Szalupą przez Drogę Mleczną, czyli że wszyscy umrzemy
“Co czuje Ania, która włożyła rękę do zbiornika z kwasem solnym?
Na pewno nie dno.”
Internety, 2015.
Na samym czubku świerka za oborą, jak co roku siedzi kos, i sobie słodko śpiewa. Jest 21 marca, zmierzch, termometr mówi zero stopni, a on sobie śpiewa. Co tam zero stopni – z nieba siąpi uporczywa mżawka z farfoclami śniegu, podmuchy wiatru przeszukują kosowi kieszenie czarnej marynarki, a ten sukinsyn ŚPIEWA. Kanionkowi na złość śpiewa, żeby mi udowodnić, że absolutnie WSZYSCY są zadowoleni bez względu na ustrój, tylko ja mam zawsze jakiś problem.
Ale może akurat ten kos ma wyjątkowo dobrego dilera, bo inne małe tałatajstwo kłębiące się w krzakach żywopłotu nie wydaje się już takie zadowolone. “Gdzie jest, kurde, sierść Atosa”, pytają, “i z czego my teraz będziemy wykończeniówkę gniazd robić?”. Bo każdej wiosny sierść Atosa była. Wyczesywany trzema różnymi szczotkami, zimowy podszerstek turlał się puszystymi kłębami po podwórku i ulatywał z podmuchami wiatru, dostarczając materiału budulcowego ptakom i gryzoniom, a teraz nie ma. Bo jako Pies Udomowiony, Atos cały swój gruby sweter zrzucił nam na wykładzinę podłogową i ostatni ostry zator aorty odkurzacza miał miejsce gdzieś w lutym.
Oczywiście, że widziałam zaćmienie. Czy się cieszę? Nie wiem, bo jako psychastenik o niezintegrowanej osobowości labilnej emocjonalnie mam czasem problem z identyfikacją moich uczuć. A z radością to u mnie jest zwykle tak, że najpierw się cieszę szczerze jak koń, z zębami na wierzchu i na całego, a zaraz za chwilę sobie mówię: no i czego się głupia cieszysz, i tak wszyscy umrzemy. Pamiętam, jak pewnej nocy po raz pierwszy zobaczyłam Wielką Mgławicę w Orionie i Saturna z jego pierścieniami, przez amatorski teleskop astronomiczny Synta 8 (dawno temu kupiłam małżonkowi na urodziny), i choć mróz był okrutny, a teleskop wielkości pralki “Frania” musieliśmy wytachać z czwartego piętra bez windy i w częściach załadować do takiej małej improwizacji samochodu (kupiłam go za 1100 zł – było to auto z serii “i po opuszczeniu szyb nie dało się ich już podnieść”), wyjechać na jakieś bezludzie na tyle daleko od miasta, by nie było już widać pomarańczowej łuny na horyzoncie, nie zgubiliście się jeszcze?, to pomimo tego wszystkiego, gdy zobaczyłam pierwszą w życiu mgławicę, a chwilę później Saturna (w okularze teleskopu był wielkości ziarna grochu żółtego łuskanego), to byłam prawie tak przejęta, jak zapewne Armstrong, gdy otrzepywał z butów księżycowy pył.
Nie wiem, czy było to uniesienie typu religijnego, ale na pewno co najmniej kilkanaście razy wezwałam niektórych takich po imieniu nadaremno. I szarpałam małżonka za rękaw (zobacz szybko zobacz). I dopiero gdy mój zmarznięty na kość tyłek zaczął powoli sublimować do atmosfery, a palców u dłoni nie czułam już od dłuższego czasu, nastąpiła zwyczajowa oczywistość i tak zwane klapnięcie serniczka. Bo, pomyślałam sobie, ALE KANAŁ. One, te planety, jakiś pierdyliard kilometrów stąd, kręcą się w kółko od jakiegoś bazyliona lat, i generalnie w dupie mają uroczystą kretynkę z gilem, blaszaną tubą i zwierciadełkiem. A ja tu stoję na mrozie (wilki jakieś…), samochód w radosnym uniesieniu zaparkowałam tak, że grom wie jak wyjechać, oglądam Saturna wielkości grochu i się CIESZĘ, a przecież zaraz umrę. Nie wiem, czy ja to Państwu dobrze zobrazowałam. Ostatecznie możecie sobie kupić teleskop i sami się przekonać, jak to jest.
No ale do zaćmienia. Wiem, że zaćmienie już BYŁO, i że temat nieświeży jak żołnierskie buty, ale i tak Wam opowiem. No więc oglądaliśmy zjawisko przez odcinek piersiowy kręgosłupa małżonka, bo akurat był pod ręką, i nawet zrobiłam pożałowania godne fotki aparatem typu kompakt, gdy byłam jeszcze w fazie “ale się cieszę jak fajnie o rany”. Tu ujęcie przez filtr kręgu T6:
A tu przez jakiś mięsień (jednak najlepiej widać przez płuca):
A tu już końcówka, chmurki jakieś się jeszcze załapały:
No i właśnie dzięki temu zaćmieniu znów doznałam chwilowego przypływu szczęścia, z tytułu że oto wielkie wydarzenie, no ale jako że mam już dość bogate doświadczenie w obserwacjach astronomicznych (jak na przeciętną idiotkę z Franią na montażu azymutalnym), dość szybko przeszłam z fazy “ojacie” do “i tak umrzemy”, a jeszcze przed niechybną śmiercią musieliśmy przecież lecieć robić gałęziówkę. W kąt więc rzuciwszy odcinek piersiowy małżonka chwyciliśmy piłę i siekierę (małżonek) oraz duży sekator ogrodowy i chusteczki i coś do picia i telefon w razie czego i jeszcze parę drobiazgów (ja), i pokonawszy kilometr z kawałkiem w głąb lasu byliśmy już na placu boju, i to tyle o zaćmieniu.
Placyków do obrobienia jest kilka, może sześć, ale na wszystkie to życia przed śmiercią nam nie starczy, a już na pewno nie wyrobimy się do jesieni, więc ustaliliśmy, że zrobimy jeden, góra dwa. O czym ja w ogóle opowiadam? O zbieraniu gałęzi pozostałych po wycince drzew przeprowadzonej przez Lasy Państwowe. Zbieranie gałęzi brzmi niemalże słodko i nie zdziwię się, jeśli czytając to, wyobrazicie sobie drepczącą po lesie babulinkę zbierającą chrust, obowiązkowo w kwiecistej chustce na głowie. Ale niestety nic z tych rzeczy. Musicie sobie wyobrazić pobojowisko po wycince i zrywce kilkunastometrowych pni – głębokie koleiny po kołach ciągników, plątaninę gałęzi koron ściętych drzew, połamane drzewka o niehandlowej średnicy pnia, a wszystko to w zwałach i kupach, albo porozrzucone gdzie bądź, tak jak spadło.
Po dotarciu na pierwsze “oczko” i wstępnych oględzinach miejsca pracy przyszła mi do głowy taka metafora. Że w lesie wielkie maszyny, ciągniki, dźwigi i wyciągarki, są jak drapieżniki, które polują na grubego zwierza. Gdy już wezmą co chciały, tłuste tusze swych ofiar zaciągnąwszy w jakieś odległe kryjówki, przychodzimy my, padlinożercy, by żerować na resztkach. I z tym romantycznym nastawieniem rzuciłam się w tak zwany wir pracy, a dokładniej w gąszcze. I powiem Wam, że już po niespełna godzinie, gdy po raz ętsiąty wykręciłam sobie kostkę, strzeliłam gałęzią w twarz, nadziałam łydką na sterczący z pnia ostry kikucik gałęzi, poczułam w plecach ciężar którejś z kolei “gałązki” grubości mojej nogi i potknęłam o Bóg wie co, wszystkie metafory poszły mi się czesać. I jakoś tak spontanicznie zastąpiły je inne, bardziej swojskie określenia ludzkiej niedoli i wyrazy uznania dla złośliwości losu. Dlatego powiadam Wam, nie spoglądajcie z góry na klnącego murarza czy hydraulika, albowiem praca fizyczna jest tylko wtedy romantyczna, gdy się na nią z boku patrzy i piórem marki Parker opisuje. I daję słowo – po roku pracy przy gałęziówce moje umiejętności w zakresie budowy zdań złożonych i wyrażania emocji skurczyłyby się do “dej mie szluga bo mie chuj strzeli”.
Za to po jaśniejszej stronie księżyca… Naleśniki na kozim mleku wyglądają tak:
Kozie mleko w słoikach tak:
(Widzisz Ciocia? Mówisz i masz – nawet półtora litra!)
A mleko, które produkuje Tradycja, po schłodzeniu w lodówce smakuje jak lody śmietankowe. No dobra, nie jest AŻ TAK słodkie, ale zdecydowanie ma posmak śmietankowy. I jeśli chodzi o samo mleko, to nadal jestem zachwycona, nawet pomimo świadomości tego, że wszyscy umrzemy. Jeśli zaś chodzi o dojenie… Czy wiecie, że aby uzyskać litr mleka od Tradycji, dojarka musi wykonać około ośmiuset ściśnięć palcami jednej dłoni (bo lewą jeszcze nie potrafi)? Liczę na to, że zaskoczone nową sytuacją mięśnie palców i śródręcza przywykną do tej pracy zanim całkiem zetrę sobie szkliwo z trzonowców. No i nadal czuję się jakoś dziwnie przy tym dojeniu. Jak złodziej i ostatni łachudra. Koza stoi spokojnie, dopóki owies w wiaderku się nie skończy, a ja doję i patrzę, jak na powierzchni przybywającego w szklance mleka tworzy się puszysta pianka. I myślę, że to nie moje mleko, i nie moja pianka, i że jestem świnia. Czy do tego też się przywyka?
Wróćmy może na tę jaśniejszą stronę. Maluchy mają już dwa tygodnie i choć wciąż są maluchami, to zmiany w ich życiu zachodzą bardzo szybko. Od kilku już dni mogą powiedzieć, że funkcjonują w kozim stadzie:
Wyrosły im ząbki ostre jak żyletki (może i jestem świnią, ale przynajmniej nie gryzę Ziokołka po cyckach) i coraz częściej memłają w pyszczkach siano udając, że żują. Pozwalają sobie na utratę kontaktu wzrokowego z matką, choć siebie nawzajem raczej pilnują, a reszta stada jeśli ich nie uwielbia, to przynajmniej toleruje. Zresztą, sami zobaczcie:
I może wyjaśnię kilka kwestii – Atos wystąpił tym razem nie w skarpetkach (mam ograniczoną ilość skarpetek do zdarcia, a muszą zostać choć ze trzy pary dla mnie), tylko w dżinsowych onucach. Dżins wzmocniony w strategicznych miejscach srebrną taśmą sprawdza się całkiem nieźle.
Film kończy się bez sensu, dokładnie w tym momencie, w którym skończyło się wolne miejsce na karcie pamięci aparatu foto. Taki zbieg okoliczności. A Irena tylko żartowała i nikomu włos z koziej głowy nie spadł.
Aha, zaczęliśmy już budowę stanowiska do dojenia. Konstrukcja wyglądająca jak skrzyżowanie szafotu z okienkiem makdrajwa stanie w odosobnionym miejscu, a dokładnie w drugiej części obory, w starym chlewiku. Chlewik służył Cebulackim za składzik gratów i jeszcze przedwczoraj wyglądał tak:
A obecnie jest wysprzątany i znajduje się już w nim część materiałów na szafot. Znaczy dojalnicę. Podest ten taki. Gdy będzie gotowy, zrobię zdjęcia z udziałem modelki i wszystko stanie się jasne.
I to tyle na dziś. Nadal brnę z mozołem przez liczne materiały dotyczące mleka koziego i jego przetworów. I widzę, że tak jak w każdym innym temacie, muszę uważnie przesiewać dane przez cedzak bełkotu. Wiedzