Bez cymbałów ale z fanfarami, czyli o miłości
“Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;”
Fragment Hymnu do miłości, 1 list św. Pawła z Tarsu do Koryntian
Ale to oczywiście u ludzi, bo kozy kochają inaczej. Cierpliwość nie jest ich mocną stroną, zazdrość to ich drugie imię, a szukanie poklasku pochłania większość ich życiowej energii.
I tak oto Tradycja, nastoletnia gwiazdka internetów, płynąc na fali popularności taki kaprys mieć zechciała, by jej związek z przystojnym, oczywiście MŁODSZYM facetem, został utrwalony w formie artystycznej, ku potomności i chwale.
Innymi słowy chciała mieć coś w rodzaju romantycznej słit foci, należycie oddającej jej urodę, wdzięk i grację, jak również bezkompromisowe oddanie i rycerską męskość jej partnera. Słit focię to jednak każdy może sobie strzelić byle komórką, a ona, jak mi nawet nie musiała długo tłumaczyć, zasługuje na coś więcej – na portret królewski, obowiązkowo w postaci rękodzieła, wykonany przez Artystę nacechowanego wyczuciem, zrozumieniem wagi przedmiotu i oczywiście talentem.
Belejakich portrecistów na usługach prostej gawiedzi nie brakuje, Tradycja żądała zaś kogoś wyjątkowego. O oryginalnej kresce, lekkości wyrazu i tym nieuchwytnym czymś co sprawia, że sztuka budzi emocje, wzruszenia, wspomnienia, westchnienia, i przypomina nam, że życie, świat, ludzie, bywają jednak piękni. No i kozy że piękne, ma się rozumieć, też ta sztuka powinna bez cienia wątpliwości potwierdzać. Oraz dbać należycie o szczegóły, bo ja też uważam, że nie po to człowiek (czy koza) sobie włosy układa i oko podkreśla przed pozowaniem, by go później artysta przedstawił w postaci zielonego trójkąta z filozoficzną kropką w środku.
I czy ja stanęłam na wysokości zadania? No ba. Ja nie miałam wątpliwości, pod jakim adresem złożyć zamówienie. Ci z Państwa, którzy już Artystkę poznali, od razu odgadną, czyjego autorstwa jest ten portret małżeński państwa Tradycji i Andrzeja Pecików:
Ci zaś, którzy takie cuda widzą pierwszy raz na oczy, niech po więcej udadzą się pod następujący adres:
http://diabel-w-buraczkach.blogspot.com/
Polecam lekturę od samych początków i oczu pasanie na całej rozciągłości bogatych treści tego bloga, ze szczególnym uwzględnieniem RYB (te ryby mnie kręcą, co ja poradzę), Kapitana Misia (“łza dla cieniów minionych”*, czyli w tym przypadku czasów dzieciństwa, zakręciła mi się w oku na widok misiowego pyszczka), a wnikliwi odgadną, po kim moją kozę łaciatą mianowałam Irenką (pochodzenie imienia Bożenki zostanie ujawnione w innym wpisie), i chyba nie ma tak twardego serca, którego nie ucieszą przygody Lisa Stefana w Kosmosie.
I w ogóle ten wpis miał roboczy tytuł “Słowo na niedzielę, czyli o miłości”, ale zeszło mi na łuskaniu fasoli typu Jaś i innych nieromantycznych zajęciach i niedziela już prawie za nami, niech więc blog pisemno-rysunkowy Diabła w Buraczkach będzie Wam miłym początkiem kolejnego, październikowego tygodnia.
* Łza dla Cieniów Minionych – piękny utwór (również o miłości) polskiego zespołu KAT.
PS. Wiadomość z ostatniej chwili! Jak doniosło moje Centrum Informacji Meteo (czyli małżonek), nadchodzącą zmianę pogody ze znośnej na parszywą, zawdzięczamy nieświeżemu oddechowi huraganu GONZALO. No czo ten kot?? Najpierw wiewiórka, teraz zawierucha.
Rysunek bardzo ladny.
Marc Chagall rysowal kozy i byl wielbicielem wszystkich koziolkow. Kiedys natrafilam na numerowane kopie jego obrazow i nie kupilam. Coz, mloda, durna sierota obrzygana bylam. A teraz zaluje, aj waj…
Nasza kapustka ma sie, mysle, dobrze. To nasza pierwsza wspolna kapusta po dwunastu latach malzenstwa. Wczoraj z nerwow wypilismy pol butelki “zubrowki”, w trakcie szatkowania i ugniatania. Az sasiad nas zaszczycil wizyta w zwiazku z tym, ze glosno “rozmawialismy”. Trzonek mamy, tyle ze nie sadze, zeby byl osikowy: z jasnego drewna przynajmniej i tez, jak kapucha, pochodzi z meksykanskiego sklepu. Nie mniej jednak pachnie ladnie, co napawa mnie nadzieja. Zyczymy milego niedzielnego wieczoru.
