Drobiowy Har-Magedon, czyli o spiskach i pizzy
Dla fanów gatunku fotka zatytułowana “Kłębek Kotów”:
Oraz dla osobistych fanów Gonzalesa – fotka obrazująca jedną z tych nielicznych chwil, gdy Gonzales nie podgrzewa parapetów:
Kotek mi się gdzieś lumpi po nocach, a nornice nie przegapią takiej okazji. Znów grasują po domu i robią się coraz bardziej bezczelne. Siedzę sobie w kuchni przy stole, chleb masłem smarując, a tu mi jedna taka, beżowiutka jak biszkopcik, na sam środek kuchni wylata i się rozgląda. Czy ja jestem niewidzialna??
– O, masz serek! DASZ? – nie jestem więc niewidzialna, tylko mało straszna.
– Nie dam. Zdjęcie ci mogę zrobić, na bloga.
– A co ja jestem – KOZA?!
I już jest w przedpokoju i szuka orzechów. Bo mieliśmy tam, jeszcze do niedawna, zawieszoną metr nad podłogą siatkę z orzechami włoskimi. I kto nie chce, niech nie wierzy, ale te małpy biszkoptowe jakoś wskakiwały do tej siatki, przez dziurkę sobie wypychały orzecha, a potem turlały go do dziury w podłodze. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam turlanie orzecha po deskach, to nie wiedziałam, czyj duch mnie tym razem nawiedził. Gdy w końcu nie wytrzymałam i odważyłam się wyjść z łóżka do przedpokoju, zapaliłam światło i zobaczyłam orzech włoski w drodze do dziury, a potem już tylko znikający ogonek. Z dziury wydłubałam siedem orzechów. I zaraz wsadziłam z powrotem, no bo jednak nieładnie tak. W końcu się trochę bidule namęczyły z tą całą logistyką.
No i zdjęcia nie mam, skoro sobie nie życzyła, i jak ktoś nie wie, jak ładne są nornice, będzie musiał użyć wyszukiwarki. Tutaj, tak na szybko, znalazłam udany portret: http://www.fotoplatforma.pl/fotografia/pl/4153/
Poszalałam sobie wczoraj z wiadrami wody, potem z widłami, taczką i tymi ręcami w ogrodzie, powyrywałam i połamałam wszystkie stare rusztowania pod fasolę i ogórki, przycięłam trochę jedną jabłoń (kozy zadowolone, bo dostały gałązki z liśćmi), nakosiłam badziewia suchego na łące, różne takie porobiłam, a ogródek wygląda jak śmietnik. Gdyby to moja Babcia zobaczyła, toby się lewą nogą przeżegnała i jedna wypłata emerytury jak nic poszłaby na egzorcyzmy. Ale co ja poradzę, nowoczesne trendy w ogrodnictwie ekologicznym zakazują sprzątania matki gleby, a wręcz nakazują przykrywanie jej grubą ściółką rozmaitego śmiecia organicznego. Przykrywam więc, śmiecia nie szczędzę, łopata w kącie rdzewieje, a nornice mają już pod ściółką całe miasta, z parkami rozrywki, siecią fastfudów i gabinetem psychoterapii (to już z winy Kotka).
A propos sieci, bo jak zwykle nie uniknę bifurkacji wątku, to będzie o kupowaniu jedzenia. Nie wiem jak Was, ale mnie to już nawet nie śmieszy, tylko z lekka obraża. Bo ja rozumiem tanie chwyty producentów żywności wtykających nam, wraz z produktem, ukryty w nazwie przekaz podprogowy o tym, jakobyśmy kupowali żarcie godne starych, dobrych czasów, choć wszyscy wiemy jak produkuje się żywność masowego rażenia. Łykam więc jak młody rekin wodę: Osełkę Babuni, Smalec Dziadunia, Szynkę Szwagra i Śledzia od Bacy, ale na litość izolatu białka sojowego i dwutlenku siarki, nie róbmy sobie jaj z martwych zwierząt i nie obrażajmy wrażliwości i inteligencji konsumenta. O czym gadam. Biorę do ręki opakowanie zawierające dwie gołe piersi kurczaka i w oczy rzuca mi się kolorowy obrazek na wieczku: drzewka, domek, wesoły kogucik i roześmiane słoneczko. No i co? No niby nic. Tylko ta obłuda jakaś taka niesmaczna.
W innym sklepie, też mięso z kurczaka. Patrzę na datę przydatności: 7 listopada 2014. Nie jest to więc kurczak sprzed pięćdziesięciu lat, co jeszcze miał szansę słońce oglądać, tylko normalny, dzisiejszy, zautomatyzowanym tasakiem łba pozbawiony kurczak “fermowy”. Piszę “fermowy”, bo dziś “ferma drobiu” to betonowy bunkier do produkcji mięsa, o czym wszyscy wiemy i nie ma co przynudzać. Więc fajnie, że producent nie próbuje mi wciskać bajek o szczęśliwej kurce Zosi, tylko pisze rzeczowo: filet, kurde, z kurczaka. Świeży w dodatku. Ale tym razem to nie uśmiechnięty kogut dumnie prężący jeszcze opierzoną pierś na opakowaniu, tylko napis ŚWIAT DROBIU rozłożył mnie na świńskie łopatki. Świat Drobiu! Jeśli te dwie nagie piersi w plastikowej trumience reprezentują świat drobiu, to ja się czuję jak kretynka. I zaraz wyobrażam sobie, jakby tak przez moje podwórko piznąć granatem, dobić mnie siekierką (gdybym jednak przeżyła), powypruwać flaki, pociąć na kawałki, zapakować w pudełka i podpisać: ŚWIAT KANIONKA. Jak, kurde, malowany!
Czy są jakieś granice wyrachowania, perwersji i zakłamania producentów żywności? Dobra, powiecie że się czepiam. Że to nie jest problem wysokiej rangi. Ale pójdźmy dalej tą drogą! Czy nie jest tak, że dziś WSZYSTKO, co kupujemy, jest najlepsze, najszybsze, ekstra, z samego czubka herbacianego krzewu, najdelikatniejsze, bardziej skuteczne od najbardziej wiodącego na rynku itp.? Krówki uśmiechają się z kartoników, kurki maszerując przez pszeniczne łany radośnie podrzynają sobie gardła, starożytna babcia obuta w drewniane chodaki trzepie osełkę, a szwagier z wąsem kręci swojski smalec. TERE FERE! Gdzie do licha podziała się zwykła, rzetelna i uczciwa prawda?
