Kobieta bez zęba na przedzie, czyli gulasz z Archimedesa
“We want information, information, information…
Who are you?
The new number 2.
Who is number 1?
You are number 6.
I am not a number, I am a free man!
HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA!”
“Chcemy informacji, informacji, informacji…
Kim jesteś?
Nowym numerem dwa.
Kto jest numerem jeden?
Ty jesteś numer sześć.
Nie jestem numerem, jestem wolnym człowiekiem!
HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA!”
Iron Maiden, utwór “The Prisoner” z albumu “The Number of the Beast”, 1982
Ha. HA!
Co Wam powiem, to Wam powiem. Może co bardziej wnikliwi zauważyli, że Kanionek jest niepoważnym człowiekiem, który niezwykle poważnie podchodzi do życia. To wcale nie jest paradoks – każdy błazen ma skórę podszytą melancholią, a niejeden w zaciszu swego umysłu troskliwie wysiaduje jajo autodestrukcji, ale nie o tym chciałam. Z uwagi na to poważne podejście oraz z powodu nieumiejętności zajmowania się czymś, na czym się nie znam, zgłębiam sobie od dłuższego czasu temat serów i serowarstwa, temat rzekę, temat pełen zawiłych meandrów i szeptanych tajemnic, że nie wspomnę o łacińskich nazwach szczepów bakterii. I mam dla Was taki cytat, pochodzący z książki “Praktyczne serowarstwo” Jana Licznerskiego, książki wydanej w roku 1951 i liczącej sobie ładnych kilkaset stron. Autor powiada:
“Mleko kozie jest bielsze od krowiego i często z powodu nieodpowiednich warunków stajennych posiada osobliwy smak i zapach, który łagodnieje lub zupełnie zanika, gdy zwierzę pasie się na wolności. Z koziego mleka można wyrabiać znakomite sery o wybitnych właściwościach (specjały cenione już w starożytności u Greków i Rzymian).”
Z powyższego wynikałoby, że aby uzyskać mleko śmierdzące kozą (nie dotyczy serów, bo te nabierają aromatu w drodze dojrzewania), musiałabym zamknąć moje gwiazdy w koziarni, jak ogórki kiszone w beczce (to się nazywa alkierzowy system hodowli), i na wszelki wypadek dać sobie spokój ze zmianą ściółki. Czy muszę w tym miejscu dodawać, że prędzej zapekluję i zeżrę własny tyłek? Moje kozy to wolni ludzie, i choć unijna brać upiera się nazywać je po numerach, one zawsze będą miały osobowość, wiatr we włosach i mordy pachnące żywicą. Nawet jeśli ta żywica akurat zalicza się do minusów wolnowybiegowej hodowli kóz i w przypadku takiego Andrzeja doprowadza mnie do szaleństwa, a Andrzeja do nożyczek i golarki.
Rzekłszy powyższe wyjaśniam, co się stało z pięknym, długim futrem Andrzeja. Otóż niedługo po tym, jak kozy opierniczyły korę ze wszystkich drzew iglastych wokół naszego obejścia, drzewa zrobiły to, co zawsze robią w takich sytuacjach – zalały się żywicą. Jest to mechanizm obronny, całkiem skuteczny zresztą, jako iż żywica ma właściwości antybakteryjne i antygrzybicze, a jej lepka natura zabezpiecza pozbawione kory miejsca przed atakiem szkodliwego robactwa. Żywica więc doskonale sprawdza się na powierzchni pni drzew, za to zupełnie nie polecam jej do stosowania na powierzchni kóz, no ale co zrobić, gdy ma się stado osobistości wolnych, które robią co chcą. I tak właśnie Andrzej, nie pytając nikogo o zdanie, przywdział tej wiosny Żywiczny Pancerz Rycerza Kołtunów. Pod pancerzem, rzecz jasna, miał grubą i nieprzewiewną podszewkę z zimowego podszerstka, mocno już wysezonowanego i pozbijanego w sfilcowane kulki, sam pancerz zaś wabił i przytulał chętnie wszystko, co się w jego zasięg napatoczyło: rzepy, patyki, zeschłe liście, owady jakieś, kurz, piasek, i zapewne wiele innych, ciekawych form życia. I nadal z lubością przechadzał się pomiędzy zalanymi żywicą świerkami, jakby zapragnął zostać pierwszym na świecie koziołkiem zatopionym w bursztynie.
Nie było innego wyjścia, jak tylko zaprosić Andrzeja na gościnne występy na dojalnicy, gdzie zresztą i tak od dawna chciał się dostać, całkiem słusznie podejrzewając, że jego trzy małżonki nie pchają się tam bez powodu. I podczas gdy on z lubością zatapiał głowę w wiadrze z owsem, stajenny ciął go w ząbek, gdyż inaczej nie potrafi. Przy okazji, w ramach jednej usługi balwierskiej, Andrzej otrzymał również wiosenny pedicure, i tu muszę przyznać, że nie doceniłam potęgi jego wykopu, zaliczając jeden cios z kopytka w brzuch, a przy drugim omal nie żegnając się z przednimi zębami. I teraz się zastanawiam, czy Tradycja świeci dziurą w uzębieniu dlatego, że wymienia mleczną jedynkę na stałą, czy może też oberwała.
To tyle o Andrzeju, a pedicure oczywiście dostały wszystkie dorosłe kozy. Szesnaście kopytek elegancko skorygowane, jak na przykładowym obrazku:
A wszystko to dzięki dojalnicy, której nie sposób przecenić. Pamiętacie jeszcze zdjęcia tego starego, zagraconego chlewika? Po uprzątnięciu, wybieleniu ścian wapnem i wstawieniu dojalnicy, wygląda on tak:
Platforma dojalnicy została zrobiona z kawałka starych drzwi, wyściełanych starym dywanem z przedpokoju, jeszcze z czasów miejskich. Podbieg stanowi gruba i szeroka deska z nabitymi na wierzchu pasami papieru ściernego, dla lepszej przyczepności kozich kopytek. Podbieg nie stanowi integralnej części konstrukcji, więc w razie potrzeby można go odczepić i zajść kozę od tyłu, a wysokość barierek bocznych też jest regulowana, bo moje kozy różnią się wzrostem. Maksymalny udźwig platformy nie jest nam znany, ale wiemy na pewno, że utrzyma przynajmniej osiemdziesiąt kilogramów, bo małżonek robił w chlewiku dodatkowe oświetlenie i konstrukcja pod nim nawet nie zatrzeszczała. I w praktyce wygląda to tak:
Po kilku dniach wspólnych zajęć na dojalnicy kozy wchodzą na nią same (a pod drzwiami na zewnątrz tworzy się kolejka, w której trwają zażarte dysputy na temat kto wchodzi następny, a kto tu w ogóle nie stał), ładują łeb w miskę z owsem, a ja przystępuję do procederu kradzieży. Jeśli w trakcie dojenia skończy się owies w misce, a Gupi Kanionek nie zauważy, to w zależności od tego, która koza jest akurat dojona, komunikat “wrzuć monetę” przybiera różne formy: miski chwyconej w zęby i ciśniętej o ścianę (Bożena), popisowego aktu kankana (Irena) lub tupania w platformę w stylu zbuntowanej, disnejowskiej księżniczki (Tradycja). A że kopytko w słoiku z mlekiem to pikuś przy ogłuszającym brzdęku stalowej miski skaczącej po betonowej posadzce, to miskę ostatecznie umocowałam na stałe. Oczywiście, że taśmą klejącą, bo już nie chciałam zawracać głowy małżonkowi.
Na zemstę Bożeny nie musiałam długo czekać. Już na następny dzień, gdy podczas dojenia skończył się owies, Bożena nie mogąc zastosować sztuczki z miską postanowiła zaprotestować werbalnie. Niby zupełnie przypadkiem dokładnie wtedy, gdy akurat treść żwacza pokonała drogę przez przełyk do gardła. Pamiątkę protestu stanowi więc ozdobny, zielonkawy chlust treści pokarmowej żwacza Bożeny, zdeponowany na ścianie świeżutko wapnem bielonej. I to pełne satysfakcji spojrzenie, jakie mi wtedy rzuciła.
Przy dojalnicy stoi sobie taki pojemnik z zapasem ziarna (owies i czarny słonecznik):
A na murku naprzeciw okna mogę sobie ustawić przybory: pudło chusteczek sztukmistrza (to te, z których nie da się wyciągnąć jednej, bo zaraz wyłazi druga), oliwę z oliwek lub wazelinę kosmetyczną (świetnie się sprawdziła przy suchych cyckach Ziokołka), płyn do dezynfekcji (no dobra, to zwykła wóda jest), słoik, mydło i powidło, a nawet radioodbiornik, którego jednak nie mam, a szkoda. Bo dojenie kóz, wraz z zabiegami higienicznymi i sprzątaniem po wszystkim (zużyte chusteczki rzucam na podłogę, a rozsypane ziarno zmiatam dla kurczaków) zajmuje mi od godziny do półtorej, i mogłabym w tym czasie posłuchać wiadomości albo najnowszych plastikowych hitów, a tak to tylko kur się darcie i beczenie owiec. A dokładniej Andrzeja, który uparcie stoi w kolejce za drzwiami i się awanturuje, że to jest dyskryminacja płciowa i że on też chce, żeby ktoś go ciągał za… No nieważne. Gdzieś ja kiedyś miałam odtwarzacz mp3 i muszę go odnaleźć, a tymczasem wyjaśniam, dlaczego tak długo mi to wszystko idzie:
Tak, nadal doję “na trzy palce”, i na zimę będę musiała zamawiać rękawiczki szyte na miarę, albowiem mój kciuk oraz palce wskazujący i środkowy będą grubości kiełbasy grillowej za 8,99 za kilogram, a mały i serdeczny bez zmian. No ale zostawmy rozterki kobiety-mutanta na boku i skupmy się na serze, jako głównym celu tego całego dojenia.
Najpierw zainwestowałam w solidną, emaliowaną polską jakość i kupiłam taki gar, który wypełniony po brzegi mieści 17,6 litrów mleka:
I już mi Chińczyk nie będzie pluł ryżem w twarz, może spadać ze swoim krzywym pojemnikiem i się pocałować w chińskie klapki, bo teraz liczę sobie ilość mleka w garnku przy pomocy starej, dobrej ludolfiny. πr2 dna mojego garnka wynosi 706,5 i pomnożone przez wysokość słupa mleka daje mi pojęcie o tym, ile kropel podpuszczki mam dodać do konkretnej partii. Muszę jeszcze tylko kupić tę przeklętą, plastikową linijkę, bo na razie używam taśmy mierniczej, i żeby nie zanurzać jej w mleku, odliczam centymetry od poziomu mleka do krawędzi garnka. Ale co jeśli Chińczyk spartolił również linijkę?? Może lepiej zostanę przy taśmie.
Na pierwszy w życiu ser postanowiłam użyć przepisu pani Zwłaszczy (z serii “Zwłaszcza dla idiotów”) i zrobiłam ser podpuszczkowy à la koryciński. Zawsze lubiłam sery z dziurami, a ten właśnie takie posiada, bo robią go bakterie zawarte w kefirze. Kefiru dodaje się ledwie szklankę na dziesięć litrów mleka, więc raczej nie wpływa on na smak, za to ser prezentuje się ładnie, nawet jeśli tylko ja tak twierdzę:
Zrobiłam też małe warianciki z przyprawami, na foremki przeznaczywszy kubki po dużych jogurtach, w których musiałam zrobić dziurki i zrobiłam – rozgrzanym gwoździem trzymanym za pomocą kombinerek nad palnikiem gazowym. Bardzo dużo dziurek w plastiku generuje bardzo dużo skomplikowanych chemicznie oparów w powietrzu, ale tuż po odzyskaniu przytomności mogłam przystąpić do formowania takich serków:
Tu moczone w solance:
Tak sobie odciekały:
A tu w plasterkach:
A na przyszłość trzeba będzie pomyśleć o innych foremkach, niezagrażających zdrowiu lub życiu producenta.
Z wariancików z przyprawami, choć wszystkie były smaczne i ślad się po nich nie ostał, najlepiej wyszła wersja z pomidorami, czosnkiem i bazylią. Kolejny ser, już bez dziurek, odciekał sobie w zwykłym durszlaku i wyszedł ciut płaski:
W smaku łagodny, bez soli prawdopodobnie całkiem nijaki, no ale to nie jest ser dojrzewający, za to ze szczypiorkiem, czy smażony – idealny na śniadanie. Z serwatki dwa razy zrobiłam ser typu ricotta, nie stosując żadnych przyspieszaczy wytrącania skrzepu w postaci soku z cytryny czy kwasku cytrynowego, a jedynie podgrzewając serwatkę do temperatury 95 stopni. Ser wychodzi delikatny jak bita śmietana i w smaku niczego mi nie przypomina, a małżonek mówi, że jest bardzo smaczny i ma posmak orzechowy. Zdecydowanie nie jest to twaróg, bo serwatka nie pochodzi z mleka ukwaszonego, ale nadaje się na nadzienie do naleśników albo wersję kanapkową – z solą i czym kto lubi.
