Stop DHMO, czyli o babci na złość i czuciu mięty
Nie? TO NIE! Nie będę już czekać na deszcz. Może się wypchać diwodorem i udławić monotlenkiem. Z obiecanych przez prognozy opadów dostałam tylko jakieś popłuczyny – pięciominutową mżawkę i względne uczucie wilgoci w powietrzu.
Nadygałam wiadrem sto osiemdziesiąt litrów wody ze stawu, sprawdzając w studni latarką, na ile lustro sięga powyżej koszyka ssącego, bo w końcu muszę zrobić pranie, albo dwa. Śpimy w ostatniej zmianie pościeli, kończą się ręczniki i inne, bliższe ciału tekstylia. Jeśli dane Wam było w dzieciństwie przerobić serię przygód Pollyanny, to zapewne pamiętacie jej życiowe motto: gdy jest ci źle, pomyśl, że mogło być gorzej.
I tak przelewając wiadrem z prawie pustego w próżne, wizualizowałam sobie na pocieszenie, jak zaiwaniam z koszem pełnym dżinsów, prześcieradeł i skarpetek nad pobliską rzekę. Jak ostrożnie zsuwam się z tym bagażem po stromych brzegach w dół, łapiąc w tyłek kolce jeżyn, i jak później naparzam te mokre szmaty jakimś dębowym kijem, a łapy mi z zimna pękają na pół. Przy wlewaniu zawartości szóstego wiadra w ziejącą gębę studni skonstatowałam z satysfakcją, że jeszcze musiałabym uważać, zwisając nad mętną nurtu tonią, by nie wpaść do wody, bo bobry tylko czekają, żeby komuś upierdzielić nogę tuż pod kolanem, takie są ostatnio znudzone.
I to wcale nie są drzewa tuż nad rzeką, tylko jakieś 50 metrów od brzegu, a bywa, że i tuż przy leśnej drodze.
Przy siedemnastym wiadrze targniętym ze stawu skończyły mi się pomocnicze wizje i jakiś wcześniej mi nieznany mięsień między łopatką a kręgosłupem.
Przerzuciłam się więc na taczkę i łopatę. Po długim okresie nieaktywności krety i karczowniki wznowiły prace ziemne, a że matka gleba jest sucha i dżdżownice już dawno przeniosły się w okolice stawu, to kury nie rozgrzebują kopców, bo i po co. Ziemię z kopców można wykorzystać na kompost (co którąś warstwę odpadków organicznych) lub do wiosennej produkcji rozsad.
Korzystając z korytarza powietrznego dla airbusa, wyciętego w olszynowym lasku przez Energę, zabraliśmy kozy skrótem na łąkę, na której obrzeżach wciąż pyszni się soczysta, zielona koniczyna, a gdzieniegdzie nawet całkiem do rzeczy wrotycz i jakieś kwiatki podobne do rumianku. Anika by wiedziała. Pomogła mi zidentyfikować upartego, aromatycznego chwasta, którego nie szło się pozbyć z ogródka, jako… polną miętę :) I nie myślcie sobie że PFF, że miętę każdy głupi zna, bo w Polsce rośnie jej kilkanaście różnych gatunków plus mieszańce, a ta moja dodatkowo zalatywała nie tylko pieprzem, ale i cytrusami. Fakt, że dałam roślinę do przetestowania Tradycji i jej smakowało, też niczego ostatecznie nie wyjaśniał, albowiem Tradycja z równym upodobaniem zjadłaby kilogram lateksu i popiła wyciągiem z kalosza. A ja, dzięki Anice, całe lato nasączałam się jak biszkopt takim oto naparem:
Surowca miałam na pęczki:
Po dłuższej lekturze bloga http://chwilezachwycone.blogspot.com/ odkryłam, że wysokie i mało ozdobne wiechcie zielska porastające tereny przydrożne oraz część mojego podwórka, to aromatyczna bylica, której suszone kwiatostany służyły niegdyś za przyprawę do np. pieczonych mięs, a w dodatku ma ona właściwości lecznicze. I tak oto, czytając o cudzych pasjach, możemy sobie wyciągnąć korzyści osobiste i zapełnić wiedzą te szare komórki, które dotąd były do wynajęcia. Bylicę, rzecz jasna, ususzyłam. Pecik za nią przepada :)
A skoro już jestem przy Anice i jej blogach (tak, ma trzy blogi, a jeden jest poświęcony tylko ważkom!), to pora wyjaśnić, dlaczego Bożenka została Bożenką: http://inspirujacacodziennosc.blogspot.com/2014/08/wywiadowka-u-bozenki-o-przymiotach.html
A tu już kóz pasienie na koniczynie:
A to wspomniany korytarz. Zanim powstał, nasz dom był ukryty niczym orzeszek w kulce Ferrero i można nas było zobaczyć tylko z lotu ptaka. Zdarzało się, że kurier jadąc do nas po raz pierwszy, mijał nasz dom, przycupnięty wśród bujnej roślinności jak jajko wśród pęt kiełbasy w koszyku wielkanocnym, by zabrnąć w dzikie lasu ostępy i potem piłować mozolnie na wstecznym, bo w lesie nie ma gdzie zawrócić.
