Ene, due, rabe, kogut dorwał żabę, czyli o Rosołach
Robię obchód gospodarstwa, sprawdzając czy wszystkim jest dobrze i zgodnie z ISO, USA, ZUS i PEPSI, bo wczoraj była burza, huragan i zawierucha, a tu podbiega do mnie delegacja Rosołów i mówią, że oni właśnie założyli Związki Zawodowe i mają do mnie petycję, a nawet ZAŻALENIE.
O co im może chodzić, myślę, bo przecież mają wszystko, a nawet więcej.
– Ty mów! – najdorodniejszy kogut szturcha skrzydłem mniejszego, ale bardziej obrotnego kolegę.
Cienki Andrzej poprawia czerwony grzebień, potrząsa koralami, odchrząkuje, i uderza w te słowa:
– Żądamy przepustek do lasu! Codziennie! – połyskujący szmaragdowo kuper sterczy bojowo w górę, choć kilka w dół zakrzywionych, długich piór, odbiera nieco powagi liderowi kurzej delegacji.
– Ale dlaczego, po co do lasu? – pytam niewinnie – Macie tu pół hektara podwórka, specjalnie nie kosimy większości, ze względu na was. Macie mniszki, pokrzywy, koniczyny, rumianek i babkę, wysokie trawy, kwiatki kolorowe, robactwo wszelkie… Od kilku tygodni nie widziałam ani jednego padalca (no jednego widziałam, w ogrodzie się skrył, biedaczek) i przecież wiem, że to wasza sprawka. Zeżarliście mi wszystkie owoce czerwonej porzeczki, a potem borówki. Że już nie wspomnę o tym, że gotuję wam przynajmniej jeden pełnoporcjowy posiłek dziennie. Nawet ja tak dobrze nie jadam!
Koguty na chwilę tracą rezon, spoglądając na siebie nerwowo, jakby mówiły: “wie o porzeczkach i borówkach. Kto jej powiedział?! Możemy nadal żądać przepustek? No nie-wiem-nie-wiem-nie-wiem!”
Tym razem odzywa się ten grubszy.
– Koza mówiła, że zabierasz ją do lasu. I tam są fenomeno… fantys… fundamentalne rzeczy! Ona się CIĄGLE tym przechwala. Nazywa nas MATOŁKAMI, i że niby jesteśmy ograniczeni, a ona ZWIEDZA ŚWIAT.
Tu się lekko zachłystuję (ze śmiechu) i próbując stłumić nielicujący z powagą Szacownej Delegacji rechot, puszczam bańkę i piskliwy dźwięk nosem. Gruby Piotrek chyba myśli, że kichnęłam, bo odśpiewuje mi kukuryku, czyli na zdrowie.
– Mówiła, że jadła GRZYBY!!! – nie wytrzymuje nerwowo Cienki Andrzej, bijąc skrzydłami o dywanik rumianku bezpromieniowego.
Fakt. Koza Tradycja głupia nie jest i szybko załapała, że jeśli schylam się po coś w lesie, to trzeba natychmiast podbiec i wyskubać wszystkie te żółto-pomarańczowe specjały, o których istnieniu nie miała wcześniej pojęcia. Nadal nie ma pojęcia, dlaczego zbieram kurki do koszyka, zamiast po prostu zjeść obiad na miejscu. To tak, jak z psami i niedorzeczną ideą trzymania żarcia w lodówce. Po co trzymać dobre rzeczy w zimnej szafie, gdy można je bezpiecznie przechować w żołądku?
– Nawet nie wiecie, co to są te grzyby – wywracam przesadnie oczami – nie smakowałyby wam, a znam wasze gusta. Chociaż z tą ropuchą to mnie jednak zaskoczyliście. Nie, nie ma mowy o lesie, nie będzie żadnych dywagacji.
– Dywagacje? Dywagacje? Słyszałeś?! Są tam grzyby I DYWAGACJE, no nie-wiem-nie-wiem-nie-wiem, dywagacje mogłyby nam jednak posmakować! – Gruby Piotrek jest już tak napięty, że zniósłby jajko, gdyby tylko mógł.
