Bądź człowiekiem – daj kartofla, czyli o przenikliwości umysłu mojego męża
Przyniosłam wczoraj z ogrodu pierwsze, młode ziemniaczki (oczywiście uprawiane w słomie) i małą główkę czosnku, który był jakiś taki zabiedzony, rósł sobie w kąciku i miało mu się na uschnięcie.
Część ziemniaczków poszła od razu na obiad, a resztę, w plastikowym pojemniku, wstawiłam do pomieszczenia zwanego spiżarką. Tuż obok skrzynki z ziemniakami ze sklepu.
Dziś rano, sięgając po coś do lodówki, zauważyłam charakterystyczne ubytki w ziemniakach – w nocy w spiżarce grasowała myszka. Widujemy ją od paru dni to tu, to tam. Częściej goszczą u nas nornice, piękne, wypasione, podobne do myszoskoczków ze sklepu zoologicznego, ale tym razem mamy zwykłą mysz. Szaroburą, z cienkim, czarnym ogonkiem.
Napoczęła nie jeden, ale trzy ziemniaczki, bo tak to już z nimi jest. Tych ze sklepu nie ruszyła, czym nie omieszkałam się pochwalić małżonkowi (że niby moje ziemniaczki lepsze, smaczniejsze, zdrowsze i w ogóle, i że taka niby głupia mysz, a od razu wie, co dobre), podtykając mu pod nos pudełko nadszarpniętych mysim siekaczem ziemniaków. I wtedy z pudełka wypadła smętnie łodyżka czosnku, do której jeszcze wczoraj przyczepiona była główka.
Patrz – mówię – cały czosnek zabrała! Na kiego diabła jej czosnek?
Na co mój mąż spokojnie odparł: NO CO, MOŻE DZIECI MA CHORE…
Przyznam się, że całkiem zbaraniałam. No bo tak! Może dzieci ma chore, i mój mąż na to wpadł! Że jak chore, to matka im czosnek poda! No muszę powiedzieć, że mi zaimponował.
I od razu pomyślałam, że jak one chore, to należy się jej, tej matce, jeszcze na talerzyku kapkę miodu zostawić. Tylko, że miód się skończył i trzeba najpierw odbyć pieszą wycieczkę do Dziadka Mioda z pobliskiej wsi. No nic, zostawię tabletkę aspiryny, może weźmie.
No i masz! Sąsiadów pobudziłam. Przeraźliwym chichotem. A tłumaczyłam jak jakiej głupiej: zostaw sobie coś na jutro…
No tak, czasami facety zaskakują. Tata mojej córki zapytany, dlaczego je jogurt widelcem, odpowiedział: bo tak bardziej smakuje.