiego, wszystkiego najlepszego Kanionku: zdrowia, zdrowia i jeszcze raz pieniędzy !(jak to mówi mój mąż).
A dziękuję, Kozy kochane :)
W sumie już się spełnia – mleka mam więcej niż zamówień (uwaga, sprytnie ukryta w przekazie reklama: MOŻNA ZAMAWIAĆ SER, JUŻ MOŻNA, SĄ WOLNE TERMINY), w ogrodzie cukiniowe zagłębie (macie jakiś naprawdę fajny przepis na cukinię na zimę, np. w słoikach? Bo suszyć takiej ilości nie mam gdzie, a zamrażać to mi się nie chce, bo blanszowanie), kury się niosą, bieguski rosną, wszystkiego pełno, aż chwilami zbyt wiele ;)
Ale zdrowie i pieniądze bierę w każdej ilości!
Ja nieustajaco polecam peperonatę, czy tam leczo (bez mięsa ofkors). Wrzucasz na patelnię co tam masz w ogródku – fasolka, marchew, cebula, papryka… Pod koniec cukinię pokrojoną w kostkę, dużo czosnku i sosu pomidorowego. Pychota :)
O tak, ja uwielbiam leczo, w ub. roku zrobiłam chyba z dziesięć litrowych słoików. Kiełbasę można podsmażyć i dodać już po otwarciu słoika zimą. Tylko że papryki do tego trzeba sporo, czyli musiałabym kupić, no i tego smażenia i duszenia, i pasteryzowania… Znowu pół dnia przy garach.
Wiecie co? Jak tak sobie o tym dobrze i długo pomyśleć… Chyba moja cukinia skończy w koziarni i na kurzym wybiegu :D
A biegusy kochają cukinię – kroję w plasterki, a one wydłubują sobie ten mięciutki miąższ z ziarenkami ze środka. Kurczaki też, ale jak się środek skończy, to i obwarzanek ze skórką też zmęczą. A jak nie one, to Mając z Pimpacym.
Kiedyś, gdy miałam w cholerę cukinii, robiłam sałatkę w occie: cukinia jakieś 80-90procent, reszta papryka czerwona i cebula. Cukinia w kostkę, papryka i cebula w pasemka. Na ostro-słodko. Gdzieś mam przepis, jakby co.
Też coś takiego robiłam, chyba dwa lata temu, ale był jeden feler: w przepisie stało, żeby na wierzch zawartości każdego słoika wlać trzy łyżki oleju, i ten olej zepsuł wszystko. Nie wiem, czy był felerny, czy to wynik pasteryzacji, ale dawał tak paskudny posmak, że ta cukinia nadal gdzieś siedzi w piwnicy, na wypadek wojny albo innej ostatecznej ostateczności.
Fu! Niedejboże. Nie cierpię oleju w przestworach. Ta sałatka jest bez oleju :)
Ojesu, w PRZETWORACH :)
W przestworach lubię, bo wtedy nie skrzypi ;)
O ja cie! Ciapa ze mnie i zewłok!
Kanionku! Najlepszego! Co by się darzyło w domu i zagrodzie. I to zdrowie. I piniądz! Dużo piniądza! :)
P.S. Cytat: „jakoś tak lepiej ostatnio na pyszczku wyglądasz” po prostu uwielbiam!
A dajcież spokój, ja sama zwykle nie pamiętam, i dopiero gdy zadzwoni telefon po południu (Mama oczywiście), to już wiem, że mam imieniny ;)
I dziękuję :)
Kanionku – sto lat! I ser z popiołem bym zamówiła…
Dziękuję, Ania W., a co do sera z popiołem – to chyba dojrzewający musi być? I nie mam bladego pojęcia, co to ma być za popiół, ale zapewne jakiś “specjalny”?
A kurde widzisz mi się jakoś uwidziało, że Ty właśnie i z popiołem produkujesz :)
A to może dlatego, że chyba Pluskat tu kiedyś wrzuciła linka do takich serów z popiołem, o ile dobrze pamiętam. Ostrożnie zakładam, że kiedyś zajmę się tematem serów dojrzewających na poważnie, ale to jeszcze nie dziś. Niestabilne warunki w piwnicy (obecnie 17 stopni, czyli co najmniej o stopień za dużo, wilgotność 94%, czyli o około 15% za dużo…). Zrobiłam właśnie kilka serów przeznaczonych do dojrzewania, w tym jeden ogromny, ponad dwa kilogramy, ale będę je woskować i może się udadzą, a na takie bardziej wymyślne przyjdzie czas, gdy będę miała prawdziwą dojrzewalnię i… więcej czasu na eksperymenty. Sery nie są takie łatwe, na jakie wyglądają, zwłaszcza te dojrzewające po kilka miesięcy. Jeden głupi błąd, niedopatrzenie, drobna zmiana warunków i z sera robi się katastrofa. Częstowano mnie niedawno, u pewnego lokalnego wytfurcy, kozim serem z pleśnią. Tyle, że nie był to ser pleśniowy z założenia ;) Wiem, że niektórzy “producenci” nie przejmują się takimi pierdółkami, a wręcz uważają, że “klyjęnt” i tak się nie zna i wszystko kupi, ale ja bym tak nie mogła. No więc nie zaoferuję Wam niczego ciekawego, dopóki nie opanuję procesu produkcji tak, by otrzymywać spodziewane, powtarzalne rezultaty, których nie będę się musiała wstydzić.
Oszmatko, co mnie wzięło na wykłady nagle? A miałam tylko napisać, że z popiołem na razie nie będzie ;)
O jacie… w ogóle nie skojarzyłam, żeś Ty Kanionku solenizantka :)
Mnóstwo imieninowych buziaków :********
No bo nie ma w kalendarzu imienin “Kanionka”, więc spoko, można nie kojarzyć. Zaś co do urodzin, to już każdy powinien coś tam kojarzyć, bo małżonek mówi, że Kanionek jest tak stary, iż pierwsze wzmianki o jego osiemsetnych urodzinach pojawiły się już gdzieś na początku Starego Testamentu.
Ha! Udało mi się ustrzelić setkę, a ja dopiero się rozkręcam komentarzowo.! Tak dawno tu nie pisałam, że chyba do 200 dociągnę :D
Kanioneczku… po pierwsze primo – reklama jest boska! Oskar dla Ciebie i dla piesków!
Ja bym ją rozpropagowała – można? Na YT, FB i gdzie tylko się da?
Po drugie primo – serki są pyszne, ale mają ogromną wadę… Za szybko się kończą!
A powinny starczać od zamówienia do zamówienia…
Propaguj ile wlezie, jeśli masz wenę :) Z moim netem nie chce mi się nawet startować do youtube.
A propos serków – niech mi wolno będzie jedynie zauważyć, że KTOŚ, nie powiem kto, kazał mi w tym roku obsiać pół ogrodu cząbrem. Takoż uczyniłam, i mam całe łany cząbru sięgającego mi po kolana. Wczoraj postanowiłam trochę prześwietlić przestrzeń i część cząbru ususzyć, i już chciałam iść po kosę, ale sobie przypomniałam, że jedna rączka jej się urwała podczas zapalczywej walki z ostem i barszczem zwyczajnym. No to ścięłam tylko cztery pęczki (PĘKI! Naręcza to były, jak snopki siana!), i zapytuję, czy KTOŚ się do tego pozostałego cząbru poczuwa, czy mam kozom dać? ;)
A któż to był Kanionku, ten paskudny KTOŚ? :D
Poczuwam się, poczuwam :) I ze serkiem zamówię, i może snopek samego?
Ale czy wysiałaś też tymianeczek, bo one zawsze w duecie u Ciebie występowały?