Nie no, oczywiście, że to nie jest problem, nad którym będę teraz rozpaczać tygodniami, a już w ogóle nie jestem z gatunku tych, co piszą petycje i zmieniają świat na lepsze. Świat ogólnie, nie tylko ten drobiowy. Cieszę się, że mam swój i coraz mniej uczestniczę w tym wygenerowanym. Kiedyś termin “rzeczywistość wirtualna” zawężał się do świata komputerów i internetu. Dziś, moim zdaniem, rzeczywistość wirtualna wyszła na ulicę, siedzi na półkach sklepowych, gada z telewizora i jeszcze każe na siebie pracować. Zmanipulowane wizerunki, podkolorowane statystyki, wirtualne pieniądze, poświęcane karabiny (uświęcony środek do łamania piątego przykazania), kontrolowana produkcja idoli i autorytetów, kreowanie potrzeb dla zaspokojenia zbytu absurdalnych produktów… Czy my przypadkiem nie jesteśmy HODOWANI? Jak Simy, bakterie na słodkiej pożywce, lub zwierzęta na fejsbukowych farmach? Nie no, weź się Kanionek…
(przerwa na walerianę)
Dobra, koniec transmisji z kosmosu, już mi lepiej. W ramach trifurkacji wątku: zaraz sobie narysuję kalendarz na listopad i grudzień. Cały rok 2014 przeżyłam na kalendarzu własnoręcznie, mozolnie rysowanym na dużych kartkach bloku rysunkowego (bo tak, mam blok rysunkowy, bo łudzę się, że jeszcze kiedyś będę rysować, i to co, że na razie tylko kalendarz). Mozolnie, gdyż ponieważ i albowiem od czasu przeprowadzki nikt jeszcze nie znalazł ani jednej linijki. Być może leżą w jakimś zakurzonym kartonie z napisem “LINIJKI”, a może wypadły z ciężarówki razem ze szkatułką, w której przechowywałam swój rozum, bo on też się jeszcze nie znalazł. Enyłej, źle się rysuje kalendarz bez linijki. Deska do krojenia za krótka, a linia raz przerwana już nigdy nie będzie tak prosta, jak mogłaby być, a ja w takich zupełnie nieistotnych chwilach miewam napady drobiazgowego pierdolca. Ale do rzeczy.
Dlaczego gupikanionek rysuje kalendarz, gdy można sobie takowy kupić za marne 20 zł.? Ano dlatego, że pod koniec ub. roku mieliśmy z małżonkiem jeden z wielu napadów czarnych myśli (finansowy armageddon, żarcie tynku, wszyscy zginiemy), i robiliśmy sobie rachunki sumienia i szukaliśmy ostrych cięć. To znaczy już wcześniej cięliśmy, ale jak się człowiek dobrze przypatrzy, to zawsze coś do obcięcia znajdzie. Małżonkowi kalendarz nie wydawał się do niczego potrzebny, ale ja lubię te duże, trójdzielne, na których można sobie radzić ze sklerozą wypisując: “odrobaczanie psów i kotów”, “rachunek Energa”, “rata kredytu” lub choćby “koniec świata”. Choć jakoś dawno już nowego nie zapowiadali.
No to styczeń przecierpiałam bez, a w lutym mnie olśniło i na kartce z bloku machnęłam sobie rozkład jazdy do kwietnia. Wykonanie kwartału zajmuje mi obecnie zaledwie 20 minut, bo w lipcu zrezygnowałam z rozrzutnej ilości kolorów, szlaczków i cieniowania. Don’t ask. Co ja chciałam powiedzieć. Zaoszczędzenie dwudziestu złotych rocznie to jest klasyczny śmiech na antycznej sali, niewarta skórka i idź stąd, ale od kalendarza się tylko zaczęło. Okazuje się bowiem, że z tego obrzydliwego oszczędzania można zrobić całkiem fajną konkurencję sportową. Czegoś nowego się nauczyć, a pewnych starych zwyczajów oduczyć. Zmiana myślenia z “musimy kupić” na “z czego by tu zrobić” może być częścią osobistego rozwoju. Można się też oduczyć potrzebowania rzeczy natychmiast. Trwania bez, i obserwowania z czasem niemałym zdumieniem, że nie tylko “da się”, ale i w ogóle “po co nam to kiedyś było”.
Nie, spokojnie, nie polecam wszystkim, nie będę prowadzić korespondencyjnych kursów survivalu, ani nie założę Kościoła Oszczędnych Do Bólu Dupy. Ja po prostu obecnie mam czas, żeby sobie wystrugać wieszaki, narysować kalendarz, czy uszyć kozom obroże. Gdybym pracowała jak dawniej od ośmiu do dwunastu godzin dziennie, to mowy nie ma, żebym jeszcze wieczorami takie ZPT odstawiała. I musiałabym kupować ubrania, bo te ładne i delikatne szybciej by się zużywały. I pewnie znów zaczęłabym się malować, bo wiecie, starość, zazdrość i kompleksy. I pewnie czasem kupowałabym mrożone pierogi, albo mieszankę warzyw na zupę. Ale doceniam obecny stan. Cieszę się, że nie muszę. Tak wielu rzeczy nie mam i nie muszę ich mieć, że czasem to mi się wydaje piękne samo w sobie, choć jeszcze mi daleko do bałwochwalczej apoteozy całkowitej ascezy, żywienia się światłem i czerpania życiowej energii bezpośrednio z dziury w ziemi. Nie widzę siebie jedzącej torf, popijającej wodą z rzeki (wpływ na to może mieć fakt, że nie widziałam tam jeszcze ani jednej ryby), mieszkającej w norce wydłubanej w ziemi, ubranej w surową skórę bawołu i stąpającej boso w pokrzywach.
I na koniec napiszę, że gdy dostaliśmy od pewnej Ewy (mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego ogłoszenia) kombiwar, w którym można piec różne rzeczy, to się ucieszyliśmy, jak dziecko peerelu z łyżew :) I co zrobiliśmy w pierwszej kolejności? Pizzę! Fakt, że własnej roboty, ale jednak. Bo nawet dziki człowiek z polskiego lasu lubi czasem zjeść obiad po włosku. A jak pachniała w całym domu!
PS. I weźcie powiedzcie, czy ta Bożena nie jest piękna?
I czy nie wydaje Wam się, że jednak NIE JEST pojedyncza?
Bozenka piekna. I taka wydaje sie spokojna na tych zdjeciach. Masz juz mniej wiecej pojecie, kiedy jakies koziolki sie pojawia? A gdzie je bedziesz trzymac, bo jakos wizja adoptowania goscinnej sypialni na koziolkarnie mi nie pasuje…?