Zawsze na pocieszenie możesz zajrzeć do “Diabła w buraczkach”, te rysunki to miód na serce i uśmiech na pyszczek :)
Kapusta na dwunastolecie! Dla każdego obywatela! O podlewanej żubrówką nie słyszałam, ale czym byłby dzisiejszy świat bez wczorajszych pionierów, odkrywców i wynalazców? :D
Uda się. Kontroluj codziennie wygląd i zapach i w razie gdyby coś dziwnego… daj znać :)
Dobrze, że Ci nie wyszedł Traktat o łuskaniu fasoli, bo byłby plagiat i po co Ci to…
Potret Pecików bardzo, bardzo! I ta jabłoń, jabłka czerwone, o raju! – tylko gdzie wąż?
A co do przepowiedni meteo – u mnie wieje. Buki szumią jak wsciekłe… Dobranoc.
“Traktatu…” nie czytałam, ale dziś nawet o niezamierzony plagiat nietrudno. Jest już tyle treści, w większości powtarzalnej… Czasem zdarza się, że wchodzę na czyjegoś bloga i czytam tekst o sprawie/wydarzeniu/zagadnieniu, o którym właśnie sama zaczęłam pisać. Ale to tak tylko, na marginesie.
U mnie też w nocy szumiało złowrogo, i na groźbach się skończyło. A węża nie ma, bo wszystkie gady kury zjadły :D
Kto jak kto, ale Diabeł zna takie szczegóły, choć ten akurat podobno siedzi w buraczkach ;)
Zaraz lecimy (z wiatrem albo pod wiatr) do “miasta” zakupy zrobić i sprawy pozałatwiać, więc mnie cały dzień nie będzie. Pozdrawiam i miłego!
Ryby dziekują bezgłośnie i podnoszą poziom zasolenia oceanów łezką wzruszenia :)
Przejęty i poruszony diabeł smarka w botwinę!
:D I gnie się w autorskich ukłonach, ukazując gacie różowe z falbanką! WSZYSCY widzieliśmy, co też diabeł nosi pod spódnicą!
Diabła-w-buraczkach podczytuję skrycie i kreskę poznałam:) No – tylko które to panna a które kawaler? Tradycja to chyba ten grubas na spodzie;)
………..
A łuskanie fasoli natychmiast nasuwa mi wspomnienie z czasów studenckich, jak znalazłam się rowerowo na Węgrzech….Nocleg na podwórku w jakimś przysiółku, zwyczajowo zacieśniamy więzi z tubylcami, kolega gra z jakimś chłopaczkiem w badmintona a mnie została babula do KONWERSACJI. WĘGRY. WIEŚ.
Babcia łuskała fasolę. Się przysiadłam. Ona mówi….ja łuskam…ona pokazując strąk – “BOB” – ja odkrywczo – fasola!
I tak konwersowałyśmy obrazkowo dobre dwie godziny. Przeszłyśmy dostępną w zagrodzie faunę i florę.
Na kolację dostaliśmy czosnek, słoninę i bimber:)
Pomiatam jeszcze, że śliwa to silwa chyba.
A – dodam jeszcze, że po dwóch tygodniach okazało się, że witałam się ze wszystkimi mówiąc “do widzenia” a żegnałam uprzejmym “dzień dobry”…Tja.
No i tak o.
Polak i Węgier to wszak bratanki
łuskają fasolę
ze słoniny plotą wianki (przy tym bimbrze) ;)
No na razie to tak może wygląda z tym obrazkiem, ale poczekaj, aż Pecik dorośnie. Do obowiązków i do Portretu :) Poza tym – widziałaś, żeby facet się tak wdzięczył na jednej nodze? Ja tam nie miałam wątpliwości, kto jest na górze ;)
1. Diable – kozy są boskie! (a Sowę Renatę od kawy, wybacz, ale już dawno temu sobie druknęłam i ozdabia pracową szafkę z kubkami)
2. Kanionku, a tę fasolę suszysz, czy przerabiasz od razu? czy można świeżą od razu przerobić?
3. Łuskanie może być bardzo romantyczne! wyobraź sobie: w chacie przy swiecach, z kotem ocierającym się o nogi. Ona z włosem rozpuszczonym, On pomaga jej swymi spracowanymi dłońmi, ich wzrok się spotyka…. No dobra, wiem, wiem – potem kot wskakuje na stół, przewraca świeczkę. Jego spracowane ręce sięgają po kocyk coby zagasić rozlaną stearynę(wodą nie wolno!)i zajęte już ogniem suszone zioła. Na kocyku akurat śpi pies, który zrywając się podcina Ją, próbująca ratować fasolę. Ona przewraca się łamiąc stołek i miąchając po drodze rozpuszczonym włosiem po ogniu na stole. On w prawidłowym odruchu zarzuca Jej na głowę psi kocyk. Pies uznaje, że to świetna zabawa dołączając się w podskokach do szarpania kocykiem. On wraca do ratowania stołu parząc sobie oczywiście spracowane dłonie, bo w kocyku Ona, ściskająca miskę z fasolką i pies, a pod ręką tylko mała ściereczka. A kot przygląda się wszystkiemu z szafy. Resztki romantyzmu wyparowują, w szpitalu (poparzenia!), w którym spędzają 5 godzin w poczekalni, żeby dowiedzieć się że oparzenie obejmuje o 3 cm za małą powierzchnię, żeby NFZ zapłacił za przyjęce na ostrym dyżurze….