Tak, tymianeczek też, a jest wszak jeszcze ubiegłoroczny, gdyż albowiem tymianek jest odporny na działanie zimy, więc cząber nie cierpi na samotność w ogrodzie ;)
Kanionku, a z jakim wyprzedzeniem trzeba sobie sery zamawiac? Bo ja bede w PL w pazdzierniku dopiero i teges… chcialabym w tej okolicy do serowego kalendarza sie wpisac…
A to zależy – zwykle od tygodnia do trzech, ale na przykład teraz nie ma kolejki i jestem w stanie zrobić i wysłać w ciągu kilku dni (wysyłam najczęściej w poniedziałki). Co to będzie w październiku to nawet najmądrzejsze kozy w oborze nie wiedzą, ale jeśli przypomnisz się na jakieś dwa tygodnie przed terminem, to na pewno damy radę :)
Odciski musisz wyciac u podologa, jesli takowego znajdziesz. Moze nie odrosna, jesli chodzisz boso.
Czyli muszę znaleźć dwie rzeczy – specjalistę i czas. Po takim zabiegu pewnie nie od razu można chodzić normalnie… Hm. HM. Może pokochać odciski będzie łatwiej.
Szkoda, że nie mieszkasz blisko mnie – poleciłabym Ci dobrego podologa :)
Ano szkoda. Nie wiem nawet, czy ja tu znajdę lekarza o tak wąskiej i chyba mało popularnej specjalizacji.
Wcale nie aż tak mało popularnej… A przynajmniej kolejki są krótsze niż do kardiologów czy ortopedów. :)
Ja wiem, że nie ten region i w ogóle, ale rzuciło mi się w oko – same popatrzcie i powiedzcie: czy ten facet mógł zostać np. księgowym…? :D
http://gabinet.podologiczny.pl/
No nie, nie z takim nazwiskiem :D
mozna chodzic normalnie, wycina sam odcisk, bez przelewu krwi.
A to dobrze wiedzieć, dzięki :)
Ja w sprawie cukinii, ale na wstępnie mojego listu… tfu, wpisu, pozdrawiam Koziarnię i całe Kanionkowo:)))
Cukinii nie blanszuję, kroję w kostkę (sieję sporo, zbieram nieduże, nie obieram) i do zamrażarki. Po rozmrożeniu wrzucam do gara, podlewam wodą, gotuję chwilę i zaraz jest miękka, dodaję zeszkloną cebulę z porem i czosnkiem, sól, jakieś przyprawy, zioła – w zależności od ochoty w danej chwili, na koniec miksuję na gładko, jem z podprażonymi pestkami dyni, słonecznika, sezamem itp. Dla mnie pycha. Tak samo robię z dynią. Ułatwiam sobie wszystko, ile się da. Nie cierpię blanszowania. W zeszłym roku bawiłam się z fasolką szparagową, blanszowałam, i wcale mi nie smakowała potem, więc nigdy więcej;) A z cukinii robiłam ostatnio pasztet, coś wspaniałego, tylko dość pracochłonne, więc nie wiem, kiedy powtórzę. Jak ktoś chce przepis, to wzrzucę. A jeszcze znalazłam przepis na keczup z cukinii na zimę:
Keczup z cukinii:
Składniki :
( na 7 słoiczków )
1,5 kg obranej cukinii
0,5 kg cebuli
2 szklanki cukru
szklanka octu
łyżeczka słodkiej papryki
kopiasta łyżeczka cayenne
łyżeczka pieprzu
400 g koncentratu pomidorowego
garść soli
Sposób przygotowania :
Cukinię trzemy na grubych oczkach tarki , cebulę drobno kroimy.
Całość przekładamy do większego garnka , zasypujemy garścią soli , mieszamy i odstawiamy na 6 godzin (nie odciskamy).
Po tym czasie warzywa stawiamy na gaz i gotujemy do momentu aż zaczną się rozpadać .
Następnie dodajemy cukier i ocet , gotujemy ok. 20 minut , mieszając od czasu do czasu .
Dodajemy koncentrat i przyprawy i gotujemy kolejne 20 minut. Zdejmujemy ketchup z ognia i za pomocą blendera ucieramy wszystko na gładki sos . Sprawdzamy konsystencję i smak , w razie potrzeby redukujemy i doprawiamy do smaku .
Przelewamy sos do wyparzonych słoiczków i zakręcamy .
Pasteryzujemy przez 10-15 minut.
Nie robiłam tego, ale przepis jest dość zachęcający.
Najgorsze dla mnie to ścieranie na tarce – ja mam taką elektryczną maszynkę z wymiennymi ostrzami i ucieram na tym, ale jest mało wydajna, do pasztetu starłam na tym 2 spore cukinie i już mi się nudziło pod koniec;)
Ale czekaj, tylko 1,5 kg cukinii i aż 7 słoiczków? A co ja zrobię z pozostałymi dziewięćdziesięcioma ośmioma (i pół) kilogramami cukinii? Nie mam tylu słoiczków! A tak serio, to nadal mam w piwnicy keczup sprzed dwóch lat (i wciąż jest dobry), więc może keczupowanie sobie odpuszczę.
A ten pasztet to danie obiadowe, czy na zimno do kanapek? Jeśli znajdziesz chwilkę i będzie Ci się chciało pisać, to może wrzuć ten przepis…?
Najbardziej lubię cukinię podsmażoną na oleju, posypaną uprzednio ziołami, czosnkami, różnymi takimi. Prawie jak z grilla. Szkoda, że takiej się nie da zachować. Wszystkie marynaty, pasteryzy i inne formy przetwórcze niestety zmieniają smak tego wspaniałego warzywa, że nie wspomnę o konsystencji, a jednak wciąż szukam nowych przepisów ;)
Widziałam gdzieś przepis na dżem z cukinii. 18,5 kilo przerób na dżemik, a pozostałe 80 – wiadomo – zjedzą kozy :D
Moje kozy mają za dobrze w dupach! I się im od tego we łbach poprzewracało. Normalnie foch na cukinię w tym roku, więc wszysto opierniczają kurczaki, kaczki i gęsi. A gdy wyskubią sobie mięciutkie z ziarenkami, to wkracza Pimpacy z Mającem, którzy zżerają resztę. Czyli jak zwykle nic się nie marnuje, a ja z ogrodu to mam tylko aromaterapię – te wszystkie kwiaty i zioła TAK pachną! Idę zerwać koperku do mrożenia na zimę, trącam nogą tymianek i już czuję jego zapach. Wyrywam perz, który wyrósł wśród skromnych kępek majeranku, niechcący łapię za majerankową gałązkę, i aromat mnie zniewala. Tnę koper, on pachnie jak szalony, a mózg od razu przypomina o kiszonych ogórkach…
Tyle, że nie mam czasu tego wszystkiego przerabiać, a na śniadanie zjadłam dziś obiad, właśnie przed chwilą. Za to zwierzęta mają raj na ziemi.
A kozom gruszki przyniosłam, ledwie kilka sztuk co nie zgniły na drzewie, pokroiłam w plasterki i rozdawałam jak świętą komunię. Smakowało.
Kanionku, wszyscy wią, że rozpieściłaś te swoje dzieci rogate, a kurczakom, kaczuszkom i piesełom też się frykasy należą :)
Czy mi się wydaje, że obiecałaś nam tu, że będziesz bardziej dbać o Kanionka? I takie pyszne śniadanie, jakie kiedyś nam pokazałaś będziesz jeść rano?
No jadłam rano. Raz, w ubiegłym tygodniu. O piętnastej.
Oj tam, oj tam.
Kaczuszki bardzo fajnie jedzą szczypior :) Wciągają jak tasiemkę starą, udając że to makaron ;)
Tu jest przepis
http://mojetworyprzetwory.blogspot.com/2012/09/cytrynowy-dzem-z-cukini.html
Będzie pyszny dodatek do koziego serka :)
O rany, zajzalam, przeczytalam i zapragnelam :-)
wobec nieoczekiwanej obfitości cukinii w tym roku, ten przepis to zbawienie ))
Podzielcie się wrażeniami smakowymi :)
A wiecie, że przepisów na przetwory z cukinii jest pińcet?
Pasztet był dobry i na ciepło (jadłam z kaszą jaglaną), i na zimno, nawet solo.