Bardzo bliskie mojemu sercu sa Twoje przemyslenia. Bedac swiezo po slubie nie mielismy kompletnie nic, o pardon, mielismy kanape i kota i bylismy najszczesliwszymi ludzmi na swiecie, i kiedy ktos dal nam stary stol z trzema roznymi krzeslami -nie wiedzielismy, w ktorym miejscu naszej norki te “meble” najlepiej wyeksponowac. Teraz, po dwunastu latach pozycia, obroslismy w rzeczy, ktorych nawet zastosowania juz nie pamietamy i o czym ja do cholery myslalam, jak to kupowalam. Kiedys, w witrynie jakiegos wiejskiego sklepu widzialam tabliczke z napisem: “If we ain’t have it- you don’t need it”. Pomyslalam, ze to swiete slowa. Zabijamy sie za tymi nowosciami i gadzetami. Moze powinnismy wrocic do czasow, kiedy kupujemy to, co nam absolutnie niezbedne do zycia? A bez reszty mozna sie zupelnie obejsc. Kiedys rzeczy mialy drugie zycie, czy trzecie, a odkurzacz dzialal lat nascie czy dluzej. A poza tym juz nie chce mi sie wstawac o piatej rano do roboty, jak wiem, ze i tak i tak musze te kase NA COS wydac.
Co do oszukanczych podchodow producentow zywnosci to jestem z nimi zaznajomiona. Wiesz, ze indyki, ktore pieczemy na swieta nie maja mozliwosci reprodukcyjnych? Sa tak nafaszerowane antybiotykami i odzywkami, majacymi na celu budowe masy, ze narzady reprodukcyjne w ogole sie nie rozwijaja. Mysle, ze tak samo jest z cala reszta szanownego drobiazgu. Zarcie genetycznie modyfikowane, woda wielokrotnie uzdatniona, powietrze przefiltrowane… A nam sie kiedys wydawalo, ze makulaturowy szary papier toaletowy i wyrob czekoladopodobny to koniec swiata.
No i zapomnialam, dokad zmierzalam z tym komentarzem. Pozdrawiam wszystkich i dobranoc.
Ps. Jak mnie zycie wkurzy, to mowie sobie, ze mam wszystko w dupie i ide do domu przytulic kota. Masz dwa siersciuchy to przytulaj. To dla zdrowotnosci.
Ps2. Nornice sa sliczne. Kiedys zlapalam jedna w garazu, do sloika. Wygladala jak mysz po mutacji. Takie duuuuze uszy!
@Lidka
No właśnie nie mam pojęcia, czy i kiedy będą te koziołki, a Bożena milczy jak egipska piramida i tylko się o to drapanie dopomina. Zołza.
Z mojej żmudnej lektury bardzo wielu historii o ciężarnych kozach wiem tyle, że: czasem po kozie wcale nie widać, i rodzi jak jajko-niespodzianka, czasem widać, a to nie to, co się wydaje, a przede wszystkim nie znając choć w przybliżeniu daty zapłodnienia to można sobie tylko z fusów wróżyć! Bo czasem widać, czasem nie… Czasem wymiona nabierają mleka już na dwa tygodnie przed porodem, a czasem na dwie godziny przed. Na 100% to wiadomo, jak koza już leży, a spod ogonka widać nowe, nieśmigane, przednie raciczki. O, tyle się dowiedziałam :)
Tak, wyrób czekoladopodobny był kiedyś brzydkim psikusem w bardzo złym guście. Dziś wyrób masłopodobny, opakowany w papierek do złudzenia przypominający opakowanie masła, opisany jako “coś tam maślany”, jest na porządku dziennym. U nas wymyślono już nawet coś, co się nazywa MASŁO, a pod spodem drobnym druczkiem: o obniżonej zawartości tłuszczu. Seropodobne żółte niesery też już do nas dotarły :-/
Spodobało mi się to hasło “If we ain’t have it, you don’t need it”.
Nornice :) Wielkie uszy, wielkie oczy (tak słodko patrzą, że człowiek mięknie jak ser na patelni), a moje mają jeszcze taki ciemniejszy pasek wzdłuż grzbietu, zupełnie jak Bożena!
A, zapomniałam. Koźlątka, albo koźlątko, będą trzmane ze wszystkimi, w koziarni. Najlepiej jest zawsze przy mamusi :) I z tego, co nawyczytywałam, to inne członkinie stada nie są agresywne wobec młodych, a gdyby ktoś coś próbował, to ja akurat mocno wierzę w siłę perswazji Bożeny ;) Oczywiście będę kontrolować sytuację (możliwe, że jako paranoidalna neurotyczka całkiem zniknę dla świata na kilka dni i zamieszkam w koziarni), a gdyby Bożena z przychówkiem mieli jakiś problem, to coś się wymyśli.
Faktem jest, że w kwestii żywności US to już chyba osiągnięło szczyt ściemy. Do tej pory mam w pamięci niektóre sceny z filmu Food Inc. Kto nie widział, niech poszuka. Lepsze niż niejeden horror, bo na faktach. Nornice rulez!
Tak, to mocne jest. Po obejrzeniu – zakupy z głowy na tydzień lub dwa. NIC się już nie chce jeść. Nie wiem, może na youtube idzie znaleźć, może nawet ktoś już przetłumaczył na polski. Warto poszukać, potwierdzam.
Z tymi nornicami, to wiesz… One rządzą, OK, ale niech mają u mnie tylko swoje małe, wyraźnie ograniczone województwo ;)
Jeden z moich kotów też preferuje taki bliski kontakt z przybranym bratem. Najfajniej wygląda jak, nieprzyjmując odmowy, włazi do już zajętego koszyka i kładzie się na dotychczasowym lokatorze.
Co do jedzenie: miałam wątpliwą przyjemność pracowania przez dwa lata dla producenta kosmetyków. Za kupowane przeze mnie wcześniej kremy kupiłabym sobie samochód. Do dziś żałuję. Dlatego nie przyjęłabym już pracy w spożywce, bo musiałabym przestać jeść :>
Ech, co my byśmy wszyscy zrobili, gdybyśmy mieli choć dwa życia – jedno na próbę, a drugie już na serio :)
Nie martw się. Nie czas żałować kremów zużytych, gdy można zjeść ciastko z kremem i z nową wizją ruszać w przyszłość! Hasło warte cukiernika bez piątej klepki, ale co ja jestem – doskonała? :D Ja kiedyś jarałam jak smok. Bo słabą silną wolę mam. I za te wyjarane kupiłabym sobie dziś największe stado kóz w tej galaktyce. No trudno, grunt, że mam to, co mam, i jeszcze kawałek życia przed sobą.