– POZA TYM – podnoszę głos – koza jest jedna, a was dwanaście. I rozbiegacie się we wszystkich kierunkach, jak stado łabędzi u Jerofiejewa (to było złośliwe, wiem). Nie upilnuję was i będzie nieszczęście, bo w lesie grasują podstępne lisy, straszne wilki, i głodne błotniaki. Po prostu nie i koniec.
– Zwisy, lilki i straszne kłaki? – zagdakał niepewnie Cienki Andrzej, który jeszcze nie czuł się na tyle nawet męski, żeby stawić czoła Kotkowi, a co dopiero Strasznym Kłakom.
Gruby Piotrek całkiem oklapł, bo trzeba było porzucić myśl o pysznych dywagacjach, a do tego koza znów się będzie z nich nabijać. Żal mi się ich zrobiło. W końcu to moje kurczaki. Pamiętam, jak kilka miesięcy temu przywieźliśmy całą Parszywą Dwunastkę w niewielkim kartonie, z którego dobiegało nieśmiałe pi-pi-pi. A teraz – patrzcie na nich, błyszczące, kolorowe piórka, karminowa biżuteria, oliwkowe nóżki, no i te konkursy piania! Te biegi przełajowe przez całe podwórko! Te polowania na muchy! Że o porzeczkach i borówkach nie wspomnę ;)
– Ale mam dla was inną propozycję – zniżam głos do konspiracyjnego szeptu. – Mogę wam załatwić sławę medialną. Nie, nie do zjedzenia, ale wyobraźcie sobie, pozna was cały świat! (no przecież nie powiem im, że to zaledwie kilka osób, bo jak to brzmi w poważnych pertraktacjach?) Napiszę o was i zamieszczę wasze zdjęcia na moim blogu. Hm?
– A koza? Koza też tam będzie? – pyta Gruby Piotrek, jeszcze nie do końca przekonany.
– Tak, ale ona o tym nie wie. Możecie się przechwalać do woli. – i już sobie pluję w brodę, że to powiedziałam, no bo co będzie, jak koza zacznie mieć pretensje? Doprawdy, to się robi zbyt skomplikowane.
– Dobra, chcemy być na blogu. Ale grzyby z lasu też chcemy, więc nam przynieś – Cienki Andrzej robi się sprytniejszy z minuty na minutę. – I nasze żony też mają być na tych zdjęciach i dzisiaj chcemy obiad dwa razy. – napuszył pióra, dumny z siebie jak Wałęsa za płotem.
– Ma się rozumieć, żony też będą na blogu. I obiad dwa razy…
Czego się nie robi dla świętego spokoju? Drobiowa Delegacja oddala się dumnym krokiem, gdacząc z zadowoleniem – na blooogu, na blooogu, blo-O-O-gu!
Skoro się rzekło, oto Parada Rosołów:
Żaba, albo ropucha (akcja szybka jak w westernie, więc nie zdążyłam się dobrze przyjrzeć), wyrwana ze swego środowiska naturalnego, czyli zawsze pełnego wody pojemnika pod kranem na zewnątrz domu. Żabę słabo widać nawet po powiększeniu, ale bliżej się podejść nie dało: tam trwała walka o zdobycz i trzeba było z nią robić szybkie zwody i uciekać, co sił w zielonych nogach:
Śniadanie Rosołów:
Lunch, czyli rozcięta wzdłuż ogromna cukinia, z której Rosoły wydziobują najpierw ziarenka i delikatny miąższ, a na końcu resztę:
Zacne Małżonki buszujące w trawie w poszukiwaniu pełzających, skaczących i latających smakołyków:
Pyszne, zielone gąsienice, które wykończyły mi cały jarmuż, zniknęły w tych słodkich dziobach:
That’s all, folks!
Ale że obiecałam Rosołom abonament, na pewno jeszcze o nich usłyszycie :)
* Wieniedikt Jerofiejew, dramat “Noc Walpurgii albo kroki Komandora” (lubię Jerofiejewa; może dlatego, że sama praktycznie nie piję, a dzięki niemu mogę osiągnąć odmienny stan świadomości bez efektu porannego kaca.
Twoje kury mają wypas all inclusive, a jeszcze narzekają :-). Jak mówi stare przysłowie: Dać KURZE grzędę, to chce jeszcze więcej.
Ale “Rosoły” to tylko ksywa, co? Skróciłabyś im coś??? Ja w życiu! Pozdrawiam
:D Tak, Rosoły to ksywa, z żałosną próbą zawarcia w niej groźnego przekazu podprogowego. Widzisz, my kupiliśmy 10 kur i 2 koguty. A po kilku tygodniach było już jasne, że kur jest 8, a kogutów 4. Wszyscy nam teraz mówią (dziś np. listonosz), że 3 z nich powinny iść na rosół. ALE JAK??
Ja nie jestem hipokrytką, wiem, że kurczaki w sklepach nie są ulepione z jadalnej plasteliny, ale dużo łatwiej wrzucić do garnka bezimienne, bezosobowe udko, niż gada na własnej piersi wyhodowanego. Takiego, który patrzy prosto w oczy i nawet czasem usiądzie na przedramieniu. Pomijam grobowym milczeniem kwestię pieńka i siekierki :-/
Może uda nam się komuś te koguty wcisnąć, żywe.
Świetny wpis. Uwielbiam kury a mój syn uwielbia serię książeczek kurczaki-luzaki i te Twoje kury to jak z tych książeczek:)
A trafiłam do Ciebie bo mój jarmuż zjadają te same robale a przejrzałam kilka stron ze szkodnikami jarmużu i nigdzie nie są wymienione chyba muszę kurę kupić.
Ha ha, nie kupuj kury, bo zje gąsienice wraz z jarmużem :) Te gąsienice to larwy motyla (niewykluczone, że bielinka, nie pamiętam czy bielinkowe mają wzorek, czy są gładkie), a jarmuż jest rośliną kapustną. Jedyny sposób na doczekanie się jarmużu, poza opryskami, to wysiew jesienny na zbiór zimowy. U mnie właśnie pięknie rosną sadzonki z sierpnia :) Jarmuż jest odporny na przymrozki, niektórzy na zimę okrywają go agrowłókniną. Można sobie ścinać liście nawet wprost spod śniegu, choć nie wiem jeszcze, czy jarmuż przetrwa “moje” mrozy po minus trzydzieści stopni :)
To jest chyba bielinek rzepnik u mnie właśnie teraz grasuje, a właśnie głównie piszą o kapustniku a mi kapustnik nasturcję zjada i larwa jest ciemniejsza. Ja mam wysiew właściwie całoroczny bo sam się już rozsiewa non-stop. W zeszłym roku miałam taki plan (tak, tak, znam tę teorię): sroga zima, śnieg a ja po jarmuż do ogródka. Ale właśnie nim spadł śnieg te robale wszystko zjadły. W tym roku bacznie go obserwowałam, widziałam jak się pojawiły pierwsze szkodniki, zaczęłam pryskać czosnkiem itp, ale to nic nie dało. Zerwałam co się dało (może 1/4 uratowałam?), 3 dni czyściłam z tych robali bo mimo mycia i rozkładania ciągle nowe wyłaziły, w końcu wczoraj poszedł do przemrożenia skoro nie doczekał mrozów na polu.
O żesz! To zaprawiona w bojach jesteś. Współczuję strat i tego uczucia bezsilności. Znam je doskonale, bo mi tak zawsze motyle kapustę wykańczały. W tym roku miałam ją pod eksperymentalnym namiotem ze starych firanek i W KOŃCU zebrałam prawie 70 kg pięknej, dorodnej kapusty :)
Ale nie mam tylu firanek, by chronić wszystkie kapustne :D
Oprysk z czosnku jest faktycznie mało skuteczny, rzekłabym wręcz, że prędzej zadziałałyby czary i egzorcyzmy ;) Na przędziorki np. musiałam zastosować napar z tytoniu i to pomogło, ale tytoń jest drogi i na większą skalę opryski stają się bez sensu :-/