Przepis jest z bloga Agnieszki Maciąg (cytuję dosłownie):
3 szklanki cukinii (bez pestek!) starej na tarce o grubych oczkach (dokładnie odciśnij sok!)
1 duża marchewka obrana i starta na tarce
2 cebule obrane i drobno posiekane
5 ząbków czosnku obranych i posiekanych
½ szklanki oliwy z oliwek lub pestek winogron
½ szklanki tartej bułki
½ łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka przyprawy curry
4 jajka całe
duży pęczek natki pietruszki posiekany
posiekane świeże zioła: lubczyk, hyzop, oregano, tymianek, bazylia, koperek… (świeże zioła można zastąpić suszonymi)
sól do smaku i świeżo mielony czarny pieprz
Wykonanie:
Piekarnik nagrzej do 190-200C.
Cebule i czosnek podsmaż na całym oleju, by stały się miękkie.
Dodaj świeżo mielony czarny pieprz i suszone zioła (jeśli nie masz świeżych, to teraz dodaj suszone).
Formę do pieczenia dokładnie wysmaruj tłuszczem i wysyp odrobiną tartej bułki.
W dużej misce wymieszaj dokładnie wszystkie składniki, najlepiej ręką.
Masę przełóż do foremki.
Piecz w nagrzanym piekarniku przez 1 godzinę.
Ja robiłam trochę po swojemu, zamiast bułki tartej dałam płatki owsiane drobniutkie, jako tłuszcz – olej kokosowy (ilość na oko), z ziółek i przypraw – dużo koperku i natki pietruszki, suszoną bazylię, pieprz, sól, kurkumę. Mieszałam normalnie łyżką, dodawałam tych płatków na końcu, bo wydawało mi się dość rzadkie toto, piekłam w foremce wyłożonej papierem do pieczenia. Po wyjęciu z piekarnika pasztet był rzadki, ale i tak na gorąco łyżką wyjadłam 1/4. Resztę w foremce wystudziłam i dalam do lodówki. Po schłodzeniu ładnie stężał, dopiero wtedy wyjęłam, odkleiłam papier. Kroi się po schłodzeniu idealnie. Ogólnie polecam, ale roboty troche przy tym jest.
Ufff, pufff, dzięki Kanionku, że w ciągu tego czasu, gdy mnie tu nie było, nie wrzuciłaś nowego wpisu, bo bym się już w ogóle nie przedarła przez tę mnogość tematów ;)
Ale po kolei:
1. Kurki. Dużo kurek, piękne kurki. Ja też chcę takie kurki. Grzyby znaczy się ;)
2. Te “ni to jakieś owoce, ni to jakieś nie wiadomo co”, do którego kozom bronisz dostępu eternitem to chyba berberys, z którego – nie zgadniesz, co się da zrobić :P Oczywiście, że nalewkę :) O, na przykład: http://www.gryzz.pl/nalewka-z-berberysu/
3. Pokrzywy są podobno dobre na reumatyzm. Boso po pokrzywach – faktycznie, marzenie. Chyba wolę reumatyzm ;)
4. Chyba już ktoś kiedyś miał tu taki pomysł, by szczególnie ostre kozie rogi zabezpieczyć nałożonymi nań piłeczkami tenisowymi? Wyobraźcie sobie Małezło z takimi antenami :D
5. Kaczęta :DD Nigdy nie pojmę, jak te małe kupki puszku są w stanie unosić się na wodzie. No bo kaczka, z tymi jej tłustymi piórami i tak dalej, to owszem. Ale te puszaczki? To są jakieś czary. Stanowczo.
6. Z tą kiełbasą, to ja wiedziałam, że będą jakieś kłopoty. Ale kwiaty ma cudne :)
7. Ogródek!!!!! Dech zapiera :))
8. Reklama!!!! :D
No właśnie chciałam Wam napisać, że nie mam czasu Wam napisać, dlaczego nie mam czasu nic napisać. Nie dziękuj, brak nowego wpisu zaczyna przechodzić w stan permanentny ;)
1. Żebyś Ty wiedziała, co myśmy ostatnio zrobili z kurkami, których nikt już nie miał ani siły, ani czasu przerobić…
2. Nie chcę NIC wiedzieć o żadnym berberysie. Nie robię ŻADNEJ nalewki. Ić precz! (i w ogóle nasuwa się takie pytanie: z czego, prócz żwiru, człowiek nie zrobił jeszcze nalewki?)
5. Puszaczki są mistrzami świata w słodkości, i nadal je uwielbiam, choć TYLE z nimi roboty. Z uwagi na to, że dostają inne, drobniejsze żarcie, niż reszta ptactwa, a do tego nie mają szans dopchać się do koryta, muszę je razem z matkąkaczką zaganiać do namiotu kilka razy dziennie, gdzie dostają żarcie i wodę. Potem wypuścić, niedojedzone żarcie i wodę zabrać, a namiot zamknąć, bo inaczej wpadną tam kurczaki i zrobią kipisz. No ale i tak je kocham.
6. A oprócz kiełbasy rosną już owoce Twoich pomidorów – czarne, i w paski, no i te koktajlowe :)
Kozom kurki dałaś? Hmmmm… Było nalewkę kurkową zrobić ;)
0Rh+ a co powiesz na takie grzybki?
https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/v/t1.0-9/13872834_1739694106284844_7576840349500715879_n.jpg?oh=dde869f260909ce9759e69b855c7bdb3&oe=581466C2
Mitenki, dobrze, że nie wiem, gdzie mieszkasz, bo bym Cię wzięła i udusiła :D
Takie tortury! Jak możesz ;)
Dlaczego u mnie prawie nie ma prawdziwków?! Dlaczego?!?
A, wiem już dlaczego nie ma. Bo przyjdzie taka zołza jak autor powyższego zdjęcia i powyzbiera wszystkie ;))
Kanionku,proponuję dodanie do bloga zakładki “Sprzedaż serów”. Napisz jakie sery masz w ofercie(twarogowe,wędzone,twarde itd.), ile przeciętnie ważą, jakie mają dodatki smakowe. Oczywiście z aktualną ceną (najlepiej +informacja o cenie przesyłki) i koniecznie ze zdjęciami. Może też jakiś formularz zamówieniowy z przewidywaną datą wysyłki?
Na wakacjach jadłam bardzo dobry ser biały w solance. Miał konsystencję całkiem inną niż feta. Chyba pisałaś już kiedyś właśnie o takich serach w typie bałkańskim. Pewnie lepiej znosiłyby transport niż twaróg, tylko byłby problem ze szczelnym pakowaniem. A owcze sery też robisz?
Kaniu kochana, szablonik z niezbędnymi informacjami o serach “robię” już od kilku miesięcy. Oficjalnie na stronie go nie będzie, z przyczyn o których nie mam już dzisiaj weny pisać. Owczych serów nie robię, bo nie mam owczego mleka – po tragedii z wilkami chciałam Baśkom ulżyć i je doić, ale zapomnij, one są zbyt dzikie, a spanikowane stanowią realne zagrożenie dla zdrowia i życia. Baśki się zasuszyły, mleka nie ma, a co będzie w przyszłości to nie wiem. Na wiosnę 2017 będę miała około trzydziestu małych koziołków, mnóstwo koziego mleka, a ręce nadal tylko dwie :-/
Może na forum, zakamuflowane np. jako “Mieszkanie w Watykanie zamienię na kawalerkę w Pcimiu” albo jakoś inaczej, może nawet bardziej z sensem ;)
O to to! I żeby wejść na taki wątek, trzeba będzie znać hasło! “Hasło twarde masło”. “Sery wchodzą do garsoniery, a żyrafy do szafy”. Czy coś.
Szkoda, że owce się nie socjalizują:)Bardzo lubię owcze sery, kozie zresztą też, ale nie wiem co można zamówić. I zastanawiam się czy nie szkodzi im długa podróż w wysokich temperaturach.