Jasne, wszystko jest najlepsze i najwyższej jakości. I to tylko wina złośliwych kosmitów strzeląjacych dla rozrywki laserkami, ze psuje sie zaraz po gwarancji. Ale najbardziej mi ręce opadaja, jak Nutella i “zbożowe” płatki są reklamowane jako zdrowy i pożywny posiłek dla dziecka na początek dnia. Nie że jestem przeciwko Nutelli, uwielbiam do naleśników, ale wiem ze ze zdrowiem i pożywnością nie ma nic wspólnego. A najdziwniejsze jest to, że są ludzie, którzy w to naprawde wierzą, serio serio, słyszałam na własne uszy.
A kalendarz też muszę mieć, do zapisywania terminów. Taki wiszący, na ścianie i wiecznie przed oczami, bo co z tego ze zapiszę w kieszonkowym jakim, czy w notesiku, jak potem o tym zapomnę. I se on leży w torebusi albo gdziebądź. A tak to wisi mi w kuchni przed oczami ze środa godzina 18 dentysta, i nie ma zmiłuj.
A mieć 20 zł, a nie mieć 20 zł, to razem 40 zł ;) (wkraczam właśnie w etap ostrych cięć, przynajmniej do lutego się zapowiada, więc trafia mi w samo serce)
z tą gwarancją chodziło mi oczywiście o sprzęty wszelakie, nie o żywność, no nie.
W co ludzie wierzą, to tu by miejsca nie wystarczyło, żeby napisać. I tak, zapisywanie w notesikach też przerobiłam. Działa tylko wtedy, gdy na dużym, ściennym kalendarzu w kuchni wpisze się: “zajrzeć do notesika!” :D
Oby Twe cięcia nie były zbyt dotkliwe i uwaga na ręce! Ręce Diabła są nam wszystkim potrzebne :)
Zachwyty nad zwierzakami i jesiennymi pejzażami zostawię dla siebie, bo są oczywiste. Natomiast poległam na Twojej transmisji z kosmosu. Czy my jesteśmy hodowani? A znacie dziewczyny “Wodnikowe Wzgórze” Richarda Adamsa? Jeśli znacie, wiecie, że jesteśmy hodowani. Jeśli nie znacie, nie dajcie się zwieść informacji, że to książka dla dzieci i sięgnijcie po nią. Tak samo ona dla dzieci, jak i Mały Książę… Uff… Koniec odbioru.
Przyjęłam! Przy następnej wizycie w bibliotece biorę “Wodnikowe wzgórze” :)
Mnie te rózne ,,światy” przerażają. Juz widziałam: ,,Świat Drobiu”, ,,Świat Alkoholi”, ,,Świat Wędlin”, ,,Świat Ubrań”. Strasze, co nie?
Wczoraj z Małżonkiem oglądaliśmy program o kupowaniu mieszkań. Bohater programu namyślał się nad trzema mieszkaniami w Warszawie, w Śródmieściu. Każde z nich kosztowało w granicach 3 milionów polskich złotych. Małż się troszkę zdenerwował, rozważając wysokośc swoich zarobków, a ja? Troszkę się uśmiałam, z tych dylematów- czy dwupoziomowy apartament, czy też salon z tarasem z widokiem? Ładne to było, ale cena? Mam doswiadczenia takie, że za wszystko się płaci, jest to kwestia wyboru, i tyle. Uwielbiam rzeczy z odzysku, nie lubię się obciążać zbednymi.I wyznaję tę zasadę, co Diabeł-w – mieć i nie mieć.
A z nornicami troche dzielić się trzeba, bo ten świat nie mamy tylko dla siebie, a do podziału z Braćmi Mniejszymi.
Moje kalendarze są od koncernów farmaceutycznych, bo mam brata lekarza, hehe…
Świat Alkoholi jeszcze zrozumiem, w końcu po spożyciu można się przenieść w bardzo różne światy ;) Ale reszta to sztuczna bzdura do kwadratu.
Tak, kiedy sprzedawaliśmy mieszkanko w niewielkim mieście, to żałowaliśmy, że nie po warszawskiej cenie pójdzie. Za kawalerkę w Warszawie można mieć tłusty i do granic wypasiony dom na wsi. No ale wtedy do roboty daleko, że nie wspomnę o wszystkich trendy kawiarniach kinach i galeriach.
Toteż i wszak dzielę się, nie tylko z nornicami :) Ale populacje dzikich przybyszów z zewnątrz muszę delikatnie kontrolować, bo wiadomo, co się stało z królem Popielem. Czasem więc przymykam oko na drobne kradzieże ziemniaczków, orzechów, cebuli (tak, cebulę też kradną), a czasem zostawiam Kotka w domu na noc, żeby jednak wszyscy wiedzieli, że życie to nie tylko kradziony ser i przytulne gniazdko w moich dawnych butach do biura. Ogryzionych z ozdobnych, skórzanych pasków ;) Kotek nie musi nic robić. Sama jego obecność zdaje się wpływać na morale gryzoni.
Ooo, gdybym miała brata w medycynie, to nie tylko o kalendarze szarpałabym go za rękaw ;)
Dzień Dobry!Witam się grzecznie,albowiem po raz pierwszy się odważyłam napisać.Nornice wyniosą Kanionka na ołtarze,to jest pewne.Kapusta ukiszona w/g Twojego przepisu,pożarta.Była przepyszna.Zaraz następny rzut uczynię.Karmy dla drobiu i trzody badałam w laboratorium dawno temu,myślę,że aktualnie jest jeszcze gorzej.oczywiście,że Bożenka wygląda na niepojedynczą.Będziemy Ciotkami, mam nadzieję,bo proszę o przyjęcie w poczet wielbicieli bloga. Hal z Krk
Witam i cieszę się z nowego, aktywnego uczestnika naszej kapuściady :D
Oficjalnie ogłaszam Cię przyjętą w poczet pocztówką, i dzięki za to o Bożenie :) Nie wiem, może to wcześniej niezrealizowany instynkt macierzyński, ale chciałabym, żeby Bożena się rozwiązała :)
Wiesz, co mnie najbardziej zaskoczyło podczas wizyty na mlecznej farmie? Że rolnikowi bardziej opłaca się odchować cielaka na sztucznym pokarmie, niż na mleku od jego własnej matki. To CO jest w tym sztucznym??
Na mleku od matki cielaka! Nie rolnika…
Dawniej w paszach była mączka mięsno-kostna,pozyskiwana z zakładów utylizacyjnych,antybiotyki,witaminy,sól,no i trochę zboża.Na sztucznym szybciej osiąga wagę rzeźną.Rolnicy nawet dla siebie hodując,podają te świństwa.Czy koźlątka się nie ruszają w brzuchu?