Ale muszę, muszę Wam jeszcze raz napisać o tym, jak smaczne jest mleko. Teraz, gdy kozy mają zielonego po czubki uszu, no i podjadają kwiatki i listki z wszelakich drzew i krzewów (w tym moich borówek amerykańskich), mleko jest jeszcze bardziej śmietankowe. Nie ma żadnych dziwnych posmaków – słonych, kwaśnych, czy gorzkich, i jak nigdy nie lubiłam pić mleka bez kawy, tak teraz mogę litrami. A na koniec tego przynudzania o produktach pochodzenia koziego zaserwuję Wam masło:
Proces produkcji masła jest banalnie prosty: należy zebrać słodką śmietankę z mleka, np. do słoika, powstrzymać się przed natychmiastowym wypiciem kremówki, potrząsać słoikiem przez kilka minut, aż wytrącony tłuszcz uformuje się w jedną bryłę, odlać maślankę, przepłukać bryłkę masła zimną, czystą wodą, i już. Takie masło ze świeżego, pełnowartościowego mleka ma wyśmienity smak, ale nie to jest w nim najlepsze. Najlepsza jest mina człowieka, który potrząsając słoikiem jak szaman grzechotką zrobił pięć dekagramów masła i nie może się temu nadziwić. I wciąż wydaje mu się niepojęte, że można ot tak, masło z kozy, a przecież dotąd było tylko z Biedronki.
No i tak sobie odkrywam dawno odkryte lądy, stawiam kroki pełne euforii na mocno już udeptanym księżycu, a tymczasem, za kuchennym oknem…
I znów:
I jeszcze raz:
A wszystko to pod czujnym okiem trenera:
A teraz pchamy dalej tę taczkę z zaległościami. Ktoś z Was w komentarzu pytał, przy okazji zapowiedzi przerobienia chlewika na pomieszczenie udojowe, ile my mamy jeszcze wolnych pomieszczeń. No to tak. Nasza obora, tak jak i dom, składa się z dwóch bliźniaczych połówek. Cała liczy sobie 80 metrów kwadratowych. Każda połówka składa się z sali głównej, gdzie niegdyś były najprawdopodobniej trzymane krowy lub konie, na co wskazują długie żłoby na siano, chlewika z korytem, kurnika i jeszcze jednego pomieszczenia. Kurnik od sali głównej oddzielają normalne, pełne, drewniane drzwi, chlewik ma drzwiczki niskie (to te z harpunem na wieloryby), no i zostaje jeszcze to jedno osobne pomieszczenie, również zamykane na drzwi pełne drewniane.
W jednej połówce mamy zajęty kurnik, w sali głównej warsztat, a w chlewiku stanowisko udojowe. No i “wolne” pomieszczenie, w którym coś tam stoi, leży, albo wisi. W tej połówce, w której urzędują kozy, kurnik jest nieużywany, chlewik dorabiał za porodówkę (a obecnie odsadzam do niego młode na noc), a pomieszczenie bez przeznaczenia właśnie niedawno owo przeznaczenie zyskało. Najpierw wpychałam tam Andrzeja, razem z jego miską pełną smakołyków, żeby jadł w odosobnieniu, bo na głównej sali nie pozwolił zjeść nikomu innemu i wszyscy biegali w popłochu od jednej michy do drugiej, a Andrzej próbował każdemu przyłożyć. Jadał więc sobie w tym zamkniętym pomieszczeniu, ale że się w szybkim żarciu wyrobił, to gdy tylko skończył jeść, zaczynał walić rogami w drzwi, aż je w końcu przefasonował. I tak oto dochodzimy do zadawnionej już kwestii drzwi, które zrobił małżonek.
Drzwi z założenia miały być odporne na koziorożce, tarany i młoty udarowe, a jednocześnie nie ważyć pół tony oraz dawać rozdzielonym kozom możliwość się przez nie widzenia, co już na wstępie nadawało przedsięwzięciu klauzulę niewykonalności. Rozleźliśmy się więc po terenie gospodarstwa w poszukiwaniu pomysłów i materiałów, i znaleźliśmy: stare przęsło ogrodzenia drewnianego, zardzewiałe, ale wciąż dobre zawiasy, kawałek płyty paździerzowej z wyglądu łudząco podobnej do niczego, i jeszcze parę dupereli z gatunku “a może się przyda”. Nad stertą powyższych odpadów wtórnych małżonek zawisł w twórczej zadumie i wymyślił takie coś:
I nie dość, że drzwi są odporne na Andrzeja, to w razie potrzeby można za nimi bezpiecznie zamknąć również kozi narybek, gdyż u dołu szczebelki są rozstawione gęściej, niż u góry. Zasuwki małżonek wykonał z jakiegoś pręta stalowego, a śrubki ułatwiające uchwyt zostały nawet zabezpieczone naciągniętą na nie gumową rurką, choć niestety ktoś się postarał i zjadł tę z dołu. I wiem, że te dwa akapity o drzwiach przeczytaliście w kilka sekund, ale wierzcie mi – ich wykonanie zajęło ładnych parę godzin. Kto próbował dopasować proste do krzywego, albo rozgiąć zawias ze stali o grubości 4 mm bez specjalnych narzędzi, ten zrozumie. A za prostowanie starych gwoździ i ponowne ich użycie powinniśmy dostać nominację do głównej nagrody w konkursie “Oszczędni do bólu dupy”.
Tymczasem wiosna nie oszczędza na niczym – narobiła kwiatków, listków, koziołków, (muchów i komarów też), rzuciła garść jaskółek i nakręciła kukułkę. Musiała też w rozpędzie zgubić kilka krzewów pigwowca japońskiego, które odkryłam na skraju młodej dąbrowy, jakieś 50 metrów od koziarni:
Po przeciwnej zaś stronie, na skraju lasu świerkowego, zakwitła samotna jabłonka. I nie, to nie jest zdjęcie obrócone o 90 stopni. Ona po prostu rośnie poziomo.
Kwitną zresztą wszystkie jabłonie, włącznie ze starą papierówką przy wschodniej ścianie domu, a także wiśnie i śliwy, ale ja się już na ten widok nie emocjonuję jak łysy na wieść o wyprzedaży brylantyny. Nawet jeśli tych kwiatów nie zetnie nagły przymrozek, jak ubiegłej wiosny, to owoce zeżrą sójki, kosy i szerszenie. A te wiszące niżej, jak borówki i porzeczki, opędzlują do zera Kuropaszcze i Rosołaki. I czy ja się tym przejmuję? Ani trochę. Ja mam swoją ławkę wierzbową i czosnek, którego nic nie tyka.
Naprawdę macie jeszcze ochotę dalej czytać? Bo ja czuję się tak, jakbym przepisała cały ubiegłoroczny rozkład jazdy pociągów i pekaesów na wszystkich trasach krajowych, wraz z legendą i instrukcją obsługi gaśnicy. To może jeszcze garść zdjęć z koziołkami i Mamą:
A tu, napotkany podczas spaceru, odciśnięty w zaschniętym błocie wilczy trop:
I jeśli odnosicie wrażenie, że wciąż czegoś tu brakuje, to macie rację.
PS. Kontyngent pomocowy od mp już do mnie dotarł, ale fotki czosnku niedźwiedziego i pozostałych darów zamieszczę w kolejnym odcinku, który będzie o roślinach, ściółce i nasionkach, i tak, też będzie nudny jak wykład o układzie rozrodczym morświna. Takie jest ostatnio życie Kanionka i co ja Wam na to poradzę.
PPS. A ponieważ na obfite plony czosnku niedźwiedziego przyjdzie mi długo poczekać, to kupiłam nasiona szczypiorku czosnkowego, który ma aromat czosnku (nie, serio?) i łodygi o przekroju trójkątnym. Czy ktoś wreszcie będzie łaskaw zatłuc mnie młotkiem, lub chociaż zamurować żywcem w ścianie?
PKS. Jeśli coś obiecywałam, a zapomniałam o tym napisać, to mi przypomnijcie, a następnym razem wywlokę na światło dzienne. Grunt, że o gulaszu nie zapomniałam.
O jaaa cieeee! Jestem pierwsza… Nie wierzę… :)
Chciałabym już być na emeryturze i móc sobie codziennie (po kilka razy najlepiej) czytać Twojego bloga i wypisywać komentarze i gadać i pytać i w ogóle… Ech.
Ale, że nie jestem (i jeszcze jakiś czas nie będę) i muszę się zbierać do pracy (do której droga, przez spalony most, zabiera mi teraz 2-3 razy więcej czasu niż przedtem), to zapytam tylko (wspomniawszy mimochodem, że oglądając zdjęcia serów prawie wylizałam monitor, a odgłosy, które wydawałam oglądając zdjęcia koziołków jakże licznych, musiały zaintrygować sąsiadów i nie wiem, czy przez jakiś czas nie powinnam się przemieszczać w papierowej torbie na głowie udając, że to wcale nie ja…), zapytam tylko (że powtórzę) o Atosa, któremu od początku kibicuję i kciuki trzymam, oraz dumna jestem. Czy on się w tej pozycji przemieszcza, czy na razie tylko wstaje? Co z jego stópkami? Wyglądają jeszcze na całkiem bezwładne – staje na nich? Nie odparzają mu się w tych pancernych skarpetkach? I co z fizjologią? Nadal go wysikujesz, czy już sam to kontroluje?
Pozdrawiam ciepło i zmykam cudze dzieci uczyć. Ale wrócę! :)
I głaski dla Psa Trenera zwanego Psem Interwencją! Że o kozach nie wspomnę!
Antoni nadal przemieszcza się po staremu, ale samodzielne próby stawania na czterech łapach to i tak dużo. Łapy ustawia najczęściej w pozycji X, a stopy palcami skierowanymi do tyłu, dlatego te pancerne skarpetki są tak ważne. Stanowią bowiem usztywnienie, bez którego Atos powyłamywałby sobie palce i być może nawet tego nie poczuł. Wewnętrzna warstwa skarpet to miękki dżins, który na szczęście odparzeń, ani innych urazów nie powoduje, bo pomysły na pomoce ortopedyczne dla Antoniego już mi się kończą ;) No i nadal go wysikuję, ale już w pozycji stojącej. Za to moja pozycja podczas tego zabiegu jest dość kuriozalna – w półprzysiadzie, podtrzymując zad Atosa uściskiem kolan, zwijam część grzbietową mojego korpusu w literę “c” i macam psie podwozie w poszukiwaniu pęcherza. Gdy już znajdę, zamieniam się w imadło, a Atos z całych sił stara się nie popuścić ;) Dzięki Atosowi odkrywam istnienie wielu wcześniej mi nieznanych mięśni, i w ogóle mam z nim uciech sto ;)
Czyżbym druga? Ja cieeee…
Na początku Kanionku, chciałam Ci z serca podziękować za spełnienie mojego marzenia: otóż marzyło mi się, żeby na jednym zdjęciu zobaczyć wszystkie koziołki – taką kwintesencję słodkości. I proszę: marzę i mam. Dziękuję (tu wirtualnie potrząsam Twoją dłonią i mam łzy w oczach).
Jestem pełna podziwu dla cudów z mleka jakie tworzysz. Powiedz mi, proszę, a ser smażony też robisz? Pamiętam z dzieciństwa jak mama takowy robiła, przez jakiś czas w domu… no śmierdziało po prostu, ale po usmażeniu… To było coś!
Ja już dawno chciałam zmieścić wszystkie koziołki w jednym kadrze, ale to wcale nie takie proste :) Na spacerze się udało, bo cała ferajna leciała drogą, ale za to odbiło się na jakości obrazu, i zdjęcia są ciut rozmazane.
Smażony ser? Moja Mama robiła nam kiedyś makaron smażony z serem, w sensie z twarogiem, na słodko, i to było jedno z moich ulubionych dań. Zwykły, żółty ser sklepowy też lubię sobie podsmażyć na patelni, rozsmarować na chlebie i polać keczupem. A ten mój ser kozi owszem, również smażyłam, żeby sprawdzić czy się rozpuści. Nie rozpuścił, tylko lekko skurczył, i też był smaczny :)
Tak się właśnie domyślałam, że zebrać przedszkole do “kupy” i zrobić zdjęcie to jest wyczyn, dlatego pisemnie tej zachcianki nie wypowiadałam. Tak sobie po cichu marzyłam…
A co do sera. Smażonego. Być może jest to przepis znany jedynie w mojej okolicy (chociaż takowy jest też do kupienia, ale to już nie to), bo ser biały trzeba zostawić pod przykryciem, żeby się zepsuł i chyba zaczął się aż ciągnąć wydając przy okazji dużo smrodu i dopiero wtedy taki “przetrawiony” ser się smaży. Najlepszy jest jeszcze ciepły na pieczywie. Niektórzy dodają do niego kminku, inni koperku, albo żółtko jajka. Dokładną technikę musiałabym omówić z moją mamą, bo ostatnio widziałam jak to się robi jakieś trzy dekady temu i mogłam coś pokręcić. Ale smak dzieciństwa jest wciąż świeży… Na marginesie dodam, że kucharka ze mnie… żadna.
Taki smrodkowo-śliski biały ser to się chyba nazywa zgliwiały.
Możliwe, ja go znam jednak jako smażony. W czasie smażenia grudy się rozpuszczają, konsystencja przypomina mi (tu tylko takie porównanie przychodzi mi do głowy) gęste ciasto naleśnikowe. Cudownie się ciągnie, a nawet jak zaschnie na boku garnka, w którym się ser smażyło – to chrupiące też jest pycha.
Zerojedynkowa, ja znałam zgliwiałość jako fazę zepsucia białego sera :)
Nie wiedziałam, że zgliwiały można usmażyć i nie wiedziałam, że “zgliwiały” to też danie z takowego usmażonego :)
Człowiek jednak uczy się całe życie. Nie miałam pojęcia, że faza zepsucia sera tak się może nazywać ;) Czyli to ze zgliwiałego robi się smażony?
Jak zwał tak zwał. Zaraz po pracy idę sobie kupić i będę spożywać! A co.
Antoni, jestes wielki!!!!! :)
I ta dojalnica królewska, kobiercem wyscielana!
Sery tez bardzo ladne, jakbym lubila sery, to pewnie by mi slinka ciekla – no ale nie lubie (przepraszam ;) No ale wygladaja w kazdym razie naprawde na pierwsza jakosc.