A jeśli masz akurat nadmiar mleka, to może pomyślisz o robieniu serów, które mogą leżakować nawet i trzy lata, jak opisane na tej stronie http://kuchnia-turecka.blogspot.com/2012/09/tureckie-sery.html
I jeszcze źródła inspiracji http://www.thecheesemaker.com/cheese-making-books/
Kania, zamawiałam wiele razy i Kanionek je tak pakuje i zabezpiecza ze docierają bez uszczerbku na smaku i urodzie :)
A smaki – jakie fantazja podpowie. Pod warunkiem, że Kanionek ma takie zielsko czy przyprawę. Polecam z cząbrem i tymiankiem, z rozmarynem i z czarnuszką :)
Kaniu, inspiracji to mi nie brakuje :D Brakuje mi czasem czasu, czasem mleka, a czasem warunków. Lektur nt. serowarstwa mam już kilka za sobą, bywam na forach, z czystej ciekawości czytam i analizuję przepisy, ale to nie wszystko. Sery to chemia, i to dość kapryśna. Większość gatunków wymaga skupienia, doświadczenia, umiejętności obserwacji i wyciągania wniosków, jeśli coś pójdzie nie tak. Wymagają wiedzy nt. procesów zachodzących w serze. Sery, które robię, są stosunkowo proste, a i tak można je zepsuć, co już wiem dzięki własnym doświadczeniom. I wiem, że aby zostać prawdziwym serowarem, trzeba się temu oddać, poświęcić większość czasu (a jest jakaś pasja, która tego nie wymaga?). Nie wiem, czy ktoś jeszcze robi sery dokładnie takie, jak moje, bo recepturę opracowałam sobie sama, choć na pewno są do jakichś podobne, bo sery świeże to do siebie mają, że są jeszcze “niedookreślone”, jak nastolatkowie, co to nie wiedzą kim chcą być, gdy dorosną. I nie wiem, czy będę kiedyś prawdziwym serowarem, z piwnicą załadowaną po sufit tajemniczymi gomółkami, co to samym zapachem zwalają z nóg, a w szkatułce pod łóżkiem przechowywać będę tajne receptury, nagryzmolone ołówkiem na serwetce. Gdyż i owszem, ser jako zjawisko przyrodnicze intryguje mnie, i przy okazji każdego nadmiaru mleka będę eksperymentować, ale… Mnie w życiu ciekawi zbyt wiele rzeczy, bym mogła oddać się jedynie serom, a i tak życia mi na życie nie starcza ;)
Tymczasem z nadmiaru mleka zrobiłam sery dojrzewające “typu Gouda”, będą gotowe na przełomie października i listopada. Tym razem będą woskowane, bo w mojej piwnicy tylko takie mają szansę.
Oj to ja bym mogla wpisac sie na liste do tych serow dojrzewajacych? Moze jakis dojrzeje z tej okazji :-)
Modra – właśnie dzisiaj udało mi się te sery zawoskować, został jeszcze jeden, na razie zbyt świeży, a jutro znów będę robić kolejne, o ile zdążę, bo dzień zapowiada się “ganiany”. Na listę? Pewnie :) Ale lepiej się przypomnij kole października, bo ja już “nie sklejam akcji”, sypię sól do kawy i tym podobne, więc mogę zapomnieć. To całe woskowanie też nie było takie proste, na jakie wyglądało (oczywiście, mam za sobą tutoriale pisane, mówione i pokazywane, ale gdy już się to robi samemu, to nagle jest całkiem inna bajka, a czasem Bajkał…). No ale jakoś to wyszło, kolejne doświadczenie i dwa upierniczone garnki (i kuchenkę i trzy noże) mogę dopisać do kolekcji wrażeń, a że razem z kąpielą w solance, osuszaniem krążków, roztapianiem wosku i samym woskowaniem zeszło mi prawie trzy godziny, to już szkoda gadać.
Teraz pozostaje trzymać kciuki, żeby sery dały radę w temp. 17 stopni. Wilgotność w piwnicy makabryczna, ale po zawoskowaniu nie powinno to już mieć znaczenia. Wadą serów dojrzewających jest to, że dopiero po wielu miesiącach okazuje się, czy schrzaniliśmy, czy nie. O właśnie, chrzan muszę wykopać do ogórków, tylko weź go teraz znajdź w tym ogrodowym gąszczu. A specjalnie go sobie do ogrodu przeniosłam, żeby daleko nie ganiać z łopatą :D
W tym roku lato jest tak łaskawe, że wszystko rośnie jak w Czarnobylu – kukurydza jest wyższa ode mnie, słoneczniki mają chyba dwa i pół metra (z tym, że raz wichura i ulewa położyła kilka sztuk, i te też mają dwa i pół metra, ale półtora metra łodygi wije się po ściółce), nawet pomidory w gruncie zdrowe i dorodne, co mi się tu jeszcze na tym biegunie zimna i zła nie zdarzyło. I prawie przegapiłam zbiór cebuli i czosnku, bo w tym roku dojrzały o prawie miesiąc wcześniej – wlazłam do ogrodu po jakąś pierdółkę typu szczypiorek, a tam cebule sobie kwitną w najlepsze (to było dwa tygodnie temu…), a w ubiegłym roku zbierałam w sierpniu.
Kochana sto lat i wszystkiego najpiękniejszego z okazji Imienin )))
taka zafajdana robotą jestem, że zapomniałam, wybacz i Twojego wpisa musiałam se na trzy razy zaordynować, noooo Pani reklama jest wyborna))) a główna aktorka wyśmienita, a seryyyyyy no sery nie mają sobie równych )))))))))))))))
DZiękuję, Teatralna, i nic się nie martw – ja też “zafajdana robotą” :D
Zaczynam wierzyć w to, że zima ma jakiś sens. (tak, można rzucać zgniłymi jajami i krzyczeć “precz z innowiercą!”)
Ja bardzo lubię zimę. I wcale nie ze względu na temperatury. Po prostu wtedy krócej jestem z dzieciakami na dworze. A ze mnie straszna domatorka jest… ;) Także tego… można i we mnie rzucać… Chociaż, jeżeli miałabym wybór to wolałabym świeżymi jajami, a nie zgniłymi :D
w tym kontekście też lubię zimę, nie mam wyrzutów, że zaniedbuje ogród, że nie siedzę na tarasie i się nie zachwycam ciszą, wsią i przyrodą… ale za to mam kłopoty z wyjazdem do pracy i ciemno w chałupie, bo okna połaciowe zawalone śniegiem także … ten, no i tak źle i atak fatalnie. Aktualnie żem dodatkowo wykończona zgnilizną !!! u nas leje, no kurwa leje cięgiem od 2 miesięcyyyy
Chyba wolałabym ser serowy, czyli bez dodatku ziół. Zastanawiałam raczej, czy te sery są wędzone, czy świeże typu twaróg, czy jeszcze jakieś inne.
Kania – te z “reklamy” na przykład są wędzone. Sery świeże, owszem, ale nie “typu twaróg”, tylko podpuszczkowe, prasowane, krótkodojrzewające, w krążkach. Dokładnie takie, jak te wędzone, tyle że bez wędzenia ;) Przechowywane w lodówce są jadalne przez co najmniej dwa tygodnie, a jeśli ktoś lubi ostrzejszy smak, to i dłużej. To są sery z mleka zaszczepianego wyizolowanymi kulturami bakterii mezo- i termofilnych, ściętego podpuszczką, i w temperaturze od 10 do 16 stopni i przy wilgotności powietrza 75 do 85 % można sobie te sery “dojrzewać” i przez kilka miesięcy (oczywiście w całym krążku), choć to nie takie proste, jak się wydaje. Twaróg to kompletnie inna bajka, i choć na własne potrzeby robię go sporo (a także dla lokalnych odbiorców), to wysyłam rzadko.
(tak, powinnam zrobić plik zawierający wszystkie informacje i wysyłać go zainteresowanym. Zrobię, tylko nie wiem jeszcze kiedy)
“sery z mleka zaszczepianego wyizolowanymi kulturami bakterii mezo- i termofilnych, ściętego podpuszczką, i w temperaturze od 10 do 16 stopni i przy wilgotności powietrza 75 do 85 % można…”
Zabrzmiało jak rozdział pracki co najmniej licencjackiej… Pełen szacun!!! :-)
Kanionku, a malzonek zakupil kiedys dojarke dla ludzi. Czy mial czas cos przy niej majstrowac? Bo ja sie boje o Twoje rece.