Hm… Codziennie obserwuję, głównie prawą stronę brzucha, bo lewa zawsze bardziej wypchana przez żwacz (dobrze kombinuję?). I wiesz, czasem COŚ tam widzę, albo mam przywidzenia. Bo to może być ruch pokarmu, oddech, cokolwiek. Za wersją “wybij sobie z głowy koziołki” przemawiałby fakt, że Bożena jest gruba odkąd ją wzięliśmy, a u nas jest półtora miesiąca. Z drugiej strony – przytyła w tym czasie prawie sześć kilogramów, a to pięcioletnia koza i nie rośnie. Z trzeciej zaś strony, była wychudzona (poza brzuchem) i może te kilogramy to obrastanie kości mięśniem i tłuszczem? Ale brzuch obserwuję, bo już mi się nawyk wyrobił. I przykładam dłoń w różnych jego miejscach, o ile Bożena pozwala. Pod dłonią nic mi się jeszcze nie poruszyło (tzn. mówimy cały czas o Bożenie, żeby było jasne). Sama widzisz, jak się zadręczam :)
Uczciwiej byłoby napisać na opakowaniu ZAŚWIATY DROBIU. Ale kto by sobie życie komplikował uczciwością.
Mam podobnie z odrzucaniem, redukowaniem dóbr materialnych, poprzestawaniem na małym. Mam naturę wędrowca, nie obrastam w rzeczy, bo ciążą mi w Drodze. Ale dopóki tu jestem, gospodarzę oszczędnie i odnawialnie. Też cieszy mnie to, że wielu rzeczy nie potrzebuję, nie chcę i nie muszę (mieć, używać), i zdecydowanie jest to PO PROSTU piękne, daje poczucie swobody.
Zastanawiam się, co się musi stać, żeby do ludzi dotarło (na szerszą skalę), że są ‘skarmiani paszą’ wcale nie treściwą. Jakie choroby cywilizacyjne muszą nas przekotłować, żeby dotarło do nas, że ‘food is our remedy’.
Bożena ma spojrzenie skierowane do wewnątrz, więc może… jednak… nie pojedyncza… :-)
Ja jestem typowym urządzeniem stacjonarnym. Lubię wiedzieć, że mam gdzieś swoje miejsce, swój dom przez duże D. Choć przyznam, że miewam wędrownicze zrywy i być może, gdyby dzisiejszy świat nie był tak zawizowany, zapaszportowany i zróżnicowany monetarnie, oraz gdyby na drogach częściej widywało się konie, niż pędzące puszki, to dobrze bym się czuła wędrując z małżonkiem, tobołkiem i kozami przez świat, poznając różne lądy, wody, góry i kultury :) I też może przyznam się od razu, że nie zawsze byłam zwolenniczką “poprzestawania na małym”. Musiałam do tego dorosnąć, jak frazesiarsko by to nie brzmiało. Cieszę się więc tym bardziej, bo wyciągam z owego doświadczenia taki wniosek, że jeszcze nie wszystkie procesy myślowe we mnie zamarły ;)
Nie sądzę, by na szerszą skalę “do ludzi dotarło”. Chyba, żeby nasze mózgi miały czas dalej ewoluować i po pierwszym zachłyście bajerancką nowoczesnością osiągnęlibyśmy stan oświecenia wyrażający się słowami: “o ku…, nie tędy droga! zawracamy!”. Ale prędzej uwierzę w trzecią wojnę światową i zagładę nuklearną. A wtedy – wiadomo. Jeśli przetrwamy jako gatunek, wszystko zacznie się od nowa. Nie bez powodu historia ludzkości lubi się kołem toczyć.
“Bożena ma spojrzenie skierowane do wewnątrz” – sugerujesz, że ma ZEZA? :D
No raczej. Nie rodzimy się z ustalonym kierunkiem i wyrobionymi poglądami. (Nie??). Rozglądamy się, szukamy, wyciągamy wnioski, podejmujemy decyzje. Wspominałaś kiedyś o tych cyklach typu ‘teraz już wiem, jak należy żyć’.
Moje wędrowanie niekoniecznie wzdłuż i w poprzek współrzędnych geograficznych się odbywa, chociaż tak też. Gniazda nie muszę mieć w jednym-jedynym miejscu na ziemi, ale to, które mam jest w danym czasie ważne i staram się dbać o nie.
Bożena? Że zeza? Powiedzmy egzystencjalnego zeza, skupionego na tym co w jej środku się dzieje :-)
“Czy są jakieś granice wyrachowania, perwersji i zakłamania producentów żywności?”
NIE.
“Gdzie do licha podziała się zwykła, rzetelna i uczciwa prawda?”
Poszła spać, bo mało kto jej potrzebował.
Kiedyś tam oglądałam jakiś tam dokument o jedzeniu ogólnie, nie pamiętam tytułu, ani roku produkcji. I na końcu tego filmu był krótki wywiad z panem, który jest szefem firmy Nestle. I może to jest głupie, nielogiczne i bzdurne, ale po tym, jak zobaczyłam jego oczy, podczas, gdy mówił o tym, jak produkowane przez jego koncern żarcie uszczęśliwia ludzi, postanowiłam użyć najstraszniejszej broni konsumenta: od tego czasu nie kupuję nic, o czym wiem, że należy do tej firmy.
A tych jego lodowatych, zimnych oczu nie zapomnę raczej nigdy. I dobrze.
Wiecie, co mnie jednak najbardziej wkurza? Własna niekonsekwencja i brak logiki. Od lat mówię sobie, że to nie jest okej, że żrę mięcho. Wmawiam sobie jednocześnie, że człowiek tego mięcha od czasu do czasu potrzebuje, i że jak kupię dobre, z “normalnego” źródła, gdzie bydlątek nie trzyma się w klatkach i nie męczy niepotrzebnie, to wszystko jest cacy. Nie wiem, co sobie wmawiam. Może, że to mięso pochodzi od zwierzaków, które w imię dobra i dobrobytu ludzkości popełniły rytualne samobójstwo??
No i tak wcinam od czasu do czasu (ze smakiem!) te klopsy, czy tam inne kabanosy, i mam odruch wymiotny na myśl o własnej obłudzie.
Tylko żeby nikt mi tego bredzenia nie odebrał jako pretensji do innych, że są mięsożerni! No.
Gdyby nie fotka “Kłębek Kotów”, to bym już całkiem dziś zgorzkniała.. ech..)