Najbardziej ucieszylam sie ze zdjec koziego przedszkola – uwielbiam te slodziaki w grupkach, stadkach i hordkach.
Ale Antoni przebil wszystkich. Jeszcze troche i bedzie biegal z Trenerem za Rosolakami.
Swoja droga, co nowa ksywa dla kuraków, to lepsza. Rosoly, Kurokezi, teraz Kuropaszcze i Rosolaki – skad ty to bierzesz kobieto! :)
No jak to – skąd biorę? Twoje ryby mi po nocach podpowiadają :)
A dojalnica miała być czerwonym atłasem obita (no, imitacją atłasu), ale małżonek zarekwirował mi ten akurat kawałek szmaty na poczet zasłony do swojego pokoju. Zasłona co prawda nadal leży złożona w kostkę w garażu, ale ja się nie znam – może ona jakoś zdalnie działa? ;)
Nie miałam pojęcia, że tyle różnorodnych (i jakże apetycznych i smacznych) serów (i masło!!) można zrobić z koziego mleka. Koziołki cudne, dojalnica – majstersztyk technologiczno-psychologiczny, drzwi genialne (gratulacje dla wynalazcy i konstruktora).
Tak się cieszę, że Atos wraca do formy.
Pozdrawiam i ściskam całą ferajnę
Z koziego mleka można zrobić tyle różnych serów, że sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Bo chciałoby się spróbować i tego, i tamtego, i jeszcze innego, a każdy ser wymaga innej procedury, ilości czasu, czy rodzaju dodatków.
Hej, udało mi się kupić nasiona tej kapusty ozdobnej, o której u Ciebie czytałam, i mam tylko nadzieję, że uda mi się ją gdzieś upchnąć w ogrodzie, bo poza nim nie będzie miała szans. My również pozdrawiamy :)
Trzeciaaa! ;)
Kanionku i Mężu Kanionka, nieustająco powalacie mnie na glebę (i leżę sobie tak w marnym pyle próbując zdrutować żuchwę coby nie została w wiecznym opadzie) swoją zaradnością, pracowitością, solidnością i…i… i w ogóle!
1. No i się wyjaśniła tajemnica wątpliwych walorów smakowo-zapachowych koziego mleka z niektórych źródeł :)
2. Może Andrzej sam sobie wymierzył karę typu smoła i pierze, a że smoły i pierza nie było na podorędziu to użył żywicę i paprochy? (zdjęcie po strzyżeniu poproszę!)
3. Ja się nie dziwię, że taka wojna o tron się u Ciebie odbywa, bo w takich warunkach to każda koza chetnie mleko by oddała. Dywanik rządzi!
4. Sery korycińskie – pychota, więc sery kanionkowe z podpuszczka korycińską to musi być pychota nad pychotami!
5. Wczoraj Młody stwierdził, że szkoda, że masła nie robisz. Mówi i ma ;)
6. Atos! Tak trzymaj, chłopie! (a próbuje naprzemiennie tymi łapami ruszać? może da się wysikać w pionie na trawce? może by mu to pomogło w decyzji o odłączeniu się od “dojenia”?).
7. Drzwi -szacun.
8. Czy kozy pigwę też próbuja podgryzać?
9. Koziołećki ślićności, jejciujejciu, maleńśtwa rośkośne… eee, sorry, rzadko mi sie to zdarza ;)
10. Ja też mam zdjęcie wilczego odcisku (i rysiowego, i niedźwiedziego też; wszystkie zrobione jednego dnia w Bieszczadach, prawo serii chyba) :)
11. Idę coś zjeść, bo mnie gulaszem dobiłaś! (ale chyba nie wołowy, bo za jasny?)
Cholera, trzecia byłam jak zaczęłam pisać ;)
Andrzej już ostrzyżony wystąpił w filmie z poprzedniego odcinka oraz na zdjęciach, i myślałam, że zauważycie, że świeci gładkim udem i bardziej przypomina kozę, niż przewróconą choinkę ;)
A z dojalnicą to mam taki problem, że kozy bardzo chętnie na nią włażą, ale nie spieszy im się schodzić. Stoją sobie, oglądają warsztat, obwąchują wszystkie elementy dojalnicy, a Ziokołek posunęła się do tego, że mi się raz po prostu na tym dywaniku położyła i zaczęła przeżuwać, niespiesznie oglądając sufit i ściany. Muszę je przekupywać chlebkiem i przypominać, że przecież dzieci na zewnątrz czekają, słońce świeci i w ogóle ;)
Tak, Atosa już od dłuższego czasu “doję” na stojąco, ale sam nie chce. Nie jest w stanie się jeszcze utrzymać na jednej tylnej nodze, a przecież nie będzie siusiał jak baba!
A gulasz wieprzowy :)
Po pierwsze skupiałam się na kopytkowym drobiazgu, po drugie, nie taki ten ząbek musi być straszny, skoro nic nie zauważyłam ;P
Taaa, bo poprawiałam kilka razy, a do tego film jest nieostry. I w ogóle to było tak, że Andrzej miał być elegancko ostrzyżony jak owca, przy pomocy maszynki do strzyżenia psów. Mam taką od kilku lat, ale nigdy jej nie używałam (to była historia z przygarniętym owczarkiem długowłosym, składającym się z piętnastu warstw gówna i kołtunów), no i teraz ją sobie cała zadowolona wyciągnęłam, i… No cóż. Tym urządzeniem mogę sobie co najwyżej włosy na kolanach ogolić, a i to tylko pod warunkiem, że zbyt długich nie zapuszczę ;) No i trzeba było improwizować z nożyczkami, i zdążyć z robotą zanim Andrzej zeżre pięć kilo owsa i zdechnie (bo on nie ma przed żarciem hamulców), a żre szybciej niż glebogryzarka na gwarancji. Małżonek mówi, że Andrzej teraz wygląda jak Helmut Patron Gejów, czy coś, ale mi się podoba. Nareszcie widzę, jaki on ma w ogóle kształt ;)
Gdzieś tam, biedne zwykłe kozy czytają o Twoich na kobiercach dojonych, w bielonych pałacach ziarnem i słonecznikach karmionych jak nie przymierzając lud prosty czyta o Bejonce czy innej Richanie!
:D
No weź… Przed oczyma wyobraźni zaraz zobaczyłam rzesze biednych, obszarpanych kóz, jak te dzieci na tajnych kompletach stłoczonych w piwnicy, drukujących ulotki przy pomocy pieczątek z kartofla: “Żądamy płatków kukurydzianych, słonecznika i nasząście! Precz z komórką!!!”.
Ale jak się zdziwi wędrowiec, gdy w środku lasu na ścieżce stado kóz go dopadnie :) dziki, każdy zrozumie, ale kozy? Brawa dla Atosa! Brawa dla serów! :) A fetę też da się zrobić z koziego mleka? I największe brawa dla Kanionka :) za całokształt!
Podobno ser feta, którego nazwę zastrzegła sobie już Grecja, produkowany jest z mieszanki mleka owczego z kozim, lub tylko owczego. U nas robiony jest z krowiego (i są to sery “typu feta”), więc z koziego też na pewno się da.
Tak, na widok takiego kolorowego stadka może wędrowcowi odebrać mowę. Ale moje kozy unikają spotkań z nieznanym i gdy np. w niedzielę latał po moim niebie helikopter, na wszelki wypadek przybiegły gęsiego do domu. Myślę, że napotkawszy kogoś obcego w lesie też szybko wzięłyby nogi za pas i wędrowiec nie byłby do końca pewny, co on właściwie zobaczył – jakieś kolorowe, rogate miraże, a może to tylko wczorajsza impreza jeszcze do końca z głowy nie wywietrzała… ;-)
“Koziocy! Ratuunkuu! Koziooocy!!!”
Atos!!!! :)
Poczułam się jak w domu albowiem posiadam IDENTYCZNY chodniczek w korytarzu….Tja.
Kanionek – lubię Cię wiesz? Bardzo. Bo jesteś dobrym człowiekiem. Bo tylko dobrzy ludzie tak traktują zwierzęta. Amen.
Chlip. Chlip.
……
A miałam być dowcipna i elokwentna.
…………
Mam w nodze bardzo świeżą i nowoczesną śrubę tytanową. Robię tym ogromne wrażenie na dziewięciolatkach – młodsze dziecko w szpitalu przy ortopedzie, który opowiadał o szczegółach zabiegu – wyszeptał – mama jest IRONMANEM! (Nazajutrz opowiedział kolegom i miałam wycieczkę szkolną – zawiedzioną, że może zobaczyć tylko gips:) )
I tak – owszem jestem tytanowym cyborgiem. Szkoda, że tylko w stopie.
Ściskam wszystkich
Łomatkozcórką! Kachna, z jakiej okazji sobie iron-gicz zafundowałaś? To ciąg dalszy urazu sprzed tygodni czy coś pokręciłam/przegapiłam/pomyliłam osoby?
To teraz musisz twardo stąpać po ziemi ;)
Ha! niektórzy mają żelazna rękę a Ty masz tytanową stopę.
A za wycieczki powinnaś pobierać opłatę (czekolada od łebka?)
Dawny uraz….sie odnowił jakem zlądowała z roweru. A zlądowałam bo kot mi wskoczył pod koła (jeżdżę szybko i biedak mnię nie zauważył….). KOt ocalał – kość nie.
Teraz trafiłam od razu do najszpitala (jacyś mistrzowie świata i Polski sportów różnych ćwiczyli ze mną kulanie o kulach na szitalnym korytarzu – wszak sport to zdrowie:) i od razu na stół operacyjny.
Będę popiskiwać na bramkach lotniskowych:)
Ale teraz to już podobno w każdym miejscu się mogę złamać ale nie tam:)
Wycieczki hipnotyzuje również aparat do ultradźwięków, który dostałam do domu.
I tak się zrastam powoli.
Toś zaszalała… Ale przynajmniej pozostanie po Tobie na tym łez padole jakiś trwały ślad :D
Pardąmła za niewybredny dowcip, wiesz że ja też Cię lubię, i niech Ci śrubka wiernie służy, a kontakty ze służbą zdrowia lekkimi będą :)
@Kachna
Pozdrawiam goraco i zycze zdrowia. Moj Rafal dziesiec lat temu zlamal paskudnie noge. Widok do przygania sie, bo zlamanie otwarte i na tyle skomplikowane, ze szpital wezwal do pomocy chirurga z klubu baseballowego White Sox, ktory tez i go poskladal w koncu. Sztuczne kolano, sztuczna pieta i przedluzenie kosci. Od tego ksywa od znajomych “Terminator”, zywa do dzisiaj. Dluga byla dosyc nasza rekonwalescencja. Zyczymy powodzenia, nasza Bionic Kachno!
Ha! To człowiek chadzając po zamkowych kazamatach (głównie zagranicznych, bo ojczyźniane wiatr historii zdmuchnął albo na magazyn z dyskoteką przerobił), z drżeniem oka popatruje na grozę budzące narzędzia tortur i zastanawia się nad rodzajem ludzkim, który tyle fantazji i wysiłku jest w stanie włożyć w zadawanie bólu bliźniemu, a tymczasem okazuje się, że padł ofiarą błędnej interpretacji archeologów, bo zaprawdę powiadam wam te wszystkie żelazne dziewice, madejowe łoża i gilotyny w zamyśle twórców były jedynie dojalnicą i drzwiami do jadalni ;)
Dokładnie tak, Fredzia. To jest jedna wielka ściema w tych muzeach, żeby wyłudzić od bogobojnego ludu pieniążki za bilety :) A ten fallus, niedawno wykopany w Gdańsku, to nie żadne dildo, tylko zwykła, osiemnastowieczna lokówka do włosów. Na węgiel oczywiście.
No popatrz, krzywych gwoździ z odzysku ci u mnie dostatek, będą jak znalazł do paczki pomocowej ;-)
Koziniec tak Ci się rozrósł, że dla czytaczy takich jak ja, upośledzonych w kwestii rozpoznawania poszczególnych osobników , przydałoby się na bocznym pasku drzewo genealogiczne z konterfektami …
Sery wyglądają bosko ! Przepadam za korycińskim, dobry jest też z ziołami prowansalskimi czy czarnuszką. Kurdesz, chyba podjadę jutro rano na rynek kupić mleko, tylko co zrobię z tymi baniakami w pracy ? Mniej niż 6 l nie opłaca mi się przerabiać, bo zanim zdążę poczuć smak, ser zniknie :)
Dzielny chłopak z Atosa, oby tak dalej !
Wracam do zdjęć, podnieść sobie poziom endorfin.
Taaak, drzewo by się przydało. Miała być osobna zakładka “who is who”, ale tak jakoś wyszło, że nadal jej nie ma. Zrobię Wam rozpiskę ze zdjęciami, jak tylko ponazywam wszystkie koziołki. Nieoficjalnie niby każdy już się jakoś nazywa, ale wszystko musi się jeszcze uklepać i nabrać mocy ;)
I kupiłam nasiona owej czarnuszki i teraz się zastanawiam, ile otrzymam nasion z jednej rośliny. Bo one są jednoroczne i trzeba je siać każdej wiosny, więc część nasion trzeba zostawić. Coś mi się wydaje, że musiałabym obsiać pół hektara ziemi, żeby mieć z tego sensowny plon, do używania w charakterze przyprawy.
Jedno ziarenko rozgryzłam i smak jest ciekawy. Zobaczymy, jak toto będzie rosło.
Jak robisz koryciński?