Korespondował z Chińczykami ws. odpowiednich dla kozich cycków końcówek (te tam takie nasadki na strzyki), ale Chińczyk albo nie odpowiadał przez tydzień, albo odpowiedział nie na to pytanie, co było zadane, i tym podobne. W końcu małżonek uznał, że jeśli puści mu przelew, to albo zobaczymy te graty w przyszłym roku, albo wcale, albo przyjdzie coś zupełnie innego, np. pompka do materaca, i dał sobie spokój. Te dostępne na rynkach europejskich są ciut drogie, ale chyba trzeba będzie wydać te pieniądze; teraz doję osiem kóz, a za rok może ich być czternaście. Pozostaje jeszcze kwestia jakiegoś pulsatora, czy innego diabła, nie pamiętam. Tak sobie myślę, że gdy mi ręce już odpadną, to z czystym sumieniem będę mogła siąść na dupie i powiedzieć: pie*dolę, nie robię, bo NIE MAM CZYM ;)
Wysłałam maila wczoraj, czy dotarł?
Babo Ago, dzisiaj Ci odpisałam (wczoraj zasnęłam nie dotarłszy nawet do kompa, w szkłach kontaktowych i ubraniu), ale nawet wczoraj, ani przedwczoraj niczego by nie zmieniło, co też opisałam szczegółowo w odpowiedzi.
wyslalam maila z zapytaniem, ile by kosztowala taka maszynka:
http://www.sas-leroux.fr/index.php/nos-produits/systeme-autonome-de-traite-pour-chevres
Tu mają ceny na stronie, o: http://www.schlauerbauer.de/Minimelker-Melkmaschinen-fuer-Kuehe-Ziegen-und-Schafe/Minimelker-Melkmaschine-fuer-Ziegen/
Nieszczególnie zachęcające…
Nie chce sie wymadrzac, tylko niesmialo pokazac link, znaczy ze tansze, a moze cos z podzespolow do tej co chinczyk nie pomogl?
http://sprzedajemy.pl/nowa-przewozna-dojarka-bankowa-dla-koz-oraz-bydla-2-konwie-nr14234442
A taka?
http://sprzedajemy.pl/dojarka-alfa-laval-na-wozku-nr29983952
Ja sie nie znam, ale ta za 2500 wyglada schludnie.
No to może ja odpowiem krótko (haha) i zwięźle (buhaha), i mam nadzieję, że nikt się nie obrazi (NAPRAWDĘ, bardzo Was proszę). Kozy Kochane. Zdajecie sobie pewnie sprawę z tego, że my też umiemy wpisać “dojarka dla kóz” w wyszukiwarkę, w co najmniej dwóch językach?
Minionej zimy małżonek poświęcił tematowi dojarek ładnych kilka dni i nocy. Wie o nich prawie wszystko (włącznie z takimi “drobiazgami”, jak kwestia pulsacji i podciśnienia, które to wartości dla kóz różnią się diametralnie od tych dla krów, a żadne z podlinkowanych ogłoszeń nawet o nich nie wspomina. Dlaczego? A bo kogo to obchodzi; dla kóz i krów, to dla kóz i krów, a że koza za rok będzie miała cycki do ziemi, albo w ogóle utraci zdolność mleczną, to oj tam). I wyobraźcie sobie, że gdybyśmy mieli kilka tysięcy zbędnych złotych, to nie kupowalibyśmy szwedzkiej pompy z lat siedemdziesiątych za 100 zł.
I dodajcie sobie: kilka tysięcy na ogrodzenie, kilka tysięcy na dojarkę, kilka tysięcy na grom wie co jeszcze, i policzcie, za ile dekad nam się to zwróci, i jeszcze pozostaje pytanie, z czego mamy żyć do tego czasu.
Dlatego mamy pompę za 100 zł, do której małżonek jest w stanie sam dobudować resztę, i tej reszty, w sensownej cenie i jakości, szuka. Ale nie tylko dojarkę ma na głowie, bo problemów nam nie brakuje, więc być może dopiero nadchodzącej zimy uda mu się coś sklecić. Co do jednego Was zapewniam – o dojarkach (tak w kwestii ich budowy, pożądanych parametrów, jak i cen rynkowych, nowych i używanych) małżonek wie obecnie więcej, niż ja i Wy razem wzięte ;) To właśnie on ślęczy nad sprawami technicznymi (dom, samochód, wszelki sprzęt jaki posiadamy, konstrukcje drewniane, ocieplenia, elektryka, hydraulika – nie płacimy za takie usługi, bo małżonek robi wszystko sam, a jeśli się na czymś nie zna, to musi poświęcić kupę czasu na naukę, a ja jestem od znania się na naturze ożywionej i utrzymania jej w dobrym stanie), i jeszcze się nie zawiodłam na jego intelekcie. Chciałabym móc po prostu za coś zapłacić i o tym więcej nie myśleć, i bez wątpienia mielibyśmy wtedy więcej czasu – na odpoczynek, na książkę, na film, (albo na nowy wpis), ale na razie się na to nie zanosi.
Pamiętajcie też o smutnej prawdzie dzisiejszych czasów: to oczywiste, że każdy w swojej ofercie napisze “najlepsza na rynku dojarka (“pralka, lodówka, zmywarka, pompka do roweru”), bo dzisiaj nie ma produktów niskiej, lub średniej jakości. Wszystko jest najlepsze. Tylko dziwne, że psuje się po dwóch latach ;) Ja wiem, z doświadczenia, że jak małżonek coś zrobi, albo poprawi po fabryce, to to będzie działać prawie w nieskończoność. Tylko dzięki niemu wciąż używamy piętnastoletniej pralki, trzydziestoletniej kuchenki gazowej, “zepsutej” mikrofalówki za 80 zł, piętnastoletniego odkurzacza, innych drobnych sprzętów agd, i tylko z trzydziestopięcioletniej lodówki musieliśmy zrezygnować, bo już była dla nas za mała (ale wciąż jest sprawna i stoi sobie w kotłowni).
Przy samochodzie też robi większość sam (prócz napraw wymagających podnośnika lub specjalistycznych narzędzi, których nie ma), bo inaczej musielibyśmy jeździć na Lucku i Pacanku, gdyż nie stać nas na takie luksusy, jak wymiana oleju, klocków hamulcowych, pompy sprzęgła, filtra oleju i powietrza itd. w warsztacie. Pamiętam, jak wymieniał termostat pewnej zimy, w garażu, przy minus dziesięciu… Też tam sterczałam i mało sobie dupy nie odmroziłam, a moje lusterko kosmetyczne przyklejone do kijka stało się kolejnym narzędziem diagnostycznym małżonka, ale trzeba było i tyle. Nie wiem, ile musielibyśmy wydać pieniędzy na nową instalację elektryczną w domu i oborze (a stara stwarzała już poważne zagrożenie pożarowe), ale małżonek zaprojektował, obliczył, i położył ją sam, więc ponieśliśmy tylko koszt materiałów (które zresztą też kupował przez wiele miesięcy, polując na jakieś wyprzedaże, szukając towaru o odpowiednim stosunku jakości do ceny). Tylko musiałam się nauczyć, że to wymaga czasu i pracy, a wiedza nie bierze się znikąd.
Wiem, że mogłam po prostu napisać, że nie stać nas na gotową dojarkę, ale chciałam coś więcej wyjaśnić, żebyście wiedziały, że ja wiem, że chcecie pomóc, tylko nie wiecie tego, co my już wiemy, co jest w sumie zrozumiałe, bo przecież nie kupujecie dojarek co tydzień ;)
Nie wiem, czy mi się udało.