A Bożena… może jej się po prostu spytaj? ;)
Ty mnie nie denerwuj, ja przecież CODZIENNIE PYTAM! “Bożenko, a co tam masz? Koziołki?”, “Bożenka, no weź powiedz, kiedy robimy bejbi szałer?”, “Bożena. Jesteś ladacznicą, czy tylko grubą świnką?”, “Bożeeenkaa… No WEŹ… Powiedz, kiedy będą koziołki?”. A ona jak ten głaz. Zezowaty. “Tu mnie teraz podrap” mówi.
No to drapię, co zrobić.
Ja się o wegetematach nie wypowiadam. Sama jem. Staram się nie myśleć. Świata nie zmienię, dbam o swoje kritersy, na resztę nie mam wielkiego wpływu. Mam też wątpliwości (nie wydumane, tylko wynikłe z analizy literatury na temat), czy dieta bezmięsna na pewno jest lepsza od mięsnej, tak jak wątpię w wychwalaną przez sporą grupę ludzi dobroczynność diety Kwaśniewskiego (w dużym skrócie – góra mięcha i kupa tłuszczu przede wszystkim). Nie wiem, nie dowiem się, nie robię już na sobie eksperymentów, obecnie jem to, co mam i mogę.
Nie gorzkniej, 0Rh+, zostaw sobie ten przywilej na starość, gdy już będzie nam wolno i wszystko nam się będzie wybaczać ;)
Jedzmy i pijmy, póki jeszcze możemy, bo potem nas też przecież zjedzą. I tak to się kręci.
Swoją drogą. Oglądałam dokument nt. wymierania tuńczyków. I co teraz zrobić z tym fantem. Nie jeść? OK. To ja sobie odmówię puszeczki raz na kwartał, a jakaś obrzydliwie bogata menda i tak w nosie to będzie miała i będzie żarła do woli, na kilogramy, płacąc nawet sztabkę złota za uncję, bo ją stać. Do dupy z takim planem ocalenia tuńczyka. Albo przestaje się go łowić na mocy odgórnych zakazów i nikt go nie je, albo tuńczyk wyginie. I jeśli będzie zakaz połowu tuńczyka, to ja to zniosę godnie. Tzn. będę płakać, ale w kącie i po cichu.
Dorzucę w tym miejscu wynik swoich przemyśleń w kwestii poruszonej ‘czy dieta bezmięsna jest lepsza od diety mięsnej’. Nie jest moim zamiarem wywoływanie z lasu widma wojny ideologicznej pomiedzy miesożercami, a wegetarianami. Chcę dać materiał do przemyśleń, bo od jakiś trzech lat przeczesuję księgarnie i internety poszukując info na temat. Sama porzuciłam mięso po tym jak doczytałam się właśnie jak karmione są zwierzęta, które zjadają ludzie czyli co zjadam z kolei i ja oraz jakie ludzie choroby ‘żywią się’ białkiem zwierzęcym. Pewnie, że można się uspokajać, że może i tak bym nie zachorowała, nie mam predyspozycji, albo, że w małych dawkach mięso nie szkodzii td. Jakoś z biegiem lat, z biegiem dni mniejszą mam skłonnośc do szafowania swoim ciałem i bardziej się boję nieuleczalnej choroby i męki z tym związanej. Zaczęłam jak to zwykle bywa przypadkiem od poznania wyników badań dr. Esselstyna jednego z najlepszych na świecie kardiochirurgów. Może skorzysta z tej informacji ktoś kto nie jest wystarczająco przekonany, że warto porzucić mięso. To mój drugi komentarz, wiec się przywitam :-) Kozy i Kanionka podziwiam, za język i styl i urodę na blogu (dowolnie można przypisać Kozom i Kanionkowi)i odwagę w zmianie trybu życia. Podziwiam i zazdraszczam.
Witam i dziękuję :) Zazdraszczać jest czego (widok z każdego okna niezmiennie cieszy, zwierzątka udane, my trochę mniej, ale obleci), podziwiać to już przesada :D
Książkę Esseltyna “Widelec zamiast noża” najtaniej znalazłam na znanym serwisie niegdyś aukcyjnym, za ponad trzy dychy z przesyłką. Poszukam jeszcze w oryginale, może coś taniej znajdę. Bo chętnie bym przeczytała, zawsze to nowa wiedza, a ta nie boli.
Wiesz, ja dobrze, ba – doskonale, wspominam czas spędzony na “diecie” wg Mai Błaszczyszyn. Czytałam pierwsze wydanie jej książki (tak to było dawno) i ucieszyłam się, że mogę jeść praktycznie wszystko, tylko inaczej (np. mięso z surówką, albo ziemniaki z surówką, nigdy mięso z ziemniakami). Błaszczyszyn nie wyklucza całkowicie udziału mięsa w diecie, choć nie poleca nadmiernego spożycia. Zdecydowanie opowiada się przeciwko piciu mleka krowiego, no i kosym okiem patrzy na słodycze i – ogólnie rzecz ujmując – żywność mocno przetworzoną. Innymi słowy – im mniej zabiegów przeprowadzanych na żarciu, tym lepiej. No i do brzegu: pamiętam, że nie katując się żadnym liczeniem kalorii ani męczącym zaglądaniem w skomplikowane tabele, już po dwóch tygodniach “żarcia wg Mai” czułam się jak nowa. Było mi lekko i zwiewnie, miałam dużo energii, a chęć do życia przekraczała moje możliwości jej spożytkowania. To był prawie cud, bo przedtem zawsze byłam apatyczna, anemiczna, zdechława, śpiąca i flegmatyczna. Myślałam, że to po ojcu, a jednak nie ;)
NIESTETY, praca zawodowa, pośpiech, no i oczywiście ludzkie zachcianki, u słabszych psychicznie ofiar losu niweczą misterne plany zdrowego życia. Nerwica nauczyła mnie żreć czekoladę jak kromkę chleba. Strach każe mi jeść cokolwiek, byle tłuste, słodkie, sycące, dużo, teraz. Rozum przegrywa. Szkoda.
Warto myśleć, czytać, analizować. Przez “eksperymentowanie na sobie” miałam raczej na myśli ekscesy dietetyczne w stylu: wolno jeść tylko czerwone, albo: trzysta litrów wody dzienniei lewatywa co trzy dni. Ju noł :)
Wojny to tu jeszcze nie było, odpukać, ale gdyby, to co? Przeżyjemy :) Gdy już w końcu zainstaluję tutaj jakieś miniforum, sama chętnie założę wątek pt. “co jeść, żeby przeżyć”.
Dzięki za podpowiedź o tej książce! Pozdrawiam,
Anka.
Czej, ERRATA! Google mnie sprowadziło na manowce. Widelec zamiast noża (Forks Over Knives) to tytuł filmu dokumentalnego, w którym dr Esselstyn jakoś tam maczał palce, tak? A on sam napisał pracę “Prevent and Reverse Heart Disease”, można na Amazonie za dziesięć dolców wziąć.
Książka “Widelec…” też istnieje, by Gene Stone.
Podpowiesz, co dokładnie i w jakiej formie przyswajałaś? Będę wdzięczna :)
Zaczełam od ksiązki: Prevent and Reverse Heart Disease: The Revolutionary, Scientifically Proven, Nutrition-Based Cure. Byłam u znajomych za oceanem i znalazłam tę książkę na ich półce. Przepisy z amerykańskiej książki są nieadekwatne do tego co u nas jest dostępne, albo jakie mamy w PL smaki, więc odłożyłam temat na jakiś czas, bo nie umiałam zaczepić tego o polskie realia. Potem były artykuły tu i ówdzie – o technologii ‘produkcji zwierzęcej’, o sposobie wyceny i prawdziwych kosztach produkcji wędlin (czyli co tam wrzucają i dlaczego nie mięso) oraz filmy dokumentalne o żywieniu vs. leczenie – ostatnio chyba powtórka była któregoś filmu o tym lekarzu na Planete. Potem okazało się, że w PL jest taka dr. Dąbrowska, która leczy ludzi taką samą dietą i ma niesamowite efekty. I są jej książki na rynku. Na początku także byłam z dystansem, ze względu na jej powiedzmy w “” poglądy pozamedyczne. Odrzuciwszy jednak uprzedzenia przeszłam powoli na jej propozycje, nabyłam wyciskarkę do soków i zrezygnowałam najpierw ze wszelkich wędlin, potem mięsa, jajek. Przyznam, że czasem nie mogę odmówić sobie mleka do kawy lub małego jogurtu naturalnego…mam słabą silną wolę. Poza tym te owoce i warzywa, które kiedyś powodowały perturbacje żołądkowe mogę jeść bezkarnie – jabłka, fasola, kapusta. Nie wiem co się fizycznie zmieniło, ale żołądek pracuje jak zegareczek :-) Efektem ubocznym stało się schudnięcie, ale nie takie zwykłe, zeszła mi tak jakby ‘puchatość’ ze wszystkich miejsc (nadgarstki, palce, obwód głowy, nawet z palców u stóp), poprawiła mi się kondycja, zniknęło kołatanie w klatce, jakieś nerwobóle. Rzekłabym, że nawet pojemność płuc, bo robię takie głębokie wdechy z przepony, jakich nie umiałam ;-) Ja jestem przeszczęśliwa, że się zdecydowałam i pokonałam własną niemoc.
A i jeszcze z efektów ubocznych odeszła mi całkowicie ochota na słodycze, kompletnie, zero, nul… Jak mi ktoś wmusi teraz kawałek ciasta, to wydaje mi się, że to sam cukier i mnie odrzuca. Wystarczy mi, jako słodycz owoc lub porcja własnych konfitur bardzoniskoslodzonych. W ogóle zmienił mi się smak :-) Wyostrzył. I tak jak pisałaś skończyła się ospałość, problemy z porannym wstawaniem. Ja śpioch, który mógł co dzień zasypiać o 17, wiecznie rozdrażniony z niewyspania i odsypiający pół soboty tygodniowe poranne wstawanie, budzę się samoczynnie przed budzikiem co dzień o 5 rano i nic nie odsypiam. I śpię bez skarpetek :-) co kiedyś było nie do pomyślenia. ;-) Ogólnie czuję, jakby spadło ze mnie jakieś duże obciążenie, które ograniczało codzienną ruchomość, a cholesterol zaliczył spadek ekstremalny :-)
@Modra
Kurczę, wiesz co? Naprawdę to wszystko brzmi tak, jak było u mnie w trakcie diety pani Błaszczyszyn. Tylko że ja wtedy miałam 20 lat, żadnych wrzodów żołądka czy dwunastnicy (a teraz już niestety mam) i wielu innych dolegliwości. I pamiętam, że też odrzucało mnie od wcześniej uwielbianych, wysokoprzetworzonych produktów! Tak jakbym czuła przez skórę, że to jest złe. I pamiętam też pierwsze kilka dni – zamulenie, bóle głowy, zmęczenie itp., o czym było ostrzeżenie w książce, że to taki etap “odtruwania” organizmu. I faktycznie, szybko minęło, a potem była już bajka.
Modra, mam jeszcze pytanie, na które być może nie zechcesz odpowiedzieć publicznie, ale gdybyś była skłonna mailowo (info@kanionek.pl), to ciekawi mnie, w jakim jesteś wieku. Nie jest to próżna ciekawość, po prostu widzę po sobie, że z wiekiem organizm gorzej sobie radzi ze zmianami, w tym zmianą diety. I może jeszcze – jak długo już jesteś na nowej diecie?
Jeśli pytam o zbyt wiele, to mnie zignoruj :)
PS. Wspomniałam o tych wrzodach, bo mam z nimi problem. Kiedyś kochałam surowe owoce – jabłka, wiśnie, śliwki, właściwie to wszytkie owoce. Teraz mogę zjeść najwyżej jedno jabłko, i to nie za często, bo inaczej ból. Jem surowe warzywa, ale nie w takich ilościach, jak kiedyś. A chciałabym :)
Mogę Kanionku i tu na blogu :-) Mam 45 lat i też leczyłam się na wrzody, miałam napady duszności kołatania serca i różne takie paskudztwa. W ogóle zoładek mój z przyczyn anatomicznych także, jest powodem moich strasznych problemów od dziecka. Z przestawieniem się nie było łatwo, trwało to około pół roku. Jestem na tej diecie z przerwami dwa lata. Bo jak pisze nie było łatwo. Ale zanim się za siebie wzięłam doszłam do takiego momentu, ze było mi ze sobą fizycznie bardzo źle i nie wiedziałam już co teraz leczyć, kłopoty się nawarstwiały. Moim zdaniem zmiana diety na jarzynową jest możliwa w każdym wieku. Z badań dr. Esselstyna wynikało, że nawet 60 i 70 latkowie na zmianie korzystali.Poczatki sa tu też trudne, bo organizm zaczyna od ‘zjadania’ siebie – wszelkich martwych tkanek, zmian chorobowych, owrzodzeń. Czasem przy przesileniu nastepuję intensyfikacja tych chorób, po czym nastepuje proces znikania ognisk chorobowych. Miałam w tym okresie straszne napady potliwości, spłływałam niemal czasami plus uderzenia gorąca. A jeszcze na przykład z ciekawostek przestałam mieć chocby afty w buzi, co się kiedyś zdarzało, kiedy się ugryzłam. Niesamowite efekty mam kiedy okresowo przez kilka dni stosuję teraz soki jako 80% codziennego pożywienia plus warzywa w sałatkach lub gulaszowe eintopf’y. Wypełniają tak samo jak posiłki stałe, dają uczucie sytości, a jednocześnie jestem tak lekka i pełna energii. I nie ma ograniczeń ilościowych w tym jedzeniu warzyw – ile dusza zapragnie. Tych zestawów na cały dzień wg przepisów dr. Dąbrowskiej nie jestem w stanie przejeść. A jem tyle ile chcę.
Ooo, dziękuję :) Mój żołądek też wybrakowany – oprócz owrzodzeń i – jak to ujął ostatni gastrolog – “pstrokatego wyglądu błony śluzowej”, dorobiłam się jeszcze przepukliny rozworu przełykowego, grom wie od czego. A wiesz, że nie tylko ze zmianą diety tak jest, że najpierw jest dużo gorzej? Siedziałam kiedyś na forum ludzi rzucających palenie i wielu psioczyło, że im dłużej nie palą, tym gorzej się czują (mówimy o okresie od kilku tygodni do kilku miesięcy od rzucenia), i łapią absolutnie wszystkie dostępne na rynku choroby górnych dróg oddechowych. To może zniechęcić.
OK, nie marudzę Ci już, zaraz ściągnę to, co jest pod Twoim linkiem. Dzięki :) I serdeczne gratulacje, cieszę się, że tak Ci ta dieta na dobre wyszła :)
Zacznij może Kanionku od poczytania fragmentów ksiązki z linka – jest za free.
http://chomikuj.pl/indiblue/Przydatne/Dr+med.+Ewa+Dabrowska+-+Cia*c5*82o+i+ducha+ratowac+zywieniem+(fragmenty),40826070.rtf
@Zeroerhaplus
A! I coś Ci jeszcze podpowiem, może to przyniesie Tobie jakąś tam ulgę w rozmyślaniach nad klopsem. Zobacz, zwierzęta typu Koza, owca, kura czy świnka, są jednak w zwierzęcej hierarchii skazane na rolę ofiary, prawda? I dzikie sarenki czy króliki musza liczyć się z tym, że coś je złapie i ogryzie im kosteczki. No, to musisz jeszcze tylko uznać, że homo sapiens jest gatunkiem drapieżnym i wszystko się zgadza w tej układance. Wiem (chyba) co masz na myśli. Ze człowiek nie zabija z absolutnej konieczności, tylko dla zaspokojenia wielu zachcianek. Dziś udko, jutro mielone, a pojutrze może rybka. I do tego wiele żywności się marnuje, a jakaś część jest zjadana niepotrzebnie. Ale jeśli nie marnujesz, nie przejadasz się itd., to weź się rozgrzesz :) Na resztę nie masz wpływu.
No dzięki, dziewuszki, za próbę “pocieszenia”:)
Jakoś się to wszystko poukłada, zobaczymy, jak i kiedy.
No i pewnie, że jak nie, jak tak.
Ja sobie idę poukładać ser na kanapkach i zobaczymy, czy maszyna przyjmie, czy odrzuci.
Paskudny szwindel i szkoda na psychice: głodnam, a zjeść nie mogę.
I co, i co? Przyjęła?
Nie trzymaj nas w napięciu..
Przyjęła, potem się kapnęła, że przecież ma nieczynne, ale ja już nie dałam kanapki za drzwi wyrzucić. Towar raz przyjęty uważa się za sprzedany! Siedzę w łożku i trzymam. Nic mie sie nie wymknie.
Słusznie Kanionek prawi. Weź się, zeroerhaplus, i rozgrzesz, jako i ja czynię, a tym łatwiej mi to przychodzi, iż powtarzam sobie, że jedzenie to nie religia, a i Babcię moją wspominam jak mówiła “jak ci smakuje, to ci nie zaszkodzi” (byle z umiarem).
Hasło Twojej Babci to sobie niejeden lump przy spożyciu Denka recytował :D
Ale podoba mi się takie podejście. Aż za bardzo. Tylko po co dodawałaś o tym umiarze, to wszystko psuje! :D
Hy,hy, i tak się nieustannie rozgrzeszam, pukając się w czoło dwa razy i deklamując przy tym “Idę do pokoju”.
Przecie inaczej by mi się pępek z nadęcia wyrzutów rozwiązał ;)
A ten umiar, to faktycznie od szanownej Babci pochodzi? Nie wierzę… :)
Umiar od jej rozważnej Siostry Dziuni ;-)
Ludzie, ja już “koza” piszę z dużej litery. Czy jest na sali psychiatra?
Zaraz wrzucam nowy wpis i idę spać.
Eetam, nie jest z Tobą aż tak źle. Wyobraź sobie, że są tacy, którzy “człowiek” z dużej litery piszą, o!
;)
Megalomani…
Ja to co innego – zwyczajnie rąbnięta.
Zahipnotyzowana przekazem podprogowym transmisji z kosmosu postrzegam świat zaktualizowanym okiem. I co widzę? Bilbord pod tytułem: Poznaj świeżość Tatr. Już się rozpędzam i przypominam sobie euforię po wejściu na Czerwone wierchy, zapach zielska w Dolinie Strążyskiej i spacer pod Reglami ale złośliwa podświadomość przypomina mi co autor miał na myśli, czyli obrzydliwy smrodek piwa :(
Zaktualizowane oko :D Fajne.
A ja w Tatrach nigdy nie byłam! I Tatra kojarzy mi się tylko z ciężarówką. No i z piwem też, bo zdarzają się te żółte puszki w lesie, niestety. I co ja mam powiedzieć? Nie dla mnie wierchy, regle i doliny, bo od urodzenia mam za daleko. Bu. u. u.
No co Ty, przecież Ty masz te wszystkie wspaniałości na miejscu. Plus Kozy! A pod Reglami teraz ponoć tłumnie jak Złotych Tarasach czy innych tam…
tylko takie bardziej równe masz, no
No. Gdyby ująć góry matematycznie, to u mnie tylko płaski przebieg funkcji. Ale faktycznie, tłumy do mnie nie przemawiają. Taka mała pocieszka :)
ooo koniecznie Kanionek.. “Wodnikowe Wzgórze” podbije Ci serce. A co do Twojej pisowni.. Koza to brzmi dumnie :D
Tak, mam zapisane, tylko ostatnio do biblioteki mi było nie po drodze. I jeszcze ten materiał z polecenia Modrej muszę w końcu przeczytać.