Pierwsze koty za baloty, czyli kupa szczęścia za dwie dychy.
Kiedy człowiek, który spędził połowę życia w mieście, harując dla korporacji i częściej obcując z plastikiem, betonem i asfaltem, niż trawą, kupi sobie pierwszy w życiu balot słomy, to cieszy się, jak jaki głupek. Patrzy, gęba sama mu się śmieje, szok i niedowierzanie, ile to radochy można mieć za marne 20 złotych.
Cieszą się zresztą nie tylko człowieki, ale i zwierzęta:
Pierwsze zapasy “słomy” uzbierałam jeszcze zimą, kiedy wiedzieliśmy już, że przybędą do nas koza i kury, a w planach była jeszcze eksperymentalna uprawa ziemniaków, właśnie w słomie. Jeśli się nie ma własnych pól obsianych zbożami, słomę trzeba kupić. Jeśli się zaś nie ma bladego pojęcia, gdzie tę słomę kupić, do głowy przychodzą pomysły o materiałach zastępczych… Na przykład takich, jak uschnięte łodygi pokrzyw i innych wysokich chwastów, których za drewutnią, oborą i na leśnej łące nie brakowało:
Przy pomocy lekkich, plastikowych grabi i już nie tak lekkiej taczki, oraz dzięki uprzejmości łagodnej i nieobfitującej w śniegi zimy, nagrabiłam i zmagazynowałam na przełomie lutego i marca takie ilości rzeczonej słomy, że wystarczyło na kilka zmian ściółki w koziarni i kurniku, na poletko ziemniaczane o powierzchni około 20 m2, drugie mniejsze za drewutnią, i jeszcze zostało na skromną ściółkę w ogrodzie.
Wszystko oczywiście pod czujnym nadzorem Inspektora z Wydziału Nauk o Słomie i Nie Tylko, pana Kotka:
By zaspokoić Waszą ciekawość, uchylę rąbka tajemnicy i pokażę, jak tydzień temu wyglądały ziemniaki sadzone w połowie kwietnia, w słomie z pokrzyw:
Kiedy jednak zapasy “dzikiej słomy” zaczęły topnieć, trzeba było w końcu rozejrzeć się za tą z prawdziwego zdarzenia. Okazało się, że było i blisko, i stosunkowo tanio, bo wedle mojego rozeznania 20 zł za balot z dowozem to cena przyzwoita.
I wiecie co? Życie na wsi, czy w lesie, naprawdę zmienia człowieka. To, że nie mamy telewizji i przez 4 lata nam jej ani razu nie brakowało, to pikuś. Dzisiaj jakość telewizji (nie odbiorników, tylko treści) jest taka, że doprawdy nie ma za czym łez wylewać i usmarkanego nosa rękawem wycierać. To, że zasadniczo zmieniają się priorytety, też powszechnie wiadomo, i że napracować się trzeba nie tylko komórką szarą, ale i włóknem mięśniowym i to, że na ciepłą wodę uczciwie zasłużyć, to było jasne od początku. Ale że głupi balot suchych badyli wyciśnie mi z oczu łzy radości, tego się nie spodziewałam. Czekałam na tę słomę i snułam wobec niej plany, bo ogród niedościółkowany i szklarnia, bo ziemniakom trzeba dorzucić, bo wreszcie normalna ściółka dla zwierzaków (ta słoma pokrzywowa ciut sztywna i nieukładna, chyba że się metodą drobnych, chińskich kroczków podepcze), bo już myślałam, że nikt nam do tej leśnej głuszy nie dowiezie…
I kiedy przyjechała, ucieszyłam się na jej widok, jak gwizdek policjanta na kolizję.
Tyle słomy w całym mieście, tfu, lesie! Tyle zastosowań! Pierwszy balot rozparcelowałam w trzy dni, potem zabrakło mi kartonów. Ale o tym, co ma słoma do kartonów i o efektach ściółkowania w ogrodzie, za jakiś czas.