Kanionku, ja rozumiem, że Ci się ciśnienie podniosło, tylko jest jeden szczegół – my tu nie dywagujemy o Twoich / Waszych potencjalnych wydatkach, jakby co, tylko o potencjalnych wydatkach miłośniczek serów / kóz w ogólności / Obory w szczególności. :) Bo jak Tobie paluszki w końcu odpadną, to więcej serów nie będzie i szlus. Przynajmniej ja tak to rozumiem… :)
Dobrze prawi!
Iza :D
Nie tam zaraz, że podniosło, tylko ja też nie chcę, żebyście myślały, że Wy nam tu sypiecie pomysłami jak królikami z kapelusza, a my jak te betony – nie, bo nie ;) I serio, jeśli chodzi o wydawanie Waszych pieniędzy, to idzie mi to jeszcze trudniej, niż wydawanie własnych. Gdy wydam źle własne pieniądze, to mówię “no trudno, spartoliłam, mam nauczkę”, a gdy chodzi o Wasze, to kac moralny i darcie szat murowane.
(paluszki paluszkami, ale wiecie, że jak wygram w totka, czy inną fortunę, to wtedy serów też nie będzie? Będę sobie trzymać sto pięćdziesiąt kóz dla przyjemności, i na nie całymi dniami patrzeć. A tymczasem muszę pomyśleć o nowych rękawiczkach na zimę, bo w stare się już moje paluszki nie mieszczą. Choć w sumie… Skoro boso, to może i bez rękawiczek? Się zobaczy.)
Iiii tam, w Totku prawdopodobieństwo wynosi coś jak 1:13 milionów, więc jest znacznie mniejsze od szansy na odpadnięcie paluszków – zmartwienie też jakby mniejsze zatem. :)
A poza wszystkim, dla Ciebie to ono wynosi 13M+1, bo pierwsza w kolejce jestem ja. :D :D Po pierwsze dlatego, że daję Panu Bogu szansę. :P A dla dobra Obory to z ewentualnej wygranej odpalę Ci tylko tyle, żeby Obora nie musiała się martwić o zanik produkcji serów, o!
Udało, udało Kanionku. My tylko tak z dobrego serca, ale Ty to też wiesz.
Wiem :) Nigdzie na świecie nie ma takiej Obory, i takich Kóz, jak tu. I tylko stajenny ostatnio coś nieobecny na wizji, ale uwierzcie – dziś znowu zeszliśmy obydwoje z pola walki o 22:00. Kozy nam poszły w las po ciemku, rebeliantki jedne, ale ich nie winię. Nie wiem kiedy znajdę czas, żeby Wam wszystko po kolei napisać :-/
Brawo Kanionek :D
O, jak Cię zobaczyłam, to sobie zaraz przypomniałam – ta kiełbasa nie wyjdzie ze szklarni. Ona wyjdzie Z CAŁĄ SZKLARNIĄ i opanuje las! Żebym ja wiedziała, że to takie rozpustne nasienie, i że z jednego ziarenka wyrośnie żarłoczna, wielogłowa hydra… :D Ale jeśli będzie miała owoce i one zdążą dojrzeć, to sobie zostawię na ziarenka, i w przyszłym roku obsadzę hydrą kawałek ogrodzenia, będzie ładnie wyglądać :)
Nie wiesz, czy ona wilkom jakoś szkodzi? Może na żołądek, daj Boh? Albo na węch czy wzrok… Albo nie, po prostu tak się rozrośnie na płocie, że wilki się nie przedrą przez gąszcz, i już. :)
Pod warunkiem, że kozy wcześniej jej nie zeżrą, nieprawdaż…
Z tego, co tu Kanionek pisze, to nawet kozy tak szybko nie żrą, jak to rośnie ;)
Właśnie zobaczyłam w sieci, ile różnych kiełbas jest i jakoś mnie to dziwnie uszczęśliwiło ;) A z nasion, to nie wiem, czy coś wyjdzie, bo chyba nie zdążą w pełni się rozwinąć?
Do końca życia będę Ci się z tą dżumą i cholerą kojarzyć, a to przecież wcale nie mój pomysł był… ach :)
Kozy nie zeżrą, już wiem, bo wczoraj pasłam je na podwórku (pod kontrolą, oczywiście, żeby tej małpy japońskiej nie żarły, nie skakały po samochodach i tak dalej), każda podeszła, powąchała, i nawet nie chciała skubnąć. A było co skubać, bo oczywiście, że kiełbasa już wyszła ze szklarni! A ta w ogrodzie właśnie dzisiaj dała radę złamać rusztowanie, które dotąd służyło fasolom, ogórkom i innym takim, no a przy kiełbasie się wzięło i załamało :D
Ale niee, to nie Twoja wina, ani Twojego wina ;) Mogłam sprawdzić zawczasu, jak to będzie wyglądać gdy dorośnie, ale zlekceważyłam potęgę wiedzy i doświadczeń internetów i teraz mam. Kiełbasa ogólnie jest spoko i mi się podoba, tylko faktycznie nie w szklarni. Zajumała pomidorom CAŁE światło! W szklarni ciemno jak w piwnicy, musiałam wpaść z nożyczkami i trochę hydrę poskromić, ale ona odrasta szybciej, niż ja mam czas do szklarni zaglądać ;)
Hejka (jak pokrzykuje na powitanie “Prawie10”) Kanionku i Wy KK!
Gorzko mi ostatnio wiec siedzę cicho.
Ale czytam sobie a głównie oglądam Twój wpis Kanionku i mam przemyślenia.
Ekhm. Ekhm.
Otóż – człowiek, który nie lubi zwierząt, który nie czuje się odpowiedzialny za nie kiedy chorują – dokładnie taki sam jest w stosunku do ludzi. A pies na niego warczy. Nawet taki co nie warczy z zasady. Zwierzęta są mądre. A nawet mądrzejsze.Tak wiem Amerykę odkryłam. No właśnie odkryłam po raz pincetny. Bo ja naiwna jestem.
…………………..
Ale – “Prawie 15” wrócił z ŚDM. Sponiewierany fizycznie przez warunki atmosferyczne skrajne, nocami pod gwiazdami oraz chmurami…..i brakiem komunikacji na kółkach i szynach:)( raczej szybciej dochodzili wszędzie pieszkom. Potrzebował (moim zdaniem) tego. I – otóż – wrócił min z jakże odkrywczym stwierdzeniem: mama! Ludzie mogą dawać energię!
Noooo. Mogą.
Oraz drugie nie mniej odkrywcze: mama! Ci z innych krajów są inni ale tacy sami!
Nooo. Są:)
Mam nadzieję, że trochę go potrzyma. Ta energia.
…………………..
I właśnie to był mój wstęp do tego co chciałam powiedzieć odnośnie powyższego wpisu Twojego Kanionku.
Otóż:) Dajesz energię.
I na pewno nie warczą na Ciebie psy.
Ach – reklama serków – prześlicznie wyglądasz:)
Kasiuniu :-) (tak czasem mówię do Twojej imienniczki kozy)
Muszę się gdzieś, jakoś, podładować (przychodzi mi na myśl linia wysokiego napięcia), żebym znów mogła trochę rozdać tej energii ;)
Cieszę się, że dałaś znak życia, bo zawsze się martwię, gdy mi Kozy znikają.
Och, psy na mnie nie warczą, to JA warczę na psy :D Gdy na przykład pokroję kilka cukinii dla kaczków i kurczaków, a tu Pimpacy z Mającem kradną im spod dzioba. Albo sobie przyniosę wiadro ogórków, postawię pod drzwiami do domu i idę jeszcze coś zrobić, a za chwilę widzę Lasera przemykającego się ukradkiem z ogórkiem w zębach, a Mając swojego już kończy. No nic nie można bez opieki zostawić, bo zaraz ukradną!
Pozdrów chłopaków :)
Kachna, Ty to mądra KK jesteś:)))
Kochany Kanionku, szkoda, ze noc przez nas zarwalas, ale dobry wpis, potrzebny! Duzo o Was mysle, Malzonkowi przekaz serdeczne pozdrowienia i wyrazy szacunku.
Nie no, nie przez Was. I tak nie mogłam zasnąć, bo za dużo mi się we łbie kotłuje, a małżonek znów wrócił do tematu ogrodzenia pastwiska, bo leśniczy już nam trzyma finkę pod żebrem. Jednak będziemy musieli zrobić pastucha elektrycznego, bo wyjdzie najszybciej, i na razie tylko połowę terenu, bo więcej nie damy rady, tak finansowo, jak fizycznie i czasowo. Ta zagroda dla kozłów wyszła małżonkowi piękna, ale ile przy tym było roboty, to w jednym zdaniu nie opiszę. Praktycznie zrobił wszystko sam, bo ja jestem za cienka w rękach, a do tego zwierzątka, sery, i inne takie, więc ja robiłam swoje, a on samotrzeć w tej kopalni… Zrobię zdjęcia. No i legła w gruzach nasza wizja siatki ogradzającej cały teren koziego wypasu – to jest zwyczajnie nierealne. Absurdalne. Nie-w-tym-życiu. A że MUSIMY już natentychmiast coś zrobić, to będzie pastuch, i musimy się pogodzić z naprawianiem go tak długo, aż się kozy nauczą nie wpadać na druty. A zagroda dla kozłów od dzisiaj jest zagrodą dla wszystkich kóz, co oznacza totalną frustrację i degrengoladę moralną dla nich, i dodatkowy wysiłek dla nas (nakosić, zanieść, o wodzie pamiętać, zapędzić, wyprowadzać po jednej…), i musimy zrobić tego pastucha zanim wszyscy zwariujemy lub padniemy z wycieńczenia.
Jeżeli kozy trafiły do aresztu za sprawą leśniczego z finką, to ja proponuję mu urządzić tak ze 3-dniową koziokonferencję w tejże zagrodzie (bez finki) – może żyrandole mu wytłumaczą na przykładach, że nastąpiło pewne przegęszczenie lokalu…
Osz i masz.
Jak już trzeba tego pastucha to lepiej nie taśmę a drut, bo taśma wbrew pozorom mniej wytrzymała jest. Bo się rozciąga i te druciki w niej pękają.Ale to już pewnie wiesz.
Pozdrawiam spod słoików z zaprawami.
Tak, kupiliśmy drucik 1,2 mm, od razu dwa kilometry, bo będziemy cztery druty instalować. Na razie cztery…
Dzisiaj przyjechały graty, tylko elektryzator jeszcze nie dojechał. Nie dojechali również ochotnicy z wykaszarkami, którym zaoferowaliśmy wynagrodzenie w złotych polskich (mieli sami powiedziec, ile sobie zażyczą). Nasza wykaszarka jest do luftu, po pięciu minutach pracy jest zawsze coś: a to żyłka się zgrzeje na szpuli i urwie (demontaż głowicy, manewry z żyłką, ponowny montaż irytującej klapki na wkurwiającej sprężynce), a to zielsko się owinie wokół głowicy (zbyt mała prędkość obrotowa) i znów przerwa, odplątywanie itd., a to jeszcze co innego. Małżonek wykosił jakąś jedną szóstą całości, ale musiał się też wziąć za przygotowanie słupków drewnianych, kopanie dołków pod nie (korzenie, gruz, i inne kalosze, a dołek musi mieć co najmniej 60 cm głębokości), deszcz pada po kilka razy dziennie, i po prostu w ten sposób nie wyrobimy się do świąt. No ale chłopaki mieli być w poniedziałek, a później we wtorek, a jutro jest już środa, a telefon milczy. Nie będę do nich dzwonić po raz trzeci, bo mogłabym z nerwów ugryźć telefon. Wygląda na to, że jutro to ja zakładam plastikową przyłbicę i stare słuchawki, i idę walczyć z materią leśno-łąkową, i zachodzi ryzyko zagryzienia wykaszarki na śmierć.
Słoików w tym roku zrobiłam jak na razie śmiesznie mało, jakiś dżem truskawkowy, dżem i syrop z czarnej porzeczki, dżem i syrop z renklod, ogórki po kartusku, butlę kiszonych 5l, jakieś grzybki w occie, ale mało, bo czasu na grzyby nie ma. Może we wrześniu połazimy po lesie.
Półki w piwnicy jednak nie narzekają, bo już około dziesięciu kilogramów sera dojrzewającego na nich leży.
Pochwal się co zaprawiasz :)
ser dojrzewajacy! doczekalam sie!
To się nie tak mówi, Pluskat. Powinno być: “Ser dojrzewający! Doczekałam się. Teraz mogę umierać”.
Ale na Twoim miejscu nie spieszyłabym się z umieraniem, bo to wciąż nie jest ser typu śmierdziel, choć niewykluczone, że nabierze cech śmierdziela zważywszy temperaturę w piwnicy :D
O, Kozy moje najlepsze. Szaleję z wykaszarką od dwóch godzin z przerwami (te przerwy to dla niej, żeby się małpie silnik nie spalił), a rynce to mie już tak latajo, jakbym całe życie piła szklankami spirytus. Bez bosmana. Pierdyliard drgań na sekundę ta małpa generuje, a że słuchawek miesie szukać nie chciało, to jeszcze ogłuchłam. Ale idzie mi świetnie, nie powiem, już dotarłam do krańca północnego, teraz będę szła na południowy wschód, i może dzisiaj skończę, no chyba że jednak jutro. Zwierzątka mam z grubsza ogarnięte, jeszcze jedną porcję zielonego kozom skoszę i zaniosę (ta miazga spod wykaszarki się nie nadaje, dla kóz koszę kosą pradziadka), ser robię dopiero jutro, więc dzisiaj mogę rżnąć te ugory. Małżonek produkuje słupki (tak, mamy 100 szt plastikowych, i wiemy, że drewniane mają być tylko narożne, ale to w przypadku pola kwadratowego lub prostokątnego, a nasze jest popierdolone i słupków drewnianych trzeba fchuj. Dobrze, że z ubiegłorocznej gałęziówki małżonek odłożył co ładniejsze i prostsze kawałki, jakby wiedział, że kiedyś znów będzie stawiał kolejne ogrodzenie), niektóre wymagają przycięcia piłą, a się okazało, że łańcuch lata i trzeba go skrócić, bo napinacz już nie daje rady. Takie tam, z roboty. Wracam kosić.
One wszystkie dobrze prawią o tym, żebyś se życie nieco ułatwiła, a prawią z czystego egoizmu )))) bo sery rzecz pożądana, i teraz na dokładkę mam dysonans okrutny, czy Ci życzyć wygranej w totka, czy nie ??? wobec zagrożenia jakie tu wydrukowałaś, kobieto !!
To się umówmy tak: Ty mi życzysz, ja wygrywam, Ty dostajesz karnet na darmowe sery do końca życia. Tylko życz tak od serca, pełną parą i z przytupem, bo ktoś tu podawał prawdopodobieństwo trafienia szóstki i słabo to wygląda!
Wierzę w skuteczność pastucha elektrycznego! W zeszłe wakacje Buła wlazła na przewód i w tym roku czujnie omijała miejsce w którym to się stało ;)
A zdjęcia zagrody pokażesz?
Przy okazji – w ramach zaznajamiania Młodego z klasyką literatury sama przypominam sobie “Ziemiomorze” Ursuli K. LeGuin. I nigdy wcześniej na to nie zwróciłam uwagi, ale tam są kozy! Kozy, które “nie mają nic do roboty, więc wynajdują coraz to nowe metody pokonania ogrodzenia” i patrzą na człowieka “z czujną pogardą”. A bohater (Arcymag) mówi o nich, że “to dziwne stworzenia(…). Z kozami nigdy do końca nie wiesz, na czym stoisz” :)
Jak to “nie wiesz” – na ruchomych piaskach stoisz, a Bożena ci jeszcze podstawi kopyto, żebyś się szybciej i śmieszniej przewróciła ;)
Jeśli chodzi o energetycznego pastuszka, to małżonek przez kilka dni cedził internet przez sitko, żeby odłowić istotne informacje. Czyli głównie szukał takich szczęśliwców, którzy z powodzeniem trzymają za takim ogrodzeniem KOZY (nie krowy, nie konie, nie morskie świnki, tylko najsprytniejsze, najbardziej uparte zwierzęta świata). No i znalazł jakiegoś Amerykanina, który też mieszka w terenie takim trochę leśnym, no i ten facet ma pastucha NA PIĘĆ DRUTÓW (5!), a ten najwyższy gdzieś na wysokości mojej głowy, no i ten facet pisze, że u nich jest takie powiedzonko, że jeśli ogrodzenie przepuszcza wodę, to i kozę przepuści :D
No ale właśnie żem puściła przelewów na tysiąc złotych za graty, które też wyszukał małżonek, i na razie ogrodzimy tę część łąki, na której jest staw. Czyli będę miała oko na kozy z okna w kuchni. Wiesz, wszystko ma swoje zady i walety. Pastuch musi mieć prąd, siatka o nic nie woła. Pod pastuchem trzeba wykaszać (na przykład teraz: 600 metrów kwadratowych w trudnym terenie, a to mniej niż połowa docelowego ogrodzenia. Kosiarka do trawnika odpada. Nasza wykaszarka spalinowa jest awaryjna i wkurwia jak nie wiem co, kosą nie wykosisz przy samej ziemi, bo górki, dołki i kamienie, itd.). Dziki po ciemku pójdą nam z tym całym płotem fpizdu – siatki by nie sforsowały, a przynajmniej miałyby szansę ją zauważyć przed natarciem ;)
Siatka oznaczałaby wolny wybieg również dla psów, a przy pastuchu nie puszczę Majączka, bo nigdy nie będzie wiedziała, czego ma się wystrzegać. Zresztą na każde zwierzę przewidziana jest inna moc kopnięcia, i dla kóz musi to być niezły kop, żeby je zniechęcić, a takiego Pimpacego mógłby uszkodzić, czy coś. No ale jest najtańszy i najszybszy w montażu, to fakt, a jak się sprawdzi w życiu naszym i kóz, to się okaże.
Czy ja pokażę zdjęcia zagrody? A czy jest jeszcze coś, czego ja Wam NIE pokazałam? :D Pewnie, że pokażę, i zrobię nowy wpis gdy tylko ten cyrk z ogrodzeniem się skończy, bo wierzcie, teraz nie mamy czasu się po tyłku podrapać. Nawet głupie dojenie nagle stało się skomplikowane (odłowić pożądaną delikwentkę i wyprowadzić z zagrody tak, żeby wyszła jedna koza, nie piętnaście. Zaprowadzić na smyczy do warsztatu. Odprowadzić do zagrody i wpuścić tak, żeby nie wylazło z niej szesnaście tylko na to czekających kóz…), a poza tym nakosić żarcia, zmieniać/uzupełniać wodę, na wieczór natachać trzy razy tyle siana co zwykle do koziarni, bo na naszym koszonym zielonym kozy chudną w oczach i serce mi pęka, gdy je widzę. Po prostu one lepiej wiedzą, co chcą zeżreć, i przez cały dzień sobie chodziły i jadły ile i czego chciały, a teraz ciężkie czasy w ciupie. Małżonek ledwie się skończył użerać z zagrodą, to teraz ma pastucha na głowie, a i przy kozach mi pomaga, bo ja już bym się skichała przez oczy z tym wszystkim. Jest lato, ogród wywalił wszystkie wdzięki na wierzch, wczoraj wywiozłam taczkę cukinii dla drobiu, zebrałam 5 kg renklod, wiadro ogórków, no i coś z tym trzeba zrobić, w międzyczasie sery, i tak co dzień od nowa, kozy zamykamy o 21:30 i… wracamy do roboty. Ja do kuchni, małżonek do kompa – szukać elektryzatorów, drutów, pachołków. A że pół podłogi ma zerwane, bo tydzień temu wziął się za jej ocieplanie, to insza inszość. I tak w kółko, i końca nie widać :-/
Mam takie niejasne wrażenie, że dorosłość polega na tym, że człowiek uświadamia sobie, że w życiu nic nie jest proste i cokolwiek wybierze i tak będzie miał przes…ane :(((
Ten prund, który Bułę kopnął był chyba na dziki (ogrodzone pole kukurydzy), trwałej krzywdy nie wyrządził. Może dałoby się na początek, zanim wypuścisz kozy, ustawić małą siłę rażenia (Twoje psiaki trochę mniejsze od Bułki) i zaznajomić psy z kabelkiem, żeby w niego nie lazły?
Amerykańskimi kozami się nie sugeruj, bo one pewnie od pokoleń kombinują jak pokonać elektrycznego pastucha, a u Ciebie wpadną na to dopiero dzieci MałegoZła ;)
A jakby połączyć drut z fladrami, to może dziki nie staranują? W końcu po waszej stronie drutu nie ma chyba jakiś wyjątkowo atrakcyjnych dla dzików upraw?
Podkaszanie faktycznie może być trudne. Przychodzą mi do głowy b. nieekologiczne pomysły pozbycia się roślinności pod samym drutem, ale albo by kozom zaszkodziło (herbicydy), albo je przyciągało (sól) :(
Łoo, pani. O “randapie” to myśmy się już tutaj nasłuchali (WSZYSCY stosują, nie tylko pod pastuchami, bo i na polach uprawnych; byli właściciele Wąskiego potraktowali tym cały teren przed domem, żeby sobie potem ładną trawkę zasiać. Przez kilka miesięcy mieli żołto jak na pustyni). I pisząc “wszyscy” mam na myśli wszystkich, kurde. Nie ma chyba człeka we wsi, który by nie miał “randapa” w rękach, choć się założę, że mało kogo obchodzi jak to działa i co to w ogóle jest. Ładnie pali, chwastów nie ma, no to fajnie.
Tak, pieski się nauczą, ale nie Majka, bo nie będzie miała pojęcia, gdzie idzie drut. No trudno, to nie jest w tej chwili priorytet, więc nie marudzę. O flarach zapomnij, kozy je zeżrą, porwą na strzępy, a Andrzej się w nie poowija :D
Nie ma upraw, ale jest las dookoła, a ta nasza łąka północna leży akurat na trasie przelotowej dzików. Rok w rok, najczęściej na jesieni, każdego wieczora robią przemarsz ze wschodu na zachód, i nie ma zmiłuj. No ale pożyjemy, zobaczymy. Może jak będą sobie lazły powoli i się natkną ryjkiem na prund kilka razy, to w końcu zmienią trasę. Gorzej, gdy będą lecieć spłoszone przez myśliwego, a tych tu też nie brakuje, psia jego morda drutem kolczastym szarpana.
A w życiu chyba chodzi o to, żeby wybierać mniejsze zło (albo jak my – Małe Zło), żeby mieć jak najmniej przesrane ;) A że raz wychodzi, a raz nie, to inna sprawa.
Ciociu, ale cytat zaprzecza Twojej wierze w pastucha, skoro one caly czas kombinuja…
Ale w książce nie mieli elektryczności, a jak wiadomo kozy na magię są oporne ;)
Trafilam przypadkiem, zakochałam się natychmiast. W związku z tym mam pytanie, może jestem starą krową, ale adoptujecie mnie? pppppppllllllllloooooooooooossssssssssseeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Nera, na pewno to przemyślałaś? Wiesz, w Kanionkowie trzeba wierszyki układać, choć pobieżnie orientować się w drzewie genealogicznym koziego przychówku, wiedzieć jak wcześniej nazywał się Pusia i czy Roman jest kobietą, zgadywać kto to Pasztedzik a czasem wyciagać Kanionka z dna stawu… ;) Kupa roboty!
Nie wiem jak Kozy, ale Kanionek to każdą żywiznę przygarnia, a “starej krowy” chyba jeszcze w Oborze nie było ;)
Nera, czuj się adoptowana :)
Nie ma tu starych krów bo tu same stare kozy są :):):) Witaj Nera:)