Kanionku, jeśli się nie mylę, nie będziesz musiała dosiewać tej czarnuszki. Mówił mi taki jeden zaprzyjaźniony ogrodnik (a on dobrym ogrodnikiem jest), że toto wysiewa się samo, jak szatan. W kółko i na potęgę. Wystarczy ponoć zostawić co jakiś czas jeden kwiatek na grzędzie do samodzielnego wysiania i robi się z tego roślinne perpetuum mobile albo coś w tym stylu. Wystarczy, że jej ziemia i stanowisko zasmakuje i masz uprawę niekończącą się, jak w przypadku ogórecznika.
A to w sumie też niedobrze. Miejsca w ogrodzie mi zabraknie, zwłaszcza że czosnek niedźwiedzi też ma się sam rozmnażać i zajmować coraz większą powierzchnię. No chyba, że czarnuszka opanuje tereny poza ogrodem… to wtedy zjedzą ją kozy. A może by tak puścić to wszystko na żywioł, i niech się dzieje co chce? Ta wizja prześladuje mnie od tak dawna, że jestem skłonna uznać ją za głos i wolę boską ;)
Jak wszyscy wiemy z filmów i książek pana Kinga, głosów w głowie słuchać należy ;)
Popuść zobie kawałek, jak Ci nie szkoda. Najsilniejsi wygrają, a Ty po latach będziesz mogła ubiegać się o status parku narodowego dla tego kawałka ogródka :)
Albo po prostu niech wygra na “popuszczonym kawałku” metoda tak zwanej silnej ręki. Czyli: nie ma, że ładne, że fajne i ładnie rośnie. Wszystko ma swoje miejsce i ma znać jego granice. Ta metoda nigdy mi dobrze nie wychodziła w warzywniku i dlatego kończę z toną koperku w zamrażarce a całkiem bez świeżej cebulki. Tak na przykład ;)
Zaimponowałaś mi toną koperku, bo rok w rok popełniam ten sam błąd: wydaje mi się, że koperku to akurat nasiałam najwięcej, i w ogóle co ja z taką ilością zrobię, po czym gdzieś w okolicy stycznia/lutego zaglądam do zamrażarki, a tam… NIE MA KOPERKU! Zgroza. A w ubiegłym roku faktycznie dużo wysiałam, ale co z tego, skoro mszyce jakieś dziwne obżerały go ledwie wylazł z ziemi.
Może czas pomyśleć o spółce z państwem J., co to koperek pod lasem “wyj…li” :)
Hej Grace :)
Idea ze wszech miar słuszna, lecz mówiły jaskółki, że nic nie będzie z tej spółki. Pani J. niestety lubi karate, i nie mam na myśli sztuki walki. Pani J. jest zawsze zaopatrzona w baniak z chemikaliami i każdego roku opryskuje wszystkie swoje rośliny “na wszelki wypadek”. Nawet jeśli na pomidorach ma plamy sugerujące np. niedobór magnezu, to do szklarni i tak wjeżdża Karate albo inna trutka, a frazy typu “rozcieńczyć z wodą w stosunku x do y” lub “okres karencji na części jadalne rośliny wynosi” to dla niej jakieś hokus pokus ;)
Hej, Kanionku!
No rzeczywiście, przy takim stanie rzeczy ten koperek nadaje się tylko do ciasta zeroerhaplus :) Swoją drogą, pan J. wykazał się sporą dozą zdrowego rozsądku, nie pozwalając na spożycie tej wątpliwej jakości roślinki i “utylizując” ją pod lasem, zakładając oczywiście, że nie skaziła tam gleby i nie struła zwierzątek :)
Przy okazji, dla uczczenia swojego trzeciego komentarza chciałabym się przywitać, oficjalnie poprosić o przyjęcie do zacnego grona Kóz Kanionka (na jaki adres wysłać pisemny wniosek?) oraz podziękować za arcysympatyczną lekturę (w niektórych momentach po prostu kwiczę ze śmiechu – może powinnam jednak zostać Prosiaczkiem Kanionka?). Proszę pogłaskać ode mnie wszystkich zainteresowanych (bo może np. Rosoły nie lubią takich pieszczot) członków inwentarza.
Z całą powagą mojego majestatu, majonezu i resztek majątku informuję Cię, Grace, że Twój wniosek został przyjęty i opatrzony odciskiem koziego kopytka akceptacji, homologacji i faktu autentycznego ;)
Pogłaskałam kogo się dało – mała Pippi the Owiec niestety jeszcze nie odzyskała do mnie pełni zaufania po tym, jak przez pół godziny ścigaliśmy ją na przestrzeni pół hektara łąki, żeby ją zważyć. To był oczywisty błąd, bo im bardziej ścigasz, tym bardziej ścigany przekonany jest o tym, że najwyraźniej zamierzasz go zjeść, bo niby czemu tak ci zależy? Ale przejdzie jej :)
Grace, ja sobie wypraszam :) :)
To znaczy, chdziło mi o to, że u mnie w ciasteczku (i to powinno nazywać się Ciasto Baby Jagi) sama natura, kultura i w ogóle tylko piwo wino wódka dżez, a nie jakieś tam chemikalia, tfu!
“Jeżeli kochać, to nie indywidualnie,
a jeśli truć, to tylko naturalnie”? :D
Ty to masz chociaż jakiś wybór – ciasto, wódka, dżez. A ja mam lodówkę pełną serów i już nie wyrabiam. Z czosnkiem niedźwiedzim jest świetny, i jem go już “z ręki”, jak jabłko, bo mleko się produkuje codziennie po pięć litrów i trzeba je jakoś zużyć, a potem to wszystko zjeść, a na kanapki to co – dwa plasterki pójdą i tyle. Robię teraz taki bardziej sprasowany ser, który po kilku dniach można utrzeć na tarce np. do zapiekanki, choć smak ma mało dojrzały, wiadomo. Muszę jednak zacząć robić sery dojrzewające np. 3 miesiące, to po prostu zawalę sobie nimi piwnicę, a nie lodówkę. Dobra, odpadam, bo już umieram.
Kanionku, niedługo sama staniesz się serem :)
Jakim serem chciałabyś być?
Jakim serem chciałabym być? Takim pakowanym próżniowo, który spadł nieuważnemu pracownikowi Biedronki z palety i cichutko zaległ w najciemniejszym kącie magazynu. Tkwiąc bezpiecznie w obojętnej próżni obserwowałabym, przez okienko z polipropylenu, sekretne życie pająków. Takim serem chciałabym być, choć przez chwilę.
Zobaczcie jak fajnie koziulki idą w tej grupie. Niby gromadka i chaos, ale idą utrzymując się obok swojego brata/siostry i blisko swojej mamusi. Na powyższych zdjęciach daje się zakreślić mazaczkiem kółka bliskiego pokrewieństwa :-) A jak zbytnio się opóźni taki jeden/albo jedna, to rączo dobiega na właściwe miejsce. Trzymają się wg najbliższego pokrewieństwa.
Dokładnie tak, i śpią też tylko ze swoimi mamusiami. Jedynie “maluchy” Tradycji, które już są ciężkimi klopsami, pozwalają sobie czasem na samodzielne wyprawy i zerwanie kontaktu wzrokowego z cyckiem ;)
Ojesuuu! Jakie cudne te koziołecki! Ta gromadka jest zachwycająco- rozczulająca. A dojalnica to dla kóz może być taka forma tronu, z funkcjami specjalnymi (na pewno taki tron lepszy, niż ten z Gry o Tron- niewygodny i kłujący). Nic dziwnego, że Tradycja chciała posiedzieć dłużej.
Serki wyglądają przepysznie i ja pragnę ich. Muszę na pociechę dziś do Lidela podskoczyć, aby ukoić tęsknotę serową.
Atosie, jesteś moim idolem ( Kanionku, wytłumacz mu, o co chodzi). Pięknie stoisz i życzę kroku naprzód! Uściski przesyłam!
Ustrojstwa Państwa Kanionków zapierają dech! Niech żyjecie! Niech żyjemy!
Nie dało się bardziej inteligentnej i wyważonej notki, albowiem czuję uniesienie i optymizm! :)
Ten z Lidla (za 7,49 zł) jest jednak zupełnie inny – to ser dojrzewający, z mleka pasteryzowanego, konserwowany lizozymem białka jaja kurzego.
Mój po kilku dniach “leżakowania” w lodówce też robi się bardziej kremowy, ale do dojrzewającego mu daleko.
Atos dziękuje i mówi, że robi co może, bo mu już tęskno do lasu. Laser był wczoraj na wieczornym spacerze i napotkawszy dwa zające też żałował, że może pobiec tylko za jednym ;) Może od razu Was uspokoję: nie dogonił.
Kanionku – czapki z głów! I chyba nic mądrzejszego nie napiszę, bo każde zdanie by zajeżdżało patosem…
Na czapki z głów jeszcze za wcześnie – właśnie przyszedł październik :D
Kanionku, ten ser! Rozwikłałaś jedną z tajemnic, która ciągnie się za mną od nie wiem jak dawna. Dziecięciem będąc, i to na wakacjach w Krościenku na dodatek, jadłam ser! Gospodyni poczęstowała nas takim właśnie pagórkiem białego sera, który dla mnie – znającej sklepowy serek homogenizowany w wanience albo twaróg wyprodukowany przez babcię w gaziku – ówże ser pozostał dziwem nie wyjaśnionym do dziś. Bo był biały, ale miał konsystencję taką jak na Twoim zdjęciu. Takie coś gęstsze od galarety, ale podobne. A smak – niebo w gębie! No… Jak Ty go robisz konkretnie? Słodkie mleko zaprawiasz jogurtem i co? Ech…
Zauważyłam, że od czasu jak Pecik został ojcem, mówisz o nim ANDRZEJ. Żadnych zdrobnień, no wiadomo, nie wypada…
Koziołkowa wycieczka do lasu – cudo! Myślałam, że odkąd masz takie stadko, musiałaś się pożegnać z grupowymi wypadami do lasu, a tu proszę. Ja tylko przepraszam, za prozę życia, ale czy one łapią kleszcze te kozy? Bo odkąd nastała wiosna kleszcze spędzają sen z oczu moich i Kuby, który ma ograniczone hopsy i hasy z tego powodu.
A i jeszcze, bo dlaczego z Archimedesa? Wyparł coś ten gulasz?
Od końca: Archimedes dlatego, że to on opracował wzór na pole powierzchni i objętość m.in. walca. A później inni dopracowali liczbę pi i teraz Gupi Kanionek może sobie obliczać, ile ma mleka w garnku.
Grupowa wycieczka do lasu była tylko jedna, w długi majowy weekend, z Mamą. I oczywiście, że kozy też łapią kleszcze – przecież to stałocieplne ssaki, jak my, psy, koty, sarny czy niedźwiedzie. I dlatego naszukałam się, naczytałam, nadzwoniłam i mało ze skóry nie wylazłam, żeby zdobyć dla nich wcale nie tani środek, który ma zero dni karencji na mleko, a działa skutecznie p-ko pasożytom zewnętrznym. I wiem, że mało kto go w Polsce stosuje, bo najmniejsza butelka ma 250 ml, i dla kilku kóz nie opłaca się tego kupować. I krowy też mają kleszcze. Dlatego pytałam okolicznych “hodowców” bydła mlecznego – co stosują p-ko kleszczom? Bo myślałam, że odkupię od kogoś małą, potrzebną mi ilość środka. No więc niczego nie stosują. A gdy zapytałam “jakim środkiem odrobaczacie te krowy?”, usłyszałam: “yyyy nie wiem, takie niebieskie chyba coś”. Nazwiska swojego weta też nie znają, po prostu jakiś przyjeżdża dwa razy w roku. Zaprawdę powiadam Wam, mało wiecie o realiach polskiej wsi. Nieważne, to jest temat rzeka.
Ser. Ser, który zrobiłam ja, i który być może Ty miałaś okazję jeść u tamtej pani, to tzw. bundz. Zwykły, chyba najprostszy ser podpuszczkowy. Nie zaprawia się go jogurtem (ten typu korycińskiego był z dodatkiem kefiru, a jogurt i kefir to są inne bakterie), a jedynie dodaje podpuszczkę cielęcą do mleka podgrzanego do temp. od 30 do 38 stopni. Z mleka UHT podobno nie wyjdzie, a z pasteryzowanym jest taki problem, że ono zawiera mniej wapnia (w wyniku pasteryzacji sole wapnia się wytrącają), dlatego producenci serów robionych z mleka pasteryzowanego dodają najpierw do mleka chlorek wapnia.
Po około godzinie od dodania podpuszczki w garnku tworzy się skrzep, który należy pokroić w kostkę o bokach około 1 cm. I znów czekać, aż oddzieli się od skrzepu serwatka. Potem można różnie – podgrzać skrzep do temp. 45 stopni, żeby ser był bardziej zwarty, lub od razu przełożyć skrzep do formy, lub na sito z gazą, i niech odcieka. Trzeba przewracać co kilka godzin, można prasować pod obciążeniem, jest wiele opcji. Gdy ser trzyma formę i nie cieknie już z niego serwatka, można zafundować mu kąpiel w solance, lub nacierać solą co kilka godzin. I przechowywać z dostępem powietrza, ale w niskiej temperaturze. To wszystko :) Oczywiście przyprawy to kwestia gustu, można ich w ogóle nie dawać.
zastrzeliłaś, zbombardowałaś, zaczołgowałaś mnie tą wiedzą, odpadam :D i dodam, choć to oczywiste – PODZIWIAM! :)
Użyłaś nomenklatury batalistycznej, więc spieszę zadeklarować, iż moje zamiary były pokojowe :D
Nie ma czego podziwiać. Uczę się nowego. Żarówki nie wymyśliłam, a zanim opracuję recepturę swojego własnego, innego od innych sera, to jeszcze dużo wody w ściekach upłynie ;)
Kanionku, gdybym byla z Sanepidu, to na podstawie samych zdjec i i bloga dalabym Ci blogoslawienstwo i stempel. A za Atosa stosowny order. Dojalnica i drzwi tez sie nadaja do uwiecznienia i pokazania. Serki dziurawe bardzo intrygujace, czy one maja taka troche gumowa konsystencje? Mama z koziolkiem na glowie wyglada na bardzo zadowolona. Ten wilk jednak mnie troche martwi. Pewnie glodny. A z tej pigwy to dobra pigwowka wychodzi. A te kopytka to czym tak zgrabnie przycinasz?
Hm. Nie wiem, czy słowa są w stanie precyzyjnie oddać konsystencję, ale nie jest ona gumowa. Ser jest jędrny, ale w sumie sery żółte też są. Niektóre. Na pewno nie jest to typ sera, który rozsmarowuje się na zębach i podniebieniu, ale przez “gumowy” rozumiem taki, który się długo żuje, albo skrzypi w zębach. No to taki nie jest :D
Tak, wilki bywają głodne, jak my wszyscy ;) Pytanie, czy uzna za warte ryzyka zbliżanie się do siedziby człowieka, z którym spotkania często kończą się dla wilków źle, i wilki o tym wiedzą. Podczas poszukiwań czosnku niedźwiedziego w lesie, natknęliśmy się na dwie sarny – matkę z młodym, może ubiegłorocznym, bo nie był całkiem maleńki. Gdy tylko sarny nas spostrzegły, rzuciły się do panicznej ucieczki, ale coś źle sobie trasę wykombinowały i za dziesięć sekund wypadły z gęstwiny wprost na nas. Takiego przerażenia w oczach dawno u nikogo nie widziałam. Zawsze mi przykro w takich sytuacjach, choć to oczywiście głupie. Ale przykro mi, że zwierzęta tak bardzo boją się ludzi, i że ten strach jest jak najbardziej uzasadniony. Reasumując – ten wilk pewnie trzysta razy się zastanowi, zanim się zdecyduje polować w pobliżu mojego domu, ale oczywiście wykluczyć niczego się nie da.
Tak, z owoców pigwowca w ubiegłym roku mi darowanego robiłam pigwówkę z miodem. Wyborna, zaiste :)
A te kopytka to jest skaranie boskie :D Do ich obróbki potrzebne jest narzędzie niewielkie rozmiarem, za to naprawdę ostre i wytrzymałe. Spora część kozich opiekunów używa sekatora ogrodniczego, ale u mnie się nie sprawdził, bo jest zbyt mało precyzyjny. Używam więc krótkiego noża o dobrze naostrzonej, sztywnej i wytrzymałej klindze. Kozy oczywiście nie lubią stać na trzech nogach, więc operacja musi być sprawna, a jednocześnie trzeba bardzo uważać – w końcu mamy nóż w rękach. No i jak na razie udało mi się żadnej nie zadźgać, za to ja się już kilka razy pocięłam. Rękawice ochronne tu na nic – raciczki drobne, nóż mały, a w rękawicach nie ma się dobrego wyczucia. Się jak zwykle rozpisałam.
P.S. No i oczywiście jeszcze zapomniałam nadmienić, że dojalnica mnie również skojarzyła się z królewsko-zamkowym inwentarzem. I pozdrowienia ślę dla Atosa i szefa na gwiazdolocie, Lasera!
Znowu zwichnęłam sobie raciczkę skrolując do końca komentarzy. Oby kozie stadko obrodziło ci tak licznie, jak poprzednich komentatorów zasoby werbalne!
Gdybym miała zrecenzować twój blog to bym to zatytułowała Udręka i ekstaza.
Udręka z powodu braków TYCH serów.
Ekstaza – cała reszta, wiadomo, na czele ze zmyślnymi drzwiami, małymi cycuszkami i koziołkami w bursztynie ;)
Zastanów się, czy by nie dało rady tej żywicy do asortymentu sprzedawalnego dodawać. Już nie takimi się antybakteriałami stoliczni eko-hipsterzy smarowali, to mógłby być hit.
Pozdrawiam wylewnie.
Pojawił się już gdzieś pomysł na amulety uzdrawiające z kosmyków pecikowej sierści. Takie kłaczki utrwalone żywicą z dodatkiem okolicznej flory i fauny to dopiero coś!
A oprócz tego sama żywica, jak Inwentaryzacja pisze, do smarowania hipsterów, reklamowana np. “Naturalny wybór! Andrzej nie może sie mylić!”
@Inwentaryzacja
Eee no, nieee no, te sery to taka podstawa i rzecz naprawdę prosta. Nie mówię, że nie wymagają czasu i zachodu (kiedyś, przed erą mleka i sera, myślałam że mam dużo zmywania, ha ha), ale na pewno nie należą do kategorii “ósmy cud”.
Żywica i asortyment… Ja też już wiem, że ludziom można sprzedać absolutnie wszystko, tylko mi chyba umiejętności marketingowych brakuje. Za to świetnie mi idzie rozdawnictwo, inwestycje w nierentowne i generalnie dopłacanie do wszystkiego ;)
Ach weź Ty czorcie jeden Kanionkowy się nie znęcaj nad czytelnikami – jak, przepraszam bardzo napisać do TAK obszernego i wielowątkowego tekstu jeden rozsądny i krótki komentarz?!
Stanowczo protestuję!!
Protest będzie wyrażał się w pisaniu komentarza nierozsądnie, długo, rozwlekle, bez sensu i wielokrotnie ;)
Na razie skupię się na dwóch rzeczach, które mnie osobiście najbardziej trąciły:
– Antoni – to naprawdę robi wrażenie. Wiem, że niełatwo, że odsikiwanie, że to trwa już długo, ale powtarzam: to robi wrazenie. Konsekwencja przynosi jednak w tym przypadku pozytywne skutki. Brawo!!!
– ser. Ten posypany szczypiorem, podpuszczkowy. On jest przepiękny, z nim się ożenię i będziemy mieli małe serki.
Ciąg dalszy nastąpi na pewno :))
:D
Z tym wpisem to było tak, jak z odświętnym sprzątaniem na przyjazd cioci. Najpierw miało byc wszystko ładnie poukładane na półeczkach i w ogóle, ale czas uciekał i wyszło jak zwykle – wszystko zgarnięte jak leci i hurtem ciepnięte pod łóżko ;)
Aaa, no i zapomniałam dodać, że strrrrasznie nam się spodobało, że “wiosna nakręciła kukułkę” :D
Ale to naprawdę tak jest. Nie ma kukułki, nie ma kukułki, nagle trrach! kukułka od rana do wieczora. Kuku i kuku, mało jej sprężyna nie pęknie, a mi puchną tętniaki w mózgu, które na pewno mam, tylko o nich nie wiem. Czasem usiądzie sobie w leszczynach lub świerkach tuż przy ogrodzie, i z braku lepszego zajęcia próbuje zakukać mnie na śmierć ;)
A każde jej ‘kuku’ = nowy koziołek ;-D
Odkukaj to natychmiast :D
Kanionku, niesamowita z Ciebie kobita! Sery wyglądają tak rasowo i apetycznie, że och-ach. Koziarnia ślicznie wybielona, prezentuje się jak nowa-nowiutka, jeszcze nie używana. Dojalnica i drzwi – zmyślne wielce, a przy tym proste. Podziwiam!
I Atos! Czekałam na ten widok, a wierzę, że będzie dalszy postęp. Tak sobie myślę, że Atos słyszeć może te wilcze echa, zew krwi go uruchamia :-) Dodatkowo, rzecz jasna, bo głównie Wasze starania, codzienne zabiegi i nieustępliwość stawiają go na nogi. Kłaniam się nisko.
Pozdrowienia dla Mamy. Czy podśpiewywała: Caałaaa jee-eesteeem w koziooołkaaach..?
Mama znów przyjechała tylko na trzy dni, a że miałam jej bardzo dużo do pokazania, to napakowana wrażeniami po uszy wracała do domu śpiewając już tylko: ku-ku! ku-ku! ;)
A nie, koziarnia jeszcze nie była malowana, na razie tylko ten chlewik z dojalnicą, a on jest w drugiej części obory i z koziarnią nie łączy go nawet pajęczyna. Musieliśmy zrezygnować z pomysłu sprzątania i malowania w jeden dzień, bo zwyczajnie okazało się to niewykonalne w czasie. Dlatego na razie dwie tony ściółki wyjechały do ogrodu (dwa dni jeździłam na taczce!), a wapnowanie ścian przewiduję na pierwszą, czerwcową falę upałów.
Ja sobie ostrożnie zakładam, że do rocznicy awarii Atos będzie już dreptał powolutku na wszystkich czterech :)
O mój panie, kozy na dywanie!…
A robiłaś już swarożek starą metodą według ksiązki Siesickiej “Przez dziurkę od klucza”? Litr mleka się stawiało na zsiadłe, a jak już było kwaśne, to się do niego wlewało pół litra świeżego mleka, zagotowanego. Zamieszać, ochłonąć, wylać na durszlak. Wychodził delikatny, kwaskowy, śniadaniowy twarożek. Podobnie się robiło serek do ciasta zwanego “Domek” – krakersy przekładane serkiem, w kształcie chatki – przebój każdych imienin. Tylko tam się te dwa mleka chwilę trzymało na gazie, ze 2 – 3 minuty się musiały gotować. To były mroczne czasy PRL, kiedy mleko się zsiadało, bo nie było Unii Europejskiej, która zabrania krasnoludkom szczać do mleka.
To już wiem, dlaczego moje mleko się nie zsiada i muszę dodawać takiego zsiadłego ze sklepu na start. Unia wykończyła nawet krasnoludki. No to szwajnie, że tak swojsko powiem prawie po niemiecku. Ale ten domek! Domek ten… Tobie też nie wolno było siedzieć z dorosłymi przy imieninowym stole? Bo kurde, po imieninach wszystko zostawało – śledzik zadźgany wykałaczką, poszarzały ogórek małosolny, niedopita setka i zwiędłe jajo w majonezie… Tylko kurde nie ten domek. Zawsze wyżarli do ostatniego okruszka. I raz Mama nam zrobiła cały jeden domek, tylko dla nas, bez żadnych imienin, i to był pierwszy domek, w którym chciałam zamieszkać.
A starą metodę robienia swarożku zaraz beznamiętnie obedrę z tajemnicy. Otóż chodziło o to, że zsiadłe mleko trzeba podgrzać do odpowiedniej temperatury, żeby zrobił nam się twarożek, i jeśli się nie ma chińskiego termometru odmierzającego celsjusze z dokładnością co do jednej dzisiątej stopnia, to metoda zalania kwaśnego mleka mlekiem wrzącym w stosunku 1:0,5 pozwala uzyskać za każdym razem niemal identyczną temperaturę całości. Można dodać wrzącej wody zamiast mleka, ale mleko (to nieukwaszone) zapewne łagodzi kwaskowatość twarogu.
Muszę spróbować. Właśnie odcieka mi nad zlewem ponad kilogram twarogu zrobionego termometrem, następny będzie a la Siesicka.
Wolno było siadać, coż z tego, kiedy akurat z siostrą w tych czasach jedzenie miałyśmy w pogardzie (sobie wyobrażasz???), babcia – kierowniczka sklepu mięsnego, a my najchętniej z wędzonej surowej polędwicy robiłyśmy zakładki do książek. Ciasta też mnie nie ruszały.
A domek któregoś razu moja mama zrobiła na krakersach, bo w przepisie są oryginalnie tak zwane bure petity, i te słonawe krakersy ze słodką serową masą i czekoladą… Matko kochana! Później już robiła tylko na krakersach. Oraz krakersy przekładane masą jak do napoleonki.
Sobie wyobrażam, i nie bez powodu nabawiłam się anemii w dzieciństwie, cienka, blada i wiotka, niczym Twardzioszek czosnaczek, tyle że w białych kaloszach. Ale na słodkie zawsze chętnie łypnęłam okiem, no i na grzybki w occie i wiśnie z likieru. I gdy teraz piszesz “słodka serowa masa i czekolada”, to się nawet cieszę, że zaraz będę robić naleśniki, bo czymś się muszę zapchać na pocieszenie (wyszło mi półtora kilograma twarogu z dziesięciu litrów mleka). A z polędwicy wędzonej (i jak dla mnie zdecydowanie zbyt surowej) nawet dziś zrobiłabym zakładki do książek, a z kolei małżonek zjadłby ją nawet razem z tymi książkami.
Łożesz by was…
Żyje sobie człowiek szczęśliwie nie mając pojęcia, że istnieje coś takiego, jak “ciasto domek”, i sobie tłumaczy od lat, że nie mając piekarnika nie będzie też robił ciast. A tu takie jaja, ciasta na zimno, masy, krakersy, herbatniki. I co ja teraz zrobię, jak już udało mi się kilogram schudnąć?! Hę? Pewnie domek…
Dziękuję wam bardzo :P
Zrób sobie domek, Zeroerha, a wtedy naprawdę podziękujesz :) U nas to się nazywało Domek Baby Jagi, i znów się ślinię gdy o tym piszę.
Nie mam innego wyjścia, Kanionku :)
to może wrzućcie ktoś na forum ten przepis… u nas domku się nie robiło :(
Ola, wrzucam Ci pierwszy lepszy przepis z netu: http://arabeskawaniliowa.blog.pl/2015/03/09/chatka-baby-jagi/
Wiem, że są różne wariacje, pewnie można dać serek Mascarpone, ale za PRL nikt o takim nie słyszał i domek/chatka były robione tak, jak w tym przepisie. Radzę Ci użyć normalnych, polskich, grubych i twardych herbatników, bo te atrapy z Lidla i inne nafaszerowane spulchniaczami dziadowskie “petity” są cieńsze, kruche i do dupy :)
Tylko przestrzegam przed próbą pominięcia etapu leżakowania ciasta w lodówce – herbatniki muszą zmięknąć, a masa stężeć, inaczej przy próbie pokrojenia z domku zostaną gruzy z kremem ;)
no fajnie, dzięki… tylko jak widzę takie perfekcyjne wykonanie, zaraz mi się wydaje, że to nie dla mnie, nie dam rady… poszukam sobie bardziej uciapranego :D
No to Ci się tylko wydaje, bo tak jak napisała dziewczyna na zapodanym blogu: to się samo takie robi :) Trzeba ułożyć ciastka tak, jak na obrazku, a na końcu zawijasz folię i domek sam się składa jak należy. Nożem lub czym tam chcesz zgarniasz ewentualne wybuchy entuzjazmu masy serowej, polewasz polewą i wygląda jak ta lala, albo dwie.
Matko z kozą, serem i rozsadą, jest dopiero dwudziesta trzecia, a ja już nie żyję. Czy ja chcę tak żyć? Jutro o wszystkim pomyślę. Znowu. A może ktoś ma tanio odsprzedać bilet na księżyc, koniecznie w jedną stronę?
Ale Rhett Butler… pardon… koziołki! Nie możesz tak bez nich!
No ale jak wezmę koziołki, to już ich wszystkich będę musiała wziąć, bo jak.
Szesnaście biletów na księżyc. I znowu tłok. A Andrzej rozqrwi rogami amerykańską flagę i będzie zadyma światowa, jak nic. Dzisiaj cudem uniknął śmierci, a raczej małżonkiem, nie cudem. Małżonek biedzi się nad upadłą rynną od obory, i miał sobie przedłużacz podłączony, żeby wiertarę uruchomić. I tak sobie w pewnej chwili patrzy za siebie, a tam Andrzej z kablem w pysku, PRZEŻUWA. Wziął się nagle i znikąd, bo całe stado pasło się hen, daleko. Widocznie po tym, jak już roztrzaskał wszystkie poręcze pomostu nad stawem uznał, że to wciąż nie ten dreszczyk emocji, o który mu chodziło. Sławojki też rozwalił i trzeba je było rozebrać, bo zagrażały życiu i zdrowiu.
Mam już w piwnicy prawie półtora kilograma sera twardego dojrzewającego (minimum miesiąc ma dojrzewać, a najlepiej dwa) i skończyły mi się sita druciane, które służą za ochronę przed owadem i gryzoniem. A wyniki eksperymentu dopiero w lipcu. A codziennie mam 5 litrów świeżego mleka. Może czas zacząć się w nim kąpać? I na księżyc polecę taka ładna, porcelanowa, jak ta miska sedesowa.
Szesnaście… Zaraz? a Rosoły?
A ten Andrzej, to jak? Widzi coś do rozwalenia i łubudu? Na chałupę też się już zamierza? Może my się zbierzemy w wakacje i w jakim wolnym miejscu park atrakcji dla Pecika zbudujemy? Ścianki, pagórki, tunele do czołgania, coś?
Dobrze gadasz, jeszcze kurczaki :D A ten Andrzej… kto go zrozumie? Na chałupę się nie sadzi, bo kozy od chałupy są odgrodzone płotem okalającym całe podwórko – my z psami tutaj, a kozy tam. A koty i Rosoły tu i tam, bo kto im zabroni ;)
Wczoraj z kuchennego okna obserwowałam Andrzeja zmagania z kamieniem. Nad stawem leży kilka dużych głazów. Małe koziołki lubią sobie na nie wskoczyć i zeskoczyć, a Andrzej wali w nie rogami aż drzazgi idą (z rogów, nie z głazów, aż tak mocny nie jest). Patrzy na głaz, głaz najwyraźniej rzuca w niego obelgami, Andrzej robi kilka kroków w tył, bierze rozpęd i łubudu! głaz dostaje za swoje. Drzewa i krzaki to też swołocz bez wychowania i Andrzej musi od czasu do czasu spuścić im dobry, polski wpierdol. Innymi słowy – robi porządek na dzielni ;)
A miałyście tę książkę?
http://mojeksiazeczki2.blox.pl/2013/06/Kuchnia-pelna-cudow.html
Co prawda nie zaszczepiła we mnie miłości do gotowania (geny Tatusia przechyliły szalkę na stronę “samochody, motocykle, książki i filmy”, więc z Mamusi mam tylko “broń, psy i gadulstwo”), ale mogłabym ją zjeść za same obrazki :D
Bba! Muchomorki z jajek i pomidorków, regaty na liściach sałaty i jamnik z parówek.
Chyba nic nigdy z tego nie zrobiłam, ale czytałam milion razy.
O. A ja nie miałam tej książki. Ale może to i lepiej? Bo jak na chemii w podstawówce nauczyli nas robić kryształy z soli, to ja musiałam spróbować ze wszystkiego, co Mama miała w szafce, a że roztwór musiał być nasycony, to próżno biedaczka szukała zapasów np. proszku do pieczenia.
Z proszku do pieczenia fajne kryształy powychodziły, co nie zmienia faktu, iż na eksperymenty z jamnikami i muchomorkami mogłoby dla mnie w mieście parówek i jajek nie wystarczyć.
Ty weź! Ja miałam na parapecie nad kaloryferem (szybciej parowało) baterię słoików co prawda tylko z solą, ale każdy z inną nitką! Najładniejsze wyszły na rozplecionym kordonku; na kawałku moherowej włóczki dobrze się zapowiadały, ale skleiły w jedną bułę.
A czy któraś z pań wpadła na to, żeby te solankowe hodowle zabarwić na różne kolory?
Bo ja nie ;)
Teraz dopiero mi się nasunęło…
No nawet mam po dziś dzień! Regaty na liściach sałaty!
A jak już tylko mleko i sery, i mleko i sery… Zdobyłam litr mleka takiego prosto od krowy, zostawiłam na kwaśne i ugotowałam z niego żurek. Taki smak z dzieciństwa. Za ktoś? Lubi? Ja baaardzo!
Żurek na kwaśnym mleku?! Nigdy o czymś takim nie słyszałam!
Już lecę guglować ;)
Ano. Taki najprostszy: delikatnie zagotowujesz kwaśne mleko cały czas mieszając, solisz, pieprzysz, dodajesz zrumienioną cebulkę. Zjadasz z młodymi albo gniecionymi ziemniakami :) Zdjęcie tutaj: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=456756307831377&set=a.117657761741235.21226.100004910345800&type=1&theater
Wiesz co, jakoś nie mogę się przemóc ;)
Uwielbiam zsiadłe mleko na zimno, z ciepłymi ziemniorkami i cebulką, ale ta wersja “wszystko na ciepło” trochę mnie przeraziła.
A już myślałam, że wszystko potrafię zjeść…
Kanionek, napisz coś, bo same nudy w tym internecie :)
Wersjo druga, nawet jeśli coś napiszę, to też będą nudy. W źródełku z optymizmem znów tylko zeschły muł i rozdeptana żaba. Takie życie – raz na wozie, raz pod kołami pociągu ;)
Ja w kwestii tych serów w piwnicy.
A nie ma w Waszej okolicy jakiś festynów/targów/dni gminy itp. gdzie moglibyście sery od Tradycji, Ireny i Bożeny sprzedać (swoją drogą nazwa “Ser od Tradycji” brzmi nieźle ;) )? Czy w ogóle możecie się wystawić ze stoliczkiem, czy to straszne bezprawie?Albo chociaż degustacja i karteczki z adresem e-mail/telefonem, że jak chcą to niech sobie zamówią/przyjadą/odbiorą w umówionym miejscu?
I co z jajkami? Czy pani w sklepie weźmie więcej?
Pani w sklepie załamana i pewnie niedługo zamknie interes. Jeśli chodzi o jajka, to sprzedała 10 sztuk w dwa tygodnie, a jeden ser, który od nas wzięła nawet nie drgnął ;) Wiesz, dlaczego w miasteczku B. jest kilka dużych marketów znanych sieci (trzy Biedronki, Lidl, Netto, Pepco, InterMarche, Stokrotka i Mrówka)? Ponieważ w ramach ruchu bezwizowego robią tu zakupy Rosjanie. Na ulicach rosyjski, w kolejce do kasy rosyjski. Gdyby Putin zamknął granicę, te wszystkie sklepy musiałyby się zwinąć w rulon i wyjechać, bo żyjących tu Polaków i tak mało na co stać (. A dodatkowo markety robią konkurencję małym sklepom.
Targi, kiermasze, festyny? :D :D :D Tak, może na Dzień Dziecka gmina coś zorganizuje, a może nie. Pomijając fakt, że nie możemy zgodnie z prawem wystawić się ze stoliczkiem, to smutna prawda jest taka, że ten region to umieralnia. Oficjalne bezrobocie 30%, nieoficjalne szacunki mówią o 60%. Po wsiach starsi ludzie i w średnim wieku, których dzieci wyjechały do Anglii. Z najbliższego sąsiedztwa troje a czwarte już pakuje plecak. Mieszkamy w dupie, Ciociu :)
Daliśmy ogłoszenie na lokalnym portalu, na razie zero odzewu. Żeby do nas dojechać z najbliższego, ciut większego miasta, trzeba zrobić 25 km w jedną stronę. Po kawałek sera lub 5 litrów mleka? Nieopłacalne, tak samo jak dla nas nieopłacalne jest do kogoś z taką ilością jechać. Nie mówię, że nikt nigdy niczego ode mnie nie kupi, ale zdobycie regularnej klienteli potrwa sporo czasu, a dane typu “ile się tego będzie sprzedawać” stanowią np. o tym, czy jest sens nadal rozmnażać kozy i czynić inwestycje, czy lepiej nie brnąć w dalsze straty. Nie mam też jeszcze przecież takiego asortymentu serów, żeby trafić w gust każdego podniebienia, na to potzreba czasu i kolejnych eksperymentów, inwestycji w remont kuchni i przekształcenie piwnicy w dojrzewalnię, lodówkę tylko do serów (już mam problem z miejscem do przechowywania) itd. Kolejnym zagadnieniem jest woda, która może się skończyć w każdej chwili, a przy przetwórstwie mlecznym zmywania, wygotowywania i prania jest od cholery. Koszt nowej lub pogłębienia starej studni – od kilku do kilkunastu tysięcy zł.
Jest takie powiedzenie, że pieniądz robi pieniądz. Brak pieniędzy zaś robi tylko większy brak pieniędzy ;) Nadal myślimy intensywnie.
No tak, brak rynku zbytu to problem :(
Ale ja w Was wierzę! Może za jakiś czas uda się np. zebrać kilka zamówień z jednego miejsca, tak żeby dowóz stał się opłacalny (coś jak Pan Jabłko przywożący soki do warszawskich biurowców), może współpraca z jakąś agroturystyką? Reklama szeptana, latem więcej przyjezdnych w okolicy (np. ja :)) i do przodu.
Ale studnia to chyba priorytet w tym momencie.
Hm. Muszę się rozejrzeć za najbliższym gospodarstwem agroturystycznym. Dzięki :)
Zimą byliśmy w agroturystyce koło Gołdapi. Jednego dnia gospodarz wędził wędliny (oczywiście przy naszej zaślinionej asyście). Innego dnia przyjechała pani z osprzętem do sękaczy i przez kilka godzin dzieciaki zachwycone kręciły rożen (oczywiście taki sękacz własnoręcznie kręcony czy ośliniona wędlina odpowiednio kosztowały, ale było warto!). Do tego można było kupić miód od sąsiada. A sąsiad sąsiada organizował busikiem wycieczki do Wilna… . Pełna współpraca i wzajemne nakręcanie klientów :).
Wiem, że jest jakiś problem prawny z karmieniem gości np. serem od sąsiada (swoim chyba można), ale zawsze można sąsiada z serem zaprosić, żeby sam miastowym sprzedał :)
Przez te serowe zdjecia to mi jezyk do dupy uciekl…
Kocham to zdjecie, gdzie wszystkie kozki sa w kupie. Widac, ze szczesliwe stadko.
Postepy Atosa napawaja mnie nadzieja. mamnadzieje, ze moje piesku tez szybko dojdzie do siebie. Pare lat temu operacje bioderek przeszedl nasz bokser. Dosc szybko zajela mu rekonwalescencja, w mysl przyslowia “wylize sie jak pies”. I rzeczywiscie. Z pitbula uszkodzeniem jest dziesiec razy gorzej. Chce juz i szybko wstac i isc, a najlepiej to moglby juz pobiec. Ale ciesze sie, ze z dnia na dzien widac poprawe.
A moze Kanionku, zalozycie z mezem, na przyklad projekt: “Studnia Kanionka” i dowolne datki beda wplywac na Wasze konto? Trudno zyc bez wody…
Lidko kochana, nie mam już dziś siły ani czasu, powiem tylko, że trzymam kciuki za bulbula i za Was :-*
Sery przez internet na pewno będą się sprzedawać, u mnie kobitki sprzedają też masło, sery i jajka wiejskie na targowisku miejskim, może macie takie gdzieś w okolicy ? Jajka wiejskie przywożą nam do pracy , może moglibyście poszukać odbiorców w jakimś większym zakładzie, pogadać w przychodniach lekarskich , czy można zostawić ulotki z namiarami na Was i dowozić produkty np. raz w tygodniu ? A nadmiarowy twarożek może uwędzisz ? Znacznie dłużej można go przechować. Ponoć bundz można też przechowywać w słoikach, kiedyś natknęłam się na takie opisy w sieci.
Tak, w przyszłości bliżej nieokreślonej pomysł z targowiskiem może zadziałać, choć wciąż pozostaje kwestia legalności sprzedaży np. serów. Na chwilę obecną wygląda to tak, że mamy np. 30 jajek tygodniowo “do zbycia”. Koszt metra kwadratowego na targowisku wynosi 20 zł, a na jednym metrze to mogę się zmieścić ja i mały taborecik ;) Weźmy więc przykładowo wykupienie zaledwie dwóch metrów kwadratowych (40 zł) plus koszt dojazdu (15 zł), co daje 55 zł samych kosztów. Czyli “oddaję za darmo” 30 jajek i pół kilograma sera, a żeby na tym zarobić muszę sprzedać więcej.
A wiecie, że mogę sprzedawać mleko, ale jeśli rozleję je do butelek, to już nie mogę? Bo w butelkach to jest żywność przetworzona… Ale to jest mało ważne. Weźmy to mleko za przykład. Mam 5 litrów dziennie. Żeby było świeże, mogę sprzedać najwyżej takie “dzisiejsze” i “wczorajsze”, czyli 10 litrów. Licząc po 5 zł za litr – znów płacę mlekiem za dojazd i miejsce na targowisku :) A właściwie dopłacam, bo przecież nie pojadę z garnkiem w bagażniku. Butelki plastikowe to fajna sprawa – minimalna ilość w zamówieniu to 1000 sztuk, nakrętki kupuje się osobno. Koszt jednej butelki z nakrętką wychodzi 60 groszy, czyli na litrze mleka tak naprawdę zarobię nie 5 zł, tylko 4,40 zł.
No to powiedzmy, że sery, bo mogę je dłużej przechowywać. Tygodniowo mam 35 litrów mleka (i nic nie zostawiam dla siebie, no trudno), czyli 3,5 kg sera. Teoretycznie więc daje to 140 zł, choć sery w trakcie dojrzewania tracą na wilgotności, a tym samym na masie, ale pomińmy ten drobiazg. I powiedzmy, że na targowisko jadę raz w miesiącu i sprzedaję sery o różnym stopniu dojrzałości, komu co kto lubi. Teoretycznie zarabiam więc 560 zł, minus koszt dojazdu i targowiska = 505 zł. Teoretycznie, bo do wyprodukowania 3,5 kg serów zużywam gaz, prąd, środki czystości, chusty serowarskie lub pieluchy, ręczniki papierowe itd (przy dojeniu również). Trzeba też wziąć pod uwagę wypadki losowe i straty, bo ser to nie beton, a nawet beton się czasem nie uda. Coś pójdzie nie tak (bakterie, temperatura, wilgotność) i np. kilogram sera dostaną kurczaki. Ostrożnie zakładam, że jeśli zarobię na tym interesie 300 zł miesięcznie, to będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze, bo przynajmniej kozy zarobią na swoje zimowe utrzymanie. Przy okazji – mleczność będzie z czasem spadać :)
Może więc założę kozom wspólne konto w banku i Bożenie dam kartę do bankomatu, żeby sobie zarządzały swoim majątkiem, gdy nas już komornik wywiezie na taczce :D
Tak, bundz można np. kroić w kostkę i zalać w słoiku olejem/oliwą z przyprawami. Wędzarnię mieliśmy zrobić, ale co chwilę coś innego jest do roboty – urwana rynna, cieknący dach, wybita szyba w koziarni, zagroda dla kozłów (to zresztą na chwilę obecną mrzonka), wapnowanie koziarni, wapnowanie piwnicy, a przed nim – spoinowanie ceglanego muru, zanim spadnie Kanionkowi na łeb, gdy będzie wjeżdżał do lochu z tacką pełną serów, itd., itd., itd. Ja nie chcę narzekać. Ja tylko naświetlam kwestie objęte mrokiem ;) Jak na przykład kwestia taka, że byśmy mogli się utrzymać z serów, musiałabym ich zrobić ponad 60 kilogramów miesięcznie. Z sześciuset litrów mleka. Z dwunastu mlecznych kóz. I wtedy dojenie i przetwórstwo zajmowałoby mi 20 godzin na dobę. Ja nie chcę narzekać. Mówię Wam, jak jest.
A jak ja Ci przyślę własną butelkę z nakrętką, to możesz mi sprzedać* parę litrów koziego mleka wysyłkowo. plus trochę sera i jajek. czy się zepsuje po drodze?
*oficjalnie za dobre słowo.
Właśnie, klient powinien z własną butla przychodzić!
Przypomniało mi to cudowne miejsce w Primostenie, gdzie po domowe wino stała kolejka ludzi z butelkami po mineralce. I taki bardzo niehigieniczny dziadek lał wino z beczki do PETów (w sensie plastików). I to już w UE było.
No wiem, mleko nie wino i troszkę łatwiej się psuje ;)
Tak, gdybyśmy sprzedawali wino, klienci pewnie koczowaliby pod furtką. Choć to też zależy od ceny wina…
To prawda, procenty w jakiejkolwiek postaci pewnie miały by lepsze wzięcie w okolicy ;)
Może da się fermentować kozie mleko na jakiś kumys czy co ?
A 1/3 kolejki do niehigienicznego dziadka stanowili b. higieniczni niemieccy emeryci. Tylko małozorganizowani byli, bo nie mieli własnych butelek i dziadek wyciągał dla nich z własnego zapasu. I nikt się nie przejmował, czy ich przypadkiem po śmietnikach nie wybierał ;)
Przepraszam, że dopiero teraz, ale właśnie zeszłam z “pola”, umyłam gary, wstawiłam pieluchy do gotowania i siadłam przed klaptopem.
Mleka zdecydowanie nie wysyłałabym. Nawet gdyby faktycznie dotarło w 24h, to już nie będzie świeże mleko. Przechowywane w lodówce, w temp. 5 stopni, jest dobre przez trzy do czterech dni, choć i tak zachodzą w nim zmiany. Gdyby paczka trafiła do nagrzanego samochodu kuriera i sobie z nim pojeździła parę godzin, w najlepszym razie miałabyś mleko zsiadłe, a w najgorszym – gorzkie i do niczego.
A szkoda, bo to mleko jest jak marzenie i czasem mam ochotę rozdawać je za darmo tym wszystkim niedowiarkom, co na słowo “kozie” robią krzywy ryjek ;)
Jajka wysyłałam i tylko raz się zdarzyło, że nie przetrwały, pomimo zastosowania amortyzacji ze słomy i opakowania w dwa kartony. Opcja “ostrożnie” to dodatkowe pieniądze, tak jakby rzucanie przesyłkami o ściany było usługą standardową, a normalne traktowanie (bez rzucania i/lub siadania na przesyłkach) luksusem.
Ser czy twaróg powinny przetrwać, tylko jeszcze nie mam żadnych sensownych opakowań, prócz woreczków strunowych od jakiejś Gosi Gosposi, czy Zosi Samosi, nie pamiętam marki. No i jeszcze koszt wysyłki. W miasteczku B. jest tylko DPD i życzy sobie 25 złotych – rozbój w biały dzień. Małżonek mówi, że trzeba poszukać pośredników, bo oni dostają lepsze ceny. Jak znajdę czas, to poszukam.
No i co ja na chwilę obecną mogę zaoferować, gdy sery dojrzewające są w fazie wielkiej niewiadomej? Dziś wyniosłam do piwnicy dwie gomółki następnego eksperymentu, z wędzoną papryką. Mogę zaproponować ser podpuszczkowy świeży, uszlachetniony bakteriami fermentacji mlekowej, z dodatkiem ziół lub czysty. Albo ten z dziurkami, nibykoryciński, który jest nawet dość zabawny, tylko neutralny w smaku. Taka tam, zwykła mleczna świeżość, z delikatnie kwaskowym posmakiem. Twaróg jest świetny (wczoraj o północy złożyłam do kupy ten domek sernikowy, na moim twarogu – dziś rano małżonek odkroił sobie kawałek, po czym wrócił i zjadł POŁOWĘ ciasta), ale to tylko twaróg, co tu dużo gadać.
Wersjo druga – jeśli czegoś zapragniesz, napisz. Tymczasem idę pozamykać kozy i rozdać wieczorne smakołyki :)
Furgonetka.pl polecam, warto zadzwonic na infolinie, ja trafilam na bystrego Pana który szybciutko podsunął dobry pomysł, no i cenowo są ok i mają dobre opinie. Właśnie doczytałam, ze poza tym wszystkim co tam robisz codziennie, na co ja potrzebowałabym pewnie żeby doba miala ze 70 godzin, to zrobiłaś ciasto domek, jak Ty to robisz??? Skąd bierzesz czas siły i energie Kobieto!!!
Mam nadzieję, że wejdą w życie te przepisy o sprzedaży wyrobów z własnego gospodarstwa i będziesz mogła działać legalnie . Beczka jaka po Cebulackich nie wala się w obejściu ? Byłaby wędzarnia gotowa :) Zerknij sobie, jakie sery sprzedają tu http://www.serylomnickie.pl/jak-kupic/ i np. tu http://allegro.pl/ser-kozi-twarog-czaber-i-czosnek-niedzwedzi-200g-i5111046050.html . Twoje z pewnością nie byłyby gorsze ! Nie ma gdzieś w okolicy jakiegoś Koła Gospodyń Wiejskich albo jakiegoś lokalnego stowarzyszenia ? Oni często występują na lokalnych imprezach i targach, więc byłaby promocja jak znalazł . Fakt, że ilości Twoich wyrobów nie są jakieś imponujące, ale od czegoś trzeba zacząć. Roboty na dwie osoby z pewnością macie po pachy, mam nadzieję, że uda Wam się nie tylko narobić, ale i zarobić.
Jestem w lekkim szoku. W związku z tą aukcją na Allegro. Twarożek?? Nawet nie ser, tylko zwykły twaróg z dodatkiem ziół, 20 dkg za 15 zł plus wysyłka 15 zł, co daje cenę 150 zł za kilogram twarogu… Dwie osoby kupiły 9 sztuk. I nie jestem w szoku dlatego, że cena kosmiczna, bo wiem doskonale ile się wkłada w kozy pracy i pieniędzy, i jak bardzo hodowla kóz jest opłacalna (:D), a ta pani ma ich dużo :) Szok spowodowany jest tym, że jednak są ludzie skłonni tyle zapłacić za… twaróg. Allegro ma tę przewagę nad sterczeniem na rynku, że klient wie czego szuka, a ser nie leży na słońcu czekając na zlitowanie. Ta pani jednak ma status przedsiębiorstwa prywatnego, prowadzi agroturystykę, a jej gospodarstwo ma certyfikat ekologiczny (za to też się płaci w tym pięknym kraju). Do tego się dochodzi latami pracy i inwestycji. Czy my zdążymy się odbić od dna, zanim utoniemy, oto jest pytanie.
No ale nic. Mam kolejny ser do zrobienia, a później sprzątanie w koziarni i kurniku, więc muszę wracać do roboty. Dziękuję, mp :)
Muszę Wam zrobić kolejny film z koziołkami – Lucek jest ogromny, a większość narybku będzie rogata. Będzie z nimi istny cyrk :)
Z tego co pamiętam Prezydent dopiero co podpisał ustawę zezwalającą na sprzedaż produktów z własnego gospodarstwa na specjalnych zasadach. I może koncentracja na serach twardych albo i bardzo twardych (coś a la kozi parmezan?) byłaby dobrym pomysłem, bo transport i sprzedaż przez internet mniej kłopotliwe. A o certyfikaty bym się póki co nie martwiła – napiszesz w opisie aukcji “Ekologiczny”, a zamiast certyfikatu dasz link do bloga i nikt nie będzie miał wątpliwości:) Albo popytać o odbiorców hurtowych np. z Warszawy . Tamtejsze sklepy z serami korycińskimi i innymi eko ktoś zaopatruje przecież. Trzymam kciuki:)
Widzisz, Kanionku, jak zwykle problem tkwi w niewłaściwym zagięciu przestrzeni ;)
Otóż jakbyśmy takie Kanionkowo mieli pod ręką, to już byśmy mieli status stałego odbiorcy i złotą kartę klienta :)
Żeby znaleźć jajka, które teraz bierzemy “od chłopa” (3 km od nas), potrzebowaliśmy trzech lat mieszkania we wsi. A i tak nie do końca nam odpowiadają, bo “chłop” trzyma kury na wybiegu dość już wydeptanym i raczej mogłyby mieć więcej miejsca, ale mają i tak nieźle, bo dostają trawę z koszenia, warzywka i inne takie badziewie. No i nie są zamknięte 24/7 w pomieszczeniu, tylko wyłażą, kiedy chcą na to swoje klepicho.
No i są to najsmaczniejsze jaja w okolicy. Oczywiście pan sprzedający nie ma żadnej pieczątki ani atestów, ale co kraj, to inne przepisy przecież…
Z mlekiem było łatwiej, bo jak wół stała po drodze z miasta do naszej wsi tabliczka “mlekomat 24h”, co na początku wzbudziło niewąskie zdziwienie nasze a potem zachwyt, który trwa do dziś ;) Sprawa prosta jak drut: wchodzisz do chłodnej piwniczki, na ścianie wisi automat podobny do starego budkowego telefonu, stawiasz bańkę na półeczkę, wrzucasz trzydzieści cenciaków w automat i matalową rureczką płynie świeżutkie zimne mleko niepasteryzowane :) Strach się pytać, ile taka maszynka kosztuje, podejrzewam, że niemało. Ale trzeba przyznać, że sprytnie ominęli problem “rozlewania w butelki”, prawda?