Chyba mam ciężki poniedziałek…
Ciocia, współczuję ciężkiego poniedziałku(głask, głask). I rozumiem, bo mnie się w chwilach romantycznych ZAWSZE uwalnia czarny humor, ewentualnie napad śmiechu.
Ja teraz już nie wiem, co wymyślić w naszą 25 rocznicę ślubu, zeby uczcić i nie przedawkowac romantyczności? Ta kapusta, to całkiem niezły pomysł.Ale może na 25-tą powinno byc coś bardziej ekstremalnego? Co? Łuskanie kawioru czy tam-małży wspolnie z małżonkiem (he,he)?
Rysunek cudny!!!
Jak ma być romantycznie ale bez przesady to może spływ kajakowy (Biebrza, Czarna Hańcza?)? Piękne okoliczności przyrody, a jednocześnie komary żrą, w tyłek mokro…
Łuskanie małży z małż(onki)em brzmi świetnie. No i niektóre (znaczy małże)to afrodyzjak, więc robi się coraz romantyczniej ;).
Mnie na dziesiątkę mąż zabrał na wycieczkę niespodziankę (dał mi godzinę na spakowanie). Było romantycznie, ale bez przesady, bo rocznicowy wieczór spędziliśmy w bardzo przaśnej knajpie oglądajac mecz (nasi przegrali).
@bila
Jak rany ostrygi, dwudziesta piąta rocznica! Gratulacje :) Nie mam pomysłu na taką doniosłą okoliczność, oprócz tak oczywistej oczywistości, że moglibyście sobie zafundować kozę :) Która, jak wiadomo, jest dobra na wszystko :)
Dzięki, Kanionku :)koza, zapewne, dobra jest na wszystko, jednakowoż, chyba spanielka z odzysku w zupełności zaspokaja nasze potrzeby posiadania zwierzaczka.Poprzestanę na ostrygach i małżach.Fasola natomiast odpada, z racji skutków ubocznych jej jedzenia. Normalnie- okej, ale w rocznicę? ;)
No fakt, określenie “wystrzałowa rocznica” powinno mieć jednak inne, niż fasolowe konotacje :D
O!
O jeju!
O dziś kupuje tylko łuskany!!!
@ciociasamozło
Tak odmalowałaś tę historię, że ją zobaczyłam (przed oczyma duszy mojej) :)
Część fasoli dziś przerobię na wielki gar fasolki po bretońsku (choć wolę z drobniejszych ziaren, no ale się lubi, co się ma), a pozostałe kilka kilogramów spróbuję ususzyć. Przez ten opóźniony w rozwoju czerwiec fasola nie zdążyła mi się porządnie zasuszyć “na polu”, więc nie wiem, co z tego wyjdzie. Od biedy kurczaki i kozy nie pogardzą.
W ubiegłym roku miałam z kolei nadmiar innej fasoli tycznej, nie znam nazwy, bo nasiona dostałam z trzeciej ręki, o ziarnie kolorowym, w jakieś ciapki, no i fasolka po bretońsku z całkiem świeżych nasion wyszła fantastyczna. Ze świeżego Jasia zrobię po raz pierwszy i dam znać, jak wyszło :)
Fasolka po bretońsku i pyzy z mięsem :) Moje ulubione dania z dzieciństwa. Wakacje, restauracja czy bar – menu obowiązkowe. Żadne tam sztuki mięsa czy inne zrazy :))
Ja też lubię, ale zazwyczaj robię dużo i jemy tę fasolę trzy razy dziennie przez trzy dni. I na jakiś czas zupełnie nam się jej odechciewa ;) Co innego z bigosem, bo ten można zamrozić w porcjach i zawsze mieć, gdy kaprys najdzie :)
A mogę coś wkleić? Też kozy… https://www.youtube.com/watch?v=3q5eb-iSmJg
Oooo :) Tradycja też była taka mała :) I też skoczna jak żaba na sprężynce.
Matuchno! Jak na sprężynkach:)
Pokazałam małolatom. Popiskiwali. A potem mniejszy próbował przeskakiwać większego….
A owce na wiosnę jak wybiegają na łąkę to skaczą bokiem na czterech nogach naraz:)
(A ja muszę na jednej – buuuuu….
Tak! Bokiem na czterech! Nie tylko owce, Tradycja też tak biegała, w chwilach szczególnej radości (np. podczas spacerów w lesie). Teraz już jest chyba za ciężka, ale Pecik raz się odważył i poleciał takim stylem parę metrów :)
No właśnie, Twoje kopytko nadal boli?