Płynąc na fali przypływu energii (bo dziś NIC mnie nie boli, nie licząc mięśnia za łopatką) dokończyłam rozpoczęte przez małżonka malowanie “farbą na rdzę” eksperymentalnego paśnika na siano, oczywiście dla kóz. Bo mają piękny, klasyczny żłób, w którym mieści się prawie cały balot siana i z którego można sobie elegancko wyciągać źdźbła przez przestrzenie pomiędzy żerdziami, ale nie. Kozy zaanektowały żłób na sypialnię, ubiły całe siano na sztywny materac, a do tego potrafią sobie do niego nasikać. Typowo kozia dezynwoltura i z kopytka wzięte przekonanie, że mi to siano spada z nieba, a wymiana obsikanego na świeże to dla mnie zaszczyt i czysta przyjemność. Bo obsikanego siana nikt przecież nie będzie jadł, proste. A że po ogrodzie walał mi się spory kosz z grubego, stalowego drutu (nie wiem, do czego służył, znalazłam go za oborą trzy lata temu i co roku przestawiałam w inne miejsce w nadziei, że napadnie na mnie co do jego dalszych losów natchnienie), to w końcu wymyśliłam, że ten kosz podwieszony na belce stropowej i zwisający nad ziemią na takiej wysokości, żeby każdy pyskiem dosięgnął, może się sprawdzić jako dyspenser siana. Co wieczór i rano będę do niego ładować porcję do bieżącej konsumpcji i problem – mam nadzieję – rozwiązany.
I w świerkowym lesie widzieliśmy sikorę czubatkę, sztuk dwie. Urocze maleństwa. Oczywiście, że akurat wtedy nie miałam aparatu. Tak samo jak wtedy, gdy obserwowaliśmy z całkiem bliska wiewiórkę, a ona nas, gdy podglądaliśmy leniwe, wodne akrobacje bobrów, albo wtedy, gdy po dachu obory śmigał zielony dzięcioł. I dlatego, proszę Państwa, ciągle oglądacie kozy.
A dziś na obiad była fasolka po bretońsku… Dobra, żartowałam. Idźcie w pokoju, to już koniec na dziś :)
Jak dla mnie, moglas kontynuowac opowiesc:)
Pasjami lubie Cie czytac. Dzieki kocicy tu trafilam, ona wie co dobre!
Dziękuję, choć doprawdy, moja wena ostatnio chadza po domu w zmiętej podomce, powłócząc rozdeptanym kapciem. Jednym, bo drugi zgubiła.
I przy tej fasolce nawet ona padła nieprzytomna ;)
A z Kocicą to miałam ciekawe doświadczenie, trochę jak “out of body experience”. Trafiłam do niej mianowicie po skomplikowanej sieci linków, czyli przypadkiem. Czytam, czytam, boki zrywam, postanawiam zacząć od początku, a wtedy wzrok mój pada na kolumnę po prawej, i co ja pacze?? Kanionek.pl! To trochę tak, jakbym mając lat, dajmy na to, osiemdziesiąt, pojechała do sanatorium w nieznanej mi miejscowości, i na ścianie wiaty autobusowej zobaczyła wyryty moim własnym charakterem pisma napis: “tu byłam, 2014” :D
(Kocico, jeśli czasem tu jeszcze wpadasz i czytasz komentarze, to macham do Cię paskiem od podomki)
Było dane przerobić Polyannę. Mama o to zadbała. Deszcz przyjdzie, ale będzie w postaci śniegu ;-)
Dzień Bobry. Nad Bugiem też takie poobgryzane widoczki ostatnio oglądałam. Oj, swędzą zęby, swędzą.
Dzięki za link do chwilezachwycone. Dobrze tam ponurkować, pachnie. Przy okazji wracam pamięcią do lata kiedy to z Latoroślą przemierzałam roztoczańskie łąki pomagając kompletować pracę semestralną z botaniki – zielnik. Pięciornik gęsi, wierzbówka kiprzyca, nostrzyk żółty, przetacznik leśny, serdecznik pospolity. Brzmią mi ciągle jak hasła-zaklęcia. Do Sezamu.
Liczę, że dyspenser siana doczeka się swojej sceny w filmie :-)
Na zdjęcia sikorek, dzięciołów, niezidentyfikowanych drapieżnych obiektów latających i innych Twoich sąsiadów poczekam cierpliwie, czytając doniesienia, bo donosisz obrazowo.
Sama już nie wiem, czy Pecik bardziej Michał Wołodyjowski, czy Andy-Dandy ;-)
Prawda, że te nazwy są szalone? Ja podziwiam botaników, bo oni to wszystko muszą spamiętać, a do tego pewnie i po łacinie.
A Pecik… Nie wiem, czy powinnam wypowiadać (wypisywać) te słowa… Wczoraj widziałam zdjęcie jakiegoś amerykańskiego czempiona koziego konkursu piękności. PIGMEJSKIEGO czempiona. I on wyglądał jak Pecik. Kopytko w kopytko. I jeśli Pecik okaże się konusem, to lepiej żeby miał ten gen Wołodyjowskiego :D
No nie mogę znaleźć tamtego zdjęcia, ale tu jest podobny:
http://www.tanglewoodfarmminiatures.com/product/dandelion/
I ma na imię Dandelion. Wiem, że po naszemu mniszek, ale to już prawie DandYlion ;)
DandY Lion. Lew wśród Dandysów? Czy DandYlion z dYndalionem? Ekhem… Tak czy inaczej – szykuj się, Tradycjo! :-)
DYNDALION :D
Akurat dzisiaj znów widziałam tego Dyndaliona w akcji. On tylko Tradycję kocha :) Przynajmniej na razie, bo wiadomo, jak to bywa z facetami. No i nie wiem, ale taką minę na końcu zrobiła… Czyżby TRAFIŁ? Tak mi trochę głupio, że Wam tu kozie porno opowiadam. Co te kozy z człowieka robią…
Ech, to zdjęcie Tradycji z rozwianym włosem… A Irenki nie poznałam! Już miałam pytać czy to jakaś NOWA?
Tą miętą mnie zaciekawiłaś, bo wcale nie wygląda jak mięta… Ja tego lata odkryłam lemoniadę z liśćmi bazylii, pycha! Najpierw z kiwi, a potem były już różne wariacje na temat.
Acha. Mam prośbę. Jak już zawierasz w komentarzu lokowanie produktu, to poproszę do końca. Dasz namiar na blog Kocicy?
Prawda, jak Irenka wypiękniała? Mnie najbardziej cieszy, że już nie jest niedotykalską dzikuską. Do tego ma charakterek, jest bystra i ciekawska, i nie chcę uprzedzać faktów, ale ona kiedyś może zostać przewodniczką stada.
Gdyby ta mięta wyglądała jak mięta, to pewnie bym Anice głowy nie zawracała :) Do Twojej lemoniady tylko świeże liście bazylii się nadają? Bo sam miód z cytryną też już mi się ciut znudził.