Ale jest to niestety mleko krowie, koziego (z tego, co wiem) nikt w okolicy nie sprzedaje. Kozy nie są tu popularne…
najbardziej pragnęłabym mleka… ech. a gdzie Ty właściwie jesteś? może bym Cię w wakacje najechała na degustację…
A teraz coś z zupełnie innej beczki: http://www.antyradio.pl/Newsy/Duperele/10-metalowych-utworow-w-kozim-wykonaniu-2817 :)
A wiecie, że mlekomaty są i w Białymstoku…? 3 zyle litr mleka, 4 % tłuszczu, niepasteryzowanego…
Kiedyś zamawiałam sery ze sklepu internetowego. W środku, oprócz zamówienia była butelka zamrożonej wody. To jest fajny patent na obniżenie temperatury w przesyłce. Po 24h podróży w butelce wciąż był lód.
Dzięki za wszystkie pomysły. Jak na razie na moje ogłoszenie w lokalnym portalu odpowiedziała tylko konkurencja. Miły pan zadzwonił, wypytał gdzie jestem, po czym poinformował mnie, że zaniżam cenę mleka koziego na rynku. Po czym sam przyznał, że do niego też nikt jeszcze po mleko ani ser nie przyjechał, a jest, jak się wyraził, “umocowany w Trójmieście”. Never fucking mind.
Jest 25 maja, 10 dni po oficjalnym terminie zakończenia ryzyka przymrozków. Pamiętna przymrozkowych strat z ubiegłego roku byłam nadzwyczaj ostrożna i czekałam długo z wysadzeniem czegokolwiek w ogrodzie. Odważyłam się wczoraj posadzić sześć dorodnych sadzonek dyni, które już chciały o własnych siłach wydostać się z doniczek. I dziś w nocy zero stopni, sześć sadzonek kaputt. No może dwie z nich, posadzone na kompostowniku, który emituje ciut ciepła, MOŻE wstaną.
To tyle z pamiętnika ogrodnika, a tak poza tym wszystko u mnie świetnie. Byle do śmierci.
Pan od konkurencji niech Ci zwisa obojętnym kalafiorem ;)
Dyniom daj im szansę, może są twardsze niż sądzisz. A z tym sadzeniem i przymrozkiem to pewnie któreś z Praw Murphiego :(
Przytulam Cię z powodu dyni. Z powodu całokształtu samopoczucia też Ci się należy, jak wnioskuje z ostatnich wpisów :)
No chyba, że wolisz solidnego szturchańca typu “Kanion! Baczność! Obora na Ciebie liczy! Lepsze jutro było wczoraj, a teraz nie ma co płakać tylko robić swoje i cieszyć się, że aż dwie sadzonki przeżyły!” ;)
A wczoraj widziałam kozę, która miała wieelgachne strzyki. Normalnie ze 20 cm miały!
Przed dosłownie chwilą dzwoniła bardzo sympatyczna pani, której ponoć koleżanki “podrzuciły” moje ogłoszenie. Powiedziałam ile i czego jestem w stanie wyprodukować w ciągu ilu dni, i mają się z koleżankami naradzić, która czego by chciała i ile. I nawet pytała, czy można do mnie przyjechać, czy sama dowożę do klienta. Hm. Z jednej strony się cieszę, z drugiej jakaś podejrzliwa się zrobiłam po telefonie od konkurencji ;)
Niee, dynie dziś oglądałam, amen i świećpanie. Z cukinii (wysianych w doniczkach) nie wyszła mi w tym roku ani jedna, pomimo dwukrotnego zasiewu nasion z różnych źródeł (moje własne i sklepowe), i to jest dopiero zagadka, bo co jak co, ale cukinie zawsze mi rosły jak pomylone, nawet te nadwyżki sadzonek, które potrafiłam w akcie desperacji wsadzić w dziurę w trawniku. A tu dupa, nawet nie wykiełkowały. Może ziemia, którą kupiłam na rozsady, była do dupy, bo w dwa dni po wysiewie zaczynała łapać pleśń na wierzchu.
Biedna koza! Nie ciągną jej się te cycki po ziemi?? I tak sobie myślę, że aż tak długie to też niewygodnie przy dojeniu. Ale może lepsze takie, niż cycki Bożeny – koza ma 5 lat, nigdy nie była dojona, więc strzyki maciupkie, a wymię twarde. Podobno im starsza koza, tym sztywniejsze i twardsze strzyki. Staw kciuka boli mnie tak, jakbym na nim pompki robiła, a ja tylko doję Bożenę. Albo to wina mojego kciuka, że się durny wygina do tyłu jak człowiek-guma.
Szturchać mnie nie trza, sama się kopię w łydkę. Tylko coraz częściej się zastanawiam po co.
Po co?! Po jajco.
Nie pierdól, Kanionek, że nie ma po co : )))
Ech, po jajco. Nawet z jajcami ostatnio problem. Gamoń sypia w kurzym gnieździe (normalnie włazi do kurnika, ładuje się na górną pryczę i śpi, skurwikłak, w gniazdku z siankiem), Kotek zajął tę budę, co to ją wstawiliśmy kurom na żłobek, i biedne kurczaki koczują pod drzwiami koziarni, a gdy tylko nadarzy się okazja wejść do środka (np. gdy ja wchodzę), to myk-myk do żłobu, jeden przysiad i jajko złożone. TAK te jajka w sobie trzymają, mało nie pękną, byle tylko nie złożyć ich na kocie. No ja im się nie dziwię.
Ale żeby tylko o jajco chodziło, to byłoby fajnie. A nie jest.
Zbieram się, żeby Wam te obiecane nudy ogrodowe napisać, wrzucić parę zdjęć i tak dalej, ale jakoś… “znowu w życiu mi nie wyszło”.
No to nie szturcham tylko przytulam :)
Wyszło Ci Kanionku, wyszło. Nie wszystko i jeszcze sama nie wiesz co, ale zapewne więcej niż innym by wyszło na Twoim miejscu (i nie tylko szydło z worka bokiem ;) )
Rosoły zamiast ganiać za soba z rozdartym dziobem powinny dobitnie wytłumaczyć Kotkowi i Gamoniowi – sorry, ale co kurze to kurze i won mnie z tymi kłakami. Jakieś mało asertywne te Twoje kuraki ;). Może trzeba kotom skrzydełka przyczepić i wtedy Rosoły raban podniosą?
Fajnie, że jest odzew na ogłoszenie. Jeśli zamówią i zasmakuje (no trudno, żeby nie!), to pewnie pójdzie lawinowo. Trzymam kciuki, żeby panie się zdecydowały.
Kozie cycki po ziemi się nie ciągnęły tylko z powodu, że cała koza duża była. No i samo wymię mniejsze niż u Twoich (pewnie zasuszona). I faktycznie wyglądało na niewygodne do dojenia, bo, jak to u kozy, stożek nie parówka i u nasady b. szerokie.
Tak mi się skojarzyła z mamusią z plemion łowiecko-zbierackich co dziecięciu powie “masz cycusia, tylko nie odchodź za daleko” ;)
Skoro Gamon uwielbia się wylegiwac w kurniku, może moglby robic za sztuczna kwoke? A w ogole, Kanionku, może pora wydoic swój talent literacki? Jakies konto na wplaty (zerknij do blogu Matki Kurki), jakiś system bonow, kto chce, podczas wakacji moglby odebrać w naturze. Albo jakies reklamy do klikania? Tyle pracy nie moze isc w kosmos. Sama chętnie bym przyjechala, poglaskala kozy i odjechala z serem czy słoikiem przetworów. Macie wielki potencjal, ludzie tego szukają, rynek zbytu jest, ale nie w najbliższym miasteczku.
Dziś dzień sera. Dzień sera jest co drugi dzień, kozy dają już 6 litrów dziennie, ale trochę mleka zostawiam sobie do kawy czy innych fanaberii.
Mam jeszcze pół godziny, zanim trzeba będzie kroić skrzep, podgrzać ziarno, wymienić część serwatki na wodę, przełożyć skrzep do foremek, obciążyć i przekładać co pół godziny, a w międzyczasie pozmywać utensylia, wyprać i wygotować chusty serowarskie itd.
Pluskat, wszystko się zgadza w Twoim równaniu, oprócz kasy ;)
Agroturystyka, nawet w formie koczowiska pod namiotami, wymaga inwestycji, choćby w wodę (studnię), ogrodzenie (nie każdy chciałby zobaczyć po przebudzeniu rozszarpany namiot i wiszące nad twarzą rogi Andrzeja, który chce się tylko przytulic, ewentualnie obsikać buty), łazienkę i kuchnię dla gości. Rata naszego kredytu wynosi 1000 zł miesięcznie (czy to jest faux pas, mówić publicznie o pieniądzach? jeśli tak, to wybaczcie), na zapłacenie rachunków, wyżywienie i utrzymanie zwierząt i samochodu potrzebujemy minimum drugie tyle, że nie wspomnę o wypadkach i awariach. Kozy mają szansę zarobić na siebie, miejmy nadzieję, ale w chwili obecnej mam poważne wątpliwości, czy powiększać stado. Za chwilę te trzy mamuśki trzeba będzie doić przynajmniej dwa razy dziennie, a ja już teraz wiem, ile czasu zajmuje jeden udój, konserwacja podwozia, sprzątanie, dezynfekcja, zmywanie i przetwarzanie mleka. Nawet korekta racic, którą od czasu porodów robiłam już dwa razy, to nie jest 5 minut. Za chwilę będę miała 40 kopytek do obsługi, bo na miękkich pastwiskach kozy zelówek nie ścierają, a skakanie po murkach w koziarni zostało ograniczone wskutek przeróbek (porodówka).
Na blogu Matki Kurki często przesiaduje mój mąż, więc wiem, o czym mówisz. I sama zobacz – w maju masz u mnie jeden wpis. Za co mam brać od Was pieniądze? Na więcej wpisów nie mam ani czasu, ani często ochoty. Taka ze mnie nieudolna artystka, że lubię na wpis mieć jakiś pomysł i wenę, nie umiem prowadzić dziennika pokładowego z jałową rejestracją zaistniałych faktów, a moje ostatnie wpisy coraz bardziej takiego gniota przypominają. Jestem jaka jestem. Ostatnio głównie zmęczona.
Teraz mam na głowie problem z kozłami. Lucek już smali cholewki do siostry, a Andrzej wydymałby nawet słup ogłoszeniowy. Moja wet jest na macierzyńskim i nie wyjeżdża w teren (trudno jej się dziwić), a temu palantowi, który mnie przez trzy tygodnie zwodził ws. głupiego środka na odrobaczenie (chodziło o taki, który jest bezpieczny dla koźląt i nie ma karencji na mleko), nie potrafię zaufać. Zrobiłam kolejny solidny research w necie i kastrację przeprowadzę sama. Sprzęt jest powszechnie dostępny, metoda do wyboru do koloru, wielu rolników kastruje bydło samodzielnie, a ja też krowie spod ogona nie wypadłam i dam radę.
Jeśli chodzi o nas dwoje, to owszem. Każde z osobna ma jakiś potencjał, tylko razem do kupy złożeni tańczymy jak ślepy z kulawym, coraz bliżej płomienia świecy. A raczej nagrobnego znicza. Danse macabre. Wracam do sera, a kosmos jest na tyle pojemny, że cały ogrom naszej pracy zda mu się ledwie westchnieniem motyla ;)
PS. Wczoraj dopadła mnie bezsenność i zrobiłam sobie podróż sentymentalną po moim blogu. Nie czytałam swoich wpisów, tylko Wasze komentarze. Znów się pośmiałam i powzruszałam i w kontekście wszystkiego powyższego zastanawiam się, czy to ja WAM nie powinnam przypadkiem zapłacić, Oboro nad Oborami :-)
No żesz .Co Ty Kanionek opowiadasz z tym płaceniem oborowym kozom. W internecie teraz rodzą się ogromne fortuny i jeżeli masz możliwość ( a masz) i odbiorców- czytelników(a masz), to dlaczego nie spróbować zarobić jak dziesiątki innych blogerów. Wierzyć mi się nie chce, że jeszcze nie zgłosił się do Ciebie żaden taki, co by chciał coś tu zareklamować. Dawaj dziewczyno śmiało! Jak w siebie nie wierzysz, to nam kozom uwierz. Nawet w wersji pesymistycznej na tym nie stracisz, a nuż zrobimy z ciebie celebrytkę, co i rusz na “pudelku ” się pojawiającą….
Na pudełku chyba, a raczej “w”.
Dziękuję, Czubatka, oczywiście :)
Ale wiara to wiesz, tylko góry przenosi, a resztę człowiek musi sam ;)
Zeroerha! Specjalnie dla Ciebie się wysiliłam i odpowiedziałam, po miesiącu, na Twoje zapytanie na forum. Są fotki :)
Łaaaaaa! Specjalnie dla mnie :)))
Już lecę oglądać!!!
Dotychczas też żyłam w przekonaniu, że w plastikowym to się dziury robi za pomocą gwoździa i ognia. Aż tu znienacka zostałam uświadomiona przez Zaprzyjaźnionego, że współcześnie ku temu służą wiertarki;-)
Oraz, jakem weganka, po raz pierwszy od dawna zapragnęłam sera:-D
Poczytuję to sobie za komplement i dziękuję :)
No i tak, wszystko się zgadza – wiertarką najlepiej i wiertarki (a raczej wkrętarki akumulatorowej) użyłam do zrobienia dziurek w plastikowej misce (kolejny eksperyment z formą do sera), ale nie w kubeczku po jogurcie/kefirze/śmietanie. Ścianki są cieniutkie, można taki kubełek zgnieść niechcący w dłoni, i wiertarką, nawet z cieniutkim wiertłem, trudniej się przy czymś takim manipuluje. I można sobie z impetem w głąb dziurkę niechcący gdzie indziej wywiercić, a ja to już na pewno miałabym sito zamiast lewej dłoni :D