Ano nie tak boli co “wiem, ze jest”.
Prognozy lekarskie na zrośnięcie – 3-4 miesiące….
Po badaniach niezliczonych zdaję się, że świecę w ciemnościach.
Ale ja zwracam nieśmiało uwagę, że na portrecie małżeńskim OBIE kozy mają rogi, a przecież Tradycja bezrogowa…
Och, wiesz jak to jest z tymi artystami – dają się ponieść wenie i czasem w tym porywie fantazji dorobią kobiecie rogi. U niektórych to zegary spływają po fortepianach, jak naleśniki po mokrych schodach! Ja tam się cieszę, że to jednak nie wspomniany zielony trójkąt, a Tradycja nawet nie zauważyła, taka była zajęta pokazywaniem Portretu wszystkim dokoła, krzycząc “patrzcie, to JA, JA, JA!”. “No i ja” – dodał nieśmiało Pecik, ale na razie wiadomo – nikt go nie słucha ;)
Diabeł – jak zwykle – spłodziła śliczny obraz rzeczy. Powieś koniecznie kopię w koziarni :)
Najchętniej zaprosiłabym Diablicę, żeby mi mural na bocznej ścianie obory namalowała. I domu. I w domu. Jak w tej piosence, której nie lubię, ale przesłanie mi tu pasuje: “więc chodź, pomaluj mój świat”, może niekoniecznie na kolory Ukrainy ;)
Yhm, ja Cię rozumiem. Jak Tobie się uda, to już poleci i po innych ;)
Aljo? Gdzie nowe wpisy się pytam :)?
Ha ha, wiedziałam :D Jak tylko zobaczyłam “nowy komentarz od Ania W.” wiedziałam, co będzie :)
Miałam, w sumie nadal mam, nowy wpis, ale… On jest z tej zbutwiałej talii kart moich nastrojów piwnicznych. Napisałam go jednym tchem, doznałam chwilowej ulgi, wyrzuciłam ten wpis za drzwi umysłu, aż spadł ze schodów, ale echo nadal siedzi na wycieraczce i skrobie w futrynę.
A że nie chcę Wam dolewać kwasu do porannej kawy, to czekam. Aż przestanie skrobać i zdechnie z głodu na tej słomiance.
Poza tym nic ciekawego się nie dzieje, albo mam przelotne otępienie percepcji ;)
Może sięgnę do zardzewiałego kufra pamięci i napiszę o naszych początkach w Domu w Lesie? TO akurat było dość komiczne. Zobaczymy :)
Stawiam na otępienie percepcji – przy kozach, Rosołach, psach, kotach, gościach wszelakich, sąsiadach, Nieomylnym Wiesiu, kapuście, fasoli itd., itp., nie ma szans na “nic się nie dzieje”.
Póki nie minie sięgnij Kanionku do kuferka, sięgnij!
Pamiętam, zrobiliśmy kiedyś z kumplem taki plener fotograficzny przy starym szybie wyciągowym. Krzaki, tory, szyb w tle, a przed nami zapuszczony ogród. W ogrodzie dom. Z domu wyszła pani. Przyglądała się długo dwóm dziwadłom z aparatami, w końcu nie zdzierżyła: A co wy tu fotografujecie, dyć tu nic ciekawego nie ma!
:D
No właśnie. Wszystko to kwestia percepcji. I ja teraz jestem jak tamta pani – krzaki to krzaki, tory to tory, o czym tu gadać ;)
Ja nie śmiałam zagadywać o prehistorię…..ale ciekawość zżera (z ja zżeram galaretkę 1, galaretkę 2, kefir, jaglaną, ryby w puszkach ze szkieletem, gryczaną, pestki uprażone, galaretkę 3 oraz wiele niewskazanych rzeczy…. – ciekawe swoją drogą jak się maja nalewki i likier kawowy do “intensywnej przebudowy kostnej”?).
Także ten, napisz :)
Ależ dlaczegóż? Zagaduj o co chcesz. Te galaretki to na wspomożenie odnowy struktur kostnych? Jeśli tak, wybieraj te z żelatyną zwierzęcą (przez jakiś czas była na cenzurowanym, ale chyba już wróciła do łask), a nalewki i likier oczywiście również mają wartość terapeutyczną. Człowiek zrelaksowany i zadowolony szybciej się regeneruje :)
Z racji zagonienia w piętke i kozi róg, dopiero teraz: rysuneczek jak zwykle boski, co tu kryć. Mój Diabeł jest Lucyferem pędzla! macha ogonem cuda! Miałam okazję się kilkukrotni eprzekonac, dostając w darze nawet dzieła NIEZAMAWIANE! Doooobre serce ma nasz Diabeł! Takie rozgrzane do czerwoności!
Och, to jest oczywista oczywistość – wszak nikt o sercu zimnym i twardym jak mrożona gicz cielęca nie stworzyłby Kapitana Misia!
A i wspomnieć uczciwie należy, iż moje dzieło było nie tyle zamówione, co wyłudzone drogą szantażu emocjonalnego ;)
Wypijmy za zdrowie Diabła – oby mu buraczane pole nigdy chwastem nie porosło, a lakierowane kopytko zgrabnie omijało grząskie błocko. Ja swój toast wznoszę akurat mleczkiem zobojętniającym, ale mam nadzieję, że liczy się gest :)
Kanionkuuuuu! No się zlituj :)
Jak to ktoś, kiedyś, rzekł: “To nie jest kwestia chciecia, to jest kwestia mócienia” ;) Bardzo chcę ale chwilowo (mam nadzieję) nie mogę, gdyż zaprawdę powiadam Wam, nastrój mam tak drętwy, że gdy tylko dotykam klawy, ta się w drewno zamienia. A gdy – mimo to – chcę coś napisać, spod palców sypie mi się próchno i brunatna zgnilizna. Muszę to przeczekać, o litość prosząc WAS. I o wybaczenie :)
Kanionku, może przydałby się blog równoległy, w którym mogłabyś te ciemniejsze bajki z siebie wydobywać. Próchno i zgnilizna to też część naszego życia. Chyba, że utylizujesz je w sposób prywatnie osobisty, dla nas tu przechowując tylko białe pola szachownicy. Albo ból głowy łączy się ze światłowstrętem i najprościej w świecie fizycznie odrzuca od monitora. Uleczenia z odrętwienia życzę. Zanurzasz się w gaju brzozowym, prawda?
Ynk, a wiesz, że to całkiem niegłupi pomysł? Ja wiem, że wszyscy tu jesteśmy człowiekami i próchno nie jest nikomu obce, tylko Kanionek.pl z założenia miał być takim… nie wiem – wesołym miasteczkiem z gabinetem krzywych luster i basenikiem wypełnionym balonikami z głupawką. I małym ogródkiem kolorowych rozmaitości. Ale podstrona z Szafą Pełną Kościotrupów i Garnuszkiem Pleśni Krapionka, czemu nie? Taka Antyspiżarka. Stary Szroter i Komnata Pajęczyn. Zapraszamy na Naparstek Jadu, Kolczasty Czopek i Zmioty z Podłogi :D
W brzozowy gaj zanurzyłam się chyba zbyt głęboko. Kontemplacja siatki korzeni w bagiennej glebie i obserwacja życia na poziomie grzybni. Ale wychodzę, niech tylko błoto obeschnie.
Szanowny Małżonek polecił i miał rację. Blog bardzo miły i kobitki wcale się nie kłócą. A ponoć tylko faceci potrafią normalnie? dyskutować.
Ja tu długo nie zabawię, raczej z doskoku, bo naturę mam inną. Też mieszkam na wsi, też mieliśmy kozy – ale już dawno i zjedzone. Mleka nie dawały, a wyprowadzić można było tylko wszystkie trzy na raz. Stary sobie radził,ale ja już nie. Musiały być na łańcuchach, bo lazły wszędzie i żarły wyłącznie to, czego nie powinny były żreć. Z rana to wyglądało tak, że z obórki trzy kozy wywlekały mnie na łańcuchach i każda lazła w trochę inną stronę. Musiałam mieć na rękach grube, robocze, skórzane rękawice, bo by mi zdarły skórę do krwi. Na wsi już nieco okrzepłam. Zachwycam się w dalszym ciągu wszystkim naokoło, ale teraz raczej już sama dla siebie. Dwadzieścia niemal lat na łonie natury robi swoje. Wczoraj, czy może przedwczoraj? – w kurniku był jastrząb. Wszedł przez małe okienko w drzwiach. I żarł kurę przy grzędach. Kury się darły, to poszłam zobaczyć, co się dzieje. W pierwszej chwili zdziwiłam się, skąd u nas taka dziwna kura, gdy zobaczyłam tego jastrzębia pod grzędami. Potem on się zerwał, latał po kurniku sycząc na mnie, a ja usiłowałam go wygonić kijem przez otwarte drzwi. Trochę to trwało, on latał z grzędy na grzędę i w końcu jakoś go trąciłam, on spadł pod grzędy u zaczął udawać… nieżywego. Całkiem sflaczał! No to go wypychałam kijem poza próg i już prawie, prawie mi się udało, ale nasze dwa psy wpychały w drzwi mordy, no to jastrząb nie głupi i na nowo wystartował w kurnik. No to ja dalej go tym kijem usiłowałam skierować do wyjścia i w końcu poleciał. Cudny był! Kurę – zjedzoną tylko przy udzie, ale nieżywą, powiesiłam na drzewie, coby sobie jeszcze pojadł. Ale nie przyleciał więcej i pewnie co innego się tą kurą posiliło. No i dobrze. Chciałam parę słów z sympatii, wyszło nieco więcej. Cieszę się, że są ludzie chętnie pracujący własnymi rękami i lubiący wieś. Pozdrawiam!
Witaj, Nana, choćby na chwilę. Ja również “naturę mam inną”, choć kanionek.pl niewątpliwie jest jej częścią. Natura obdarzyła mnie idiotyczną osobowością, złożoną z dwóch (przynajmniej) przeciwstawnych obozów, wiecznie przeciągających linę. Ta osobowość jest jak warcaby, na których planszy ja jestem tylko pionkiem. Ostatnim. Nieważne.
“Kobitki” się tu nie tylko nie kłócą. One są fenomenalne, razem i z osobna. Nie moderuję, ani nie usuwam komentarzy. I nadal zachodzę w głowę, jak to się stało, że jeszcze nikt mi nie napisał szczerego hejtu chodnikowych lotów. Sami dobrzy ludzie, wyłamujący się z szeregów statystyk. Łeb mnie boli i ciężko mi się składa słowa, ale moim czytelnikom dziękuję za to, że są i chcą czytać o mojej kapuście ;)
Kurczę, szkoda że się Wam z kozami nie ułożyło. Moje na szczęście łażą za mną (licząc na chlebek z kieszeni, albo podrapanie za rogiem), a gdy mnie nie ma, mają możliwość i pozwolenie łazić, gdzie chcą. Chyba dobre, kozie dusze mi się trafiły, jak ślepej kurze ziarno. A ptaki drapieżne są piękne, to fakt. Lubię na nie patrzeć, dużo o nich czytałam, ale wiadomo – gospodarz musi wybrać, czy chce mieć drób i jajka, czy tylko podziwiać dziką naturę. Pozdrawiam :)
Drogi Kanionku- Spokoju nie dawal mi jeden temat z Twojego blogu, a mianowicie zagadnienie ogrzewania w koziarni. Zima idzie, wiadomo. Zrobilam troche risercz i wyszlo mi na to, ze najlepsza forma ogrzewania pomieszczen gospodarczych jest lampa promiennikowa. Wydaje mi sie, ze jest to najbezpieczniejsza i najwydajniesza forma ogrzewania. Jest to, nie musze tego tlumaczyc w sumie, lampa dzialajaca na podczerwien. W dodatku dziala dezynfekujaco i obornik czybciej wysycha. Musialabys ja zamontowac gdzies poza zasiegiem dziewczyn i Pecika. Najlepiej pod sufitem. Wyjscie elektryczne- oczywiscie na zewnatrz. Nie moge podac firmy produkujacej, no bo nie moge, ale z tego co z mojego riserczu zrozumialam- firm tych jest sporo na polskim rynku.
Jakos nie pamietam zadnego ogrzewania w stajni mojego dziadka, ale pamietam krowy zima stojace po rogi w slomie i sianie.
Kapucha pachnie, mniam mniam. Ma cieplo i przytulnie, wiec sie odwzajemnia. Mysle, ze juz w sobote powkladam do sloikow.
Napawam sie Twoim blogiem jak Nany jastrzab kura. Wszystkie Twoje czytelniczki tak swietnie pisza. Zaraz widac, kto byl na jakim profilu w liceum… A ja to tylko pszenno- buraczany inzynier jestem.
Pozdrawiam i zycze zdrowia i powrotu muzy zwanej Wena Tworcza.
Hej Lidko :) To ja się w takim razie mianuję Inżynierem Kapuścianym. Sierżantem Fasolą. Kapitanem Guano. Nadkurkownikiem Kilkukozim.
Wiesz, te promienniki podczerwieni (aka kwoki) nie są głupim wynalazkiem, stosuje się je np. do sztucznego “wysiadywania” jaj i odchowu piskląt, ale koziarnia ma jakieś 30 m2. I patrząc z punktu widzenia obywatela amerykańskiego, to wciąż jest jakieś rozwiązanie, za to z punktu widzenia obywatela kraju nad Wisłą – finansowe samobójstwo. Prąd jest u nas kosztownym luksusem, tak jak i paliwo. Chyba taniej by mi wyszło postawić kozom piec kaflowy i opalać węglem :)
Też stawiam na grubą warstwę ściółki – wyczytaliśmy na pewnej (zresztą amerykańskiej) stronie, że zimą najlepiej stosować system, w którym nie wymienia się ściółki na nową, tylko systematycznie dokłada na wierzch czystą, grubą warstwę słomy. Kiedy ta ulegnie “zużyciu”, na wierzch idzie kolejna. Obornik też przecież oddaje ciepło, choć może zapach nie będzie ekskluzywny… I tak do wiosny. Zobaczymy. Owce mają zdecydowanie lepiej – większość ras może zimować wręcz na śniegu. Gdyby nadchodząca zima okazała się sroga, będziemy kombinować, ale też jeszcze u nikogo nie widzieliśmy żadnych form ogrzewania obory/stajni/koziarni.
Cieszę się, że kapusta się udała!
Ech, no to się zreflektowałam, że ja tu egoistycznie napieram, atutrzazrozumienia! W takim razie przechodzę do szeregu pt. “Poczekam Ile Trzeba, Bo Warto!”. Uściski!
Dzięki za uściski :) Twoje “egoistyczne napieranie” zawsze wywoływało uśmiech na mym z lekka krzywym obliczu, a to już można nazwać pierwiastkiem terapeutycznym ;) Powoli wypełzam spod linoleum.
Od razu pozdrawiam “kobitki”, coby mi potem z głowy nie wyleciało. My obórki koziej nie ogrzewaliśmy. Nie miałam wrażenia, że im zimno. Musi być też przewiew. Obornik grzeje, ale najlepiej koński – tak czytałam, więc gdyby się chciało ogrzewać obornikiem, to można dać na sam spód trochę świeżego końskiego. Ale my tego nie praktykowaliśmy, tak tylko słyszałam, a potem to już nie było na kim wypróbowywać. Kurnik za to ogrzewamy. na podstawie starego, ceglanego koryta – bo tu kiedyś były krowy czy konie – zrobiliśmy betonową platformę ok. 70cmx70cm. Na tym postawiliśmy piec z cegieł z gliny nie wypalanej. Cegły robiliśmy w formach metalowych do wypieku chleba, tych nieco większych. Mieliśmy dwie takie formy, które wykorzystaliśmy. Glinę kopaliśmy u nas, przy stawie, bo jest tam. Mieszaliśmy ją mieszadłem, takim co się wkręca do wiertarki, w metalowym, 30l baniaku (to było kiedyś naczynie wzbiorcze dla kaloryferów), dodawałam trochę kłaków z naszych psów, które to kłaki zbierałam specjalnie w tym celu. Czytałam, że aby glina nie pękała, należy dodać świeże kupy krowie (zupełnie nie śmierdzą!) albo sierść z cielaka, a ja z braku tych wykorzystałam psie kłaki. Psy tak czy siak musiałam czesać, no to było przy okazji. Foremki wykładaliśmy paskiem folii (ogrodniczej)przezroczystej, przyciętej na długość foremki i nieco większej niż dwa dłuższe boki + dno. Dość wyrobioną glinę dawaliśmy rondelkiem do foremki, unosiliśmy nieco w górę, puszczaliśmy to z hukiem by się ubiło i potem wykładaliśmy na większą folię w cieplarni, żeby wyschły. Robić to najlepiej latem, bo potem to jest za dużo wilgoci w powietrzu i nie wysycha. Cegły te układaliśmy na tym betonie zostawiając otwór wejściowy na wymyśloną przez nas wysokość (jakieś 20cm)m spajaliśmy je zaprawą nieco rzadszą niż glina na cegły, z tej samej gliny. Potem murowaliśmy zwężając stopniowo aż był tylko otwór na rurę. Na początku trochę męczyliśmy się, bo piec dymił, ale powodem była za krótka rura zewnętrzna, pionowa. Rurę z pieca można puścić przez całą długość kurnika/kozietnika, to ciepło jest lepiej wykorzystane. Piec nie ma rusztu ani popielnika,ale funkcjonuje nieżle. Betonowa podstawa też się nagrzewa, sam piec też jest dość gruby i długo trzyma ciepło. Palę w nim chrustem albo byle czym, ale nie plastykiem, bo ma dym trujący. Piec wysychał dwa miesiące, tynkowaliśmy go tą samą gliną z zaprawy dwa razy na gładko. Czyli piec, rura do góry, kolanko 45 stopni, rura pozioma, wyjście na zewnątrz, kolanko 45 stopni, rura do góry – wysokość zależna od pojemności pieca, żeby nie dymiło. Można na rurę pionową na zewnątrz nałożyć daszek. Z naszego doświadczenia wiem, że lepiej mieć piec w kurniku niż go nie mieć. Gdy bardzo zimno, można napalić, a gdy nie jest tak zimno, to sobie nikt piecem głowy nie zawraca, a on sobie stoi i czeka. No dobra, też miało być parę słów, ale widać gadatliwa ze mnie kobieta. Albo może życzliwa? Kto to może wiedzieć? :)
a, dodam jeszcze koniecznie, że wejście do pieca zamykamy blachą umieszczoną w dwóch bocznych prowadnicach, ale można przecież zainstalować zwykłe drzwiczki od pieca (można je szlifierką kątową przyciąć odcinając popielnik)
Żesz kurczę! Czapki z głów, razem z tupecikiem! To rozumiem, ludzie czynu. My jak z małżonkiem zaczniemy myśleć, obliczać, obawiać się i spekulować, to nam zawsze wychodzi, że się nie uda ;)
Z kurnikiem to jednak mamy dość realny problem natury kubaturowej. On malutki jest. Piecyk olejowy ciężko by było wcisnąć. Ale jak trzeba będzie, w ekstremalnych warunkach, to chyba właśnie takim będziemy dogrzewać. Oborę mamy podzieloną murem na pół, w każdej połówce było miejsce na prosiaczka, krówkę albo trzy, no i mały kurniczek. W przyszłym roku zbadamy, czy przylegające do siebie kurniki dałoby się połączyć, przez wyburzenie kawałka ściany (o ile ta nie okaże się istotna dla wytrzymałości całej konstrukcji). Wtedy i piec by się zmieścił.
Dzięki za szczegółowy opis wykonania cegieł – my też mamy tu gliny pod dostatkiem :)
Nana – rispekt!Teraz cokolwiek bym napisała, będzie blade wobec produkcji cegieł i pieca!
Ania – eeee tam! piec jak piec. Napisałam, bo ktoś może przecież zrobić wszystko lepiej, jak ma jakąś bazę. I o to chodzi. My też przekopaliśmy sporo książek, zanim się zorientowaliśmy, że wszystko jest bardzo proste :)))))
Nie sugeruj się piecem – pisz! proszę pięknie :)
Tu ja, też Ania :D
Jeśli to o pisaniu to do mnie, to zaraz będzie nowy wpis. Jeśli do Ani W., to przepraszam, że się wtranżalam :)
Ale co do pieca, to podzielam szacunek przedpiszczyni, bo wiesz, my też dużo czytamy i w ogóle, a później kąsa nas mrowisko wątpliwości. I mówię dziś do małżonka, że cegły z sierścią (a sierści też mamy na ciężarówki), a on już sprawdza, w jakiej temperaturze rozpada się kreatyna. O szklarni też marudził, że bez sensu z okien, bo się rozpadnie, i musiałam wyraźnie zaprzysiąc stojąc na jednej nodze, że taką właśnie chcę, co się zaraz rozpadnie ;)
Kanionku, cegły z sierścią to bez wypalania, te wypalane to bez sierści, bo i po co? One będą twarde i tak. Tu, gdzie się wprowadziliśmy na wieś, była podstawa komina taka duża gdzieś 1mx0,7m, właśnie z niewypalanej gliny. Dowiedzieliśmy się, że glina niewypalana trzyma długo ciepło, i że ta buła to była wędzarnia domowa i jednocześnie spiżarnia, w której stale wisiały mięsiwa i słoniny, bo się nie psuły, jako że nad nimi był komin i to była taka klimatyzacja niczym w arabskich domach.
Szklarnia z okien może i niezła – ileś tam okien stoi sobie i gnije już z dziesięć lat – ale gdy szyba się zbije, to trzeba wstawić nową. Czyli zawracanie głowy. Ale jak ktoś lubi, to dlaczego nie? My zrobiliśmy taką solidną stodołę z kanciaków i przykryliśmy to folią. Raz na kilka lat starą folię zrywamy i nakładamy nową. I to cała filozofia. Jesienią wewnątrz naszej cieplarni wbijamy grubsze kije w odległości ok. 30cm od ściany i do tych kijów mocujemy zszywkami czarną fliselinę ogrodniczą. I to jest raz – że jakaś ochrona przed mrozem, a dwa, to przy najmniejszym promieniowaniu słonecznym grzeje pochłaniając promienie słoneczne. Wszytko to powstało u nas na zasadzie prób i błędów. Piec w domu budowaliśmy przez sześć lat co roku nowy, bo nie był optymalny. Teraz też nie jest ale już nam się te budowy znudziły, poza tym zły też nie jest. Cieplarnię najlepiej zrobić większą, bo w małej to nie ma co sobie głowy zawracać – przez pierwsze lata mieliśmy jedną małą cieplarnię, potem dwie małe cieplarnie a potem trzy, a teraz jest jedna (jakieś 5mx8m, wys na środku 2m i coś) i doprawdy mogę w niej robić wszystko, nawet w zimie skubać kaczkę. W planach mam jako ogrzewanie kamień – taki o średnicy co najmniej pół metra i wysoki też co najmniej tak, wydrążony w środku do połowy, w pionie. W to wlewa się spitytus przemysłowy i podpala. Płomień jest dyskretny, stały, kamień się nagrzewa i długo trzyma ciepło.
A! gdzieś mi chodzi po głowie, że czytałam, iż na poprawę nastroju – a więc jesienią i zimą – dobrze jest mieć jakiś swój ulubiony kamień – jakiś otoczak albo coś podobnego, obły ma być, i go nagrzać do przyjemnej temperatury na przykład przy piecu i potem trzymać w dłoni/dłoniach i się nim w dodatku cieszyć, z jego struktury, jego dotykania. Ponoć daje energię. Ja mam w kieszeniach spodni zawsze parę kamiennych “łez”, trochę jak przepiórcze jaja, czarne niemal i bardzo gładkie kamyki, moje ulubione. Grzać nie grzeją, bo mam ciepłe już dłonie, ale je lubię. Są takie “moje”.
Pozdrawiam serdecznie!