Kocica. No patrz. Pierwszy wynik po wpisaniu “blog kocicy” w google mówi: http://a-kocica-papierosa.blogspot.com/
Bo google Kocicę dobrze zna, więc ja myślałam, że wszyscy wiedzą o kim piszę. Pardą mła :)
Deriępasgrave :P Dzięki, nawet nie przyszło mi do leniwego łba sobie wyszukać :D
A bazylia, chyba tylko świeża. Suszona bazylia to w ogóle lipa. Ale ona szybko rośnie. Mam teraz wysianą cytrynową, jak się ją pogłaszcze (uwielbiam głaskać bazylię, nie wiem co ona na to?) to pachnie bazyliowo-cytrynowo.
To fakt, suszona pachnie zupełnie inaczej, niż świeża. I wysiewasz tak przez całą zimę? Nie przeszkadza jej, że dzień ma tylko 15 minut? Mam jeszcze miejsce na parapecie :)
no może w zimie nie, ale teraz tak i całą zimę coś tam rośnie…
Bobry widac szaleja w Twoim sasiedzctwie! Kocham miete. Mam zawsze swieza w doniczce na balkonie. W ogole lubie kompozycje miety z bazylia. A bazylia rzeczywiscie TYLKO swieza. Suszona to takie trociny. Jezeli jeszcze nie probowalas to proponuje zrobic z tej miety mojito. Pyszny, odswiezjacy drink. Polecam. My mielismy sporo miety rosnacej za stodola. Babcia suszyla i zawieszala w sypialniach. Nie wiem, co to niby mialo oznaczac, ale pachnialo przyjemnie. Ja, swieza miete stosuje do swiezo utluczonych ziemniaczkow i do pierogow z ziemniakami. Babcia rowniez gotowala taki bialy sos, na bazie mleka i maki i dodawala do tego miete i pieprz. To z reguly bylo do klusek. W moim domu rodzinnym sos ten nazywalismy maczka. Pycha. Polecam.
Dlaczego Twoje psy nosza kagance? Jakies prawo tego nakazuje? A Pecik taki cudny i tak pozuje!
A, to w takim razie mojito i inne miętowe atrakcje w przyszłym roku, bo mięta już zwija manatki na zimę :) Coś było z tym wieszaniem pęczków mięty po kątach, nie pamiętam – odstraszała myszy albo coś…
Tak, prawo mówi, że albo na smyczy, albo w kagańcu, więc psy muszą w tych druciakach biegać, bo już dwa razy leśniczy nam obiecywał pięćset złotych. Nie dać, tylko zabrać, w postaci mandatu :)
Jak biegały w takich miękkich, czarnych, to z kolei pani J., jak się na nią niechcący natknęliśmy w lesie, nie widziała z daleka, że psy mają mordy zniewolone i się darła, że NIE WOLNO Z PSEM DO LASU. No to teraz mają takie kosze na bieliznę, że widać z daleka, a nawet z księżyca. Ale one tak się cieszą z tych wycieczek, że kagańce idą w zapomnienie :)
Ten Pecik to ma fanklub :D Ale nie dziwię się, sama ulegam jego urokowi i temu cukierkowemu spojrzeniu.
Moja Kuba też w kajdańcu paraduje. Ludzie się litują, że w takiej klacie chodzi. Dopóki Kuba nie zawarczy. A jemu wystarczy, że ktoś nieładnie – jego zdaniem – na niego spojrzy i już siup… A poza tym ma obyczaj zjadania co popadnie.
Nie wiem jak Kuba, ale moje dwa psubratki potrafią mimo kagańca coś przekąsić, a picie wody z kałuży przez druciak opanowały do perfekcji :)
Picie wody i kąpiele błotne to podstawa! Zazwyczaj dzieje się to tak: znalazłszy kałużę, najlepiej taką z błockiem, Kuba zatrzymuje się, patrzy mi w oczy i w momencie gdy zamierzam wrzasnąć nie!, składa się migiem jak wielbłąd na pustyni i już sobie leży.
“Składa się jak wielbłąd (…) i już sobie leży” :D Dokładnie :D
Że tak sparafrazuję słynną wypowiedź pana Krzysztofa z Białegostoku: “Tacy oni są! Tacy są oni!”
No tak, jak prawo to prawo. My jedynie musimy wyprowadzac je na smyczy, bo szeryf, jak zobaczy, ze bez- to tez nam uroczyscie wreczy mandacik na $500. Tym bardziej, ze jeden z naszych ciapkow to pit bull. Ludzie sie boja. Rozumiem to. Chociaz ja osobiscie nie znam psa o lagodniejszym usposobieniu niz nasza psinka.
O, przypomnialam sobie jeszcze w ramach tej pachnacej miety, ze Babcia rowniez wkladala do szaf woreczki z ziolami, ktorych zapach byl szalenie atrakcyjny dla kotow. Mysle, ze byla to jakas kombinacja lawendy, miety i waleriany. Koty kochaly w zwiazku z tym spanie w szafach. Pamietam niedzielny obiad, rodzina przyjezdna i domownicy przy stole, a tu ze skrzypieniem drzwi, wylazi z szafy bury kocur z zaplatana babcina derriere naokolo szyi.
Ty juz pewnie spisz, a ja wlasnie zaczynam ogladac wyczyny “latajacego” Nika Wallendy. Dzis wieczorem na linie w Chicago.
O, piękne są pit bulbule! I prawie osobiście znałam takiego, któremu można było rękę przez gardło do żołądka wsadzić, a on nic. Tylko się do wszystkich cieszył :) Ale faktycznie, gdybym na leśnej drodze zobaczyła nieznanego mi psa, pita czy nie, to też miałabym obawy.
Historia z kotem przednia :)
Ten Wallenda to tak na żywo???
Przejscie Nika Wallendy po linie miedzy wiezowcami bylo na zywo, tzn.z 10- sekundowym poslizgiem. Mysle, ze po to ten poslizg, jakby cos nie poszlo, nie daj bozia, zgodnie z planem, to telewizja mialaby czas na odwrocenie kamery od czlowieka rozsmarowanego na asfalcie. Przepraszam za zywy opis obrazu… Liny byly rozciagniete wcale nie pomiedzy najwyzszymi budynkami w miescie, ale wydaje mi sie, ze pierwsze skrzypce grala tu sceneria, bo miejsce wybral naprawde ladne: nad mostami i kanalami. Najpierw przelecial sobie, tak jak robi to “nacodzien”, a drugim razem wejscie mial do gory i z zawiazanymi oczami. Podziwiam ludzi odwaznych i z pasja. Jego rodzina robi to od 200 lat, wiec to juz dla niego tradycja i zew krwi. Kurcze, ja mam stracha nawet jak mam przejsc w parku przez szeroka kladke bez barierki, a ten czlowiek smiga po linie o srednicy 2 centymetrow taaaak wysoko nad ziemia!
Ja się boję patrzeć na takie rzeczy :D Autentycznie. Ściska mi się żołądek, mięśnie barków i w ogóle wszystko.
Po mostach mogę chodzić, ale pierwsza wyprawa po drabinie na strych obory była najpierw długo planowana, analizowana w najdrobniejszym szczególe, a po fakcie popita tabletkami od bólu głowy. Jestem cykor, ale umiem się zmusić :) A teraz to już wlatam i wylatam po tej drabinie bez większych sensacji. Ale po tej linie… BRRRR!
Pecik właśnie został bohaterem tapety mojego slużbowego laptopa. Jeżeli łamie to prawa autorskie oczywiście go usunę, ale na zachętę mogę powiedzieć, że to szansa dla młodego Dandysa na międzynarodową sławę :P
Nie słyszałam jeszcze o kozie, która gardziłaby sławą :D Niech Ci służy :)
Te zdjęcia są takie urokliwe!!! Nie wytrzymałam- odgapiłam i tez mam Pecika na tapecie. Jest uroczy i tamten champion, to po prostu przy nim wymięka. Mogę też, co nie? Kanionku? Pozdrawiam cieplutko
No pewnie :)
A nie za mały rozmiar na tapetę? No chyba, że tylko tak z centrum ekranu łypie swym zalotnym oczkiem ;) Pytam, bo mnie małżonek ostatnio uświadamiał, że jak ja tło na “Kanionku” pod swój klaptop ustawiam, to NORMALNYM ludziom z większymi monitorami ono się nie rozciąga, i wygląda jak przykrótkie prześcieradło, albo serwetka zamiast obrusu :D
Zostały takie czarne marginesy, ale ujdzie. Pecik patrzy na mnie tak zalotnie albo jakby się zastanawiał czy wszystko ze mną w porządku. Jeszcze nie zdecydowałam jak interpretować to spojrzenie…
Zawsze to jakaś odmiana od rozkminiania uśmiechu Mona Lisy – ludzie się do dziś nad tym głowią ;)
A jakby co, gdyby ktoś, kiedyś albo coś innego, to zawsze można do mnie maila puścić z prośbą o większy rozmiar fotki.
A ty wiesz, ze ja teraz pare dni po łonie natury sie włóczyła, opłotkami czesto wiejskimi łaziła, i dzieki twoim kozom juz takiego stracha przed kozłami rogatymi i brodatymi nie miała?
Tyle ze one takie okutnie brudne były, a twoje czysciutkie i wyszczotkowane!
Patrz pani, jaka terapia! Następnym razem będziesz się do nich przytulać. A jeszcze następnym biegać za nimi ze szczotką i ukradkiem poprawiać zaniedbania gospodarza ;) W końcu zamieszkasz w cudzej koziarni i odmówisz chodzenia do roboty. Mówię Ci, jest takie ryzyko :D
czyli wczesniej czy pózniej, przyciagnie rogate rogatego? =)
Dokładnie tak :D A jak się jeszcze tamte kozy dowiedzą, że siedzisz po uszy w buraczkach… Wiesz, one lubią buraczki :)
Ależ masz wielkie łąki czy nieużytki nieopodal domu – kozy i wszelkie tałatajstwo na dwóch i czterech nogach mogą mieć używanie. Teraz, jak widzę, ostał się chyba tylko suchy ostrożeń polny, ale wiosną i latem było tam chyba cudnie, co?
Dzięki za wzmiankę – trochę się bałam, że krytyka poleci. Pozdrawiam i dobrego nastroju życzę :-)
No czo Ty? U Ciebie nie ma co krytykować – na “chwilach zachwyconych” jest pięknie i nastrojowo, a na “codzienności” można tylko skorzystać :) Co innego Kanionek – jak czasem coś palnie o telewizorach… ;)
Tak, jest ostrożeń, nawet kilka jeszcze nieśmiało kwitnących widziałam, jest wrotycz (tzn. był, zanim Bożena zjadła, i też jeszcze miał żółte kwiaty), koniczyna głównie ta kwitnąca na biało, a mniej takiej z czerwonym kwiatem, latem było nawet jeziorko chabrów, i mnóstwo innych badyli, których oczywiście nie znam :D
Na tej akurat łące nie wypasamy kóz, dwa razy je tam zabraliśmy na krótki spacer, bo mamy “swoją” łąkę tuż pod domem. Tzn. dzierżawimy od Lasów Państwowych. A ta, po której hasały kozy i psy, jest łąką koszoną raz, czasem dwa razy do roku, pewnie typowo “dopłatową”. Nigdy nie widzieliśmy na niej wypasanych zwierząt, jedynie sarny, dziki i myszołowy.
Właściciel mieszka jakieś 30 kilometrów stąd, takie dzisiaj mamy rolnictwo – zdalne ;)
Ależ Ty pamiętliwa jesteś! “Palnie o telewizorach”. No wiesz!
Foch.
…..
Już mi przeszedł.
…..
Ściskam.
Wiedziałam, jak Was wyciągnąć do tablicy! ;-P
Pamiętam, bo piłam Geriavit :D
Też ściskam :)
Telewizory..
.. osz, Kanionku ;)
Jak wyżej ;-P
Ależ ze mnie sierota – musiałam zguglować akcję z DHMO… niniejszym przypisuję Ci na stałe funkcję edukacyjną, przynajmniej u mnie w domu ;)
Kanionek uczy, Kanionek bawi,
Kanionek niech się nigdy nie dławi..
Chciałam coś na wzór “liga rządzi, liga radzi”, ale jak ktoś poezję na poziomie rymu częstochowskiego opanował, to takie ma wyniki.
No więc, Droga Redakcjo, skąd Ty takie fajne adresy wyciągasz?
Teraz mi rozciągnij dobę tak, żeby dało się to wszystko przeczytać na raz ;)
Przecinkę faktycznie Wam poczynili niewąską. Z armaty możecie nabijać w zbliżające się bataliony. Co prawda tylko w jedną stronę, ale za to jak!
A Pecik na fotografii wygląda troszkę jak Pan, ten z mitologii.. też mu tak filuternie z ocząt patrzy.. hmmm. Rozrosły się te Wasze “koźlęta”, Tradycji prawie nie poznałam, taka poważna panna!
No i plenery macie świetne. I tak ładnie płaskie :)
Fajnie, że nic Cię nie boli :) Oby tak dalej :))
Akcja z DHMO przednia, co? I naprawdę daje do myślenia. A ja akurat nowy wpis zaczęłam klecić i trochę się wyżywam na manipulacji. Tak ogólnie.
Rymy częstochowskie bywają w deskę. Np.:
Kanionek zrzędzi, Kanionek nudzi
Kanionek w internetach paskudzi.
Brzydki Kanionek, gupi Kanionek
kozom zagląda wciąż pod ogonek.
Kanionek pisze wciąż o kapuście
a weźcie go w końcu uduście!
Łe no, fajnych adresów to jest o, potąd :)
A do Aniki trafiłam szukając nazwy jakiegoś zielska. Być może chodziło o łubin, którego nazwę znałam jeszcze w dzieciństwie, a później z braku kontaktu zapomniałam. A że Tradycja go wcinała jak dziki królik, to chciałam sobie przypomnieć i zbadać właściwości oraz potencjalną toksyczność zielska. Małżonek nie widział przeszkód, żeby nazywać tę roślinę “badziewnikiem”, ale wiesz, ja jestem z tych, co się czepiają i drążą ;)
Tak, Tradycja już nie jest tym Ziokołkiem, co kiedyś. Może to przez bycie w związku? To jednak wejście w dorosłość, obowiązki, troska o partnera, więcej garów do zmywania… Wszystkie to znamy :D
Tymczasem mi ktoś powinien związać ręce, żebym przestała obmacywać Bożenę. Ona już na mnie patrzy z politowaniem. Ale co ja poradzę, że mnie dręczy ta zagadka? Ma koziołka na pace, czy tylko puste skrzynki wozi?
Bo, jak to mawia małżonek, Kanionek wiedzieć MUSI, inaczej się udusi :)
:D
Kanionek pisze, kroniki kleci,
Niechaj nam żyje i pięć stuleci!
A Bożence trzeba by sprawić mały mobilny sprzęcik do robienia USG. To takie praktyczne! Przyda się na pewno w domu i ogrodzie :)
Och, dziękuję, choć pięćset lat to chyba tylko czarownice…? W sumie, czemu nie. Miotłę z witek brzozowych już mam.
Już ja siebie widzę z tym “sprzęcikiem”. Jak skanuję i liczę pestki w cukiniach. Ja WSZYSTKO liczę, jakby ktoś nie wiedział, ale cii… To tylko nerwica :)
Właśnie podobno kłopot w tym, że nawet weterynarze się mylą, jeśli chodzi o kozy. Już się tyle historii naczytałam na kozich forach o diagnozowaniu ciąży przez USG, że mało mi wody z mózgu nie odeszły. Wczoraj jeszcze po nocach jakieś tajne sztuczki z naciskaniem brzucha w odpowiednim miejscu oglądałam na youtube, inne sztuczki z naciskaniem dwoma palcami przy kręgosłupie, z zaglądaniem pod ogon i inne takie. Z większości sumiennie przeprowadzonych testów wynika, że w zaawansowanej ciąży są: Tradycja, Irena i Pecik. A Bożena jest po prostu opasła! I niedługo zgłosi się do jakiegoś rządowego programu ochrony ofiar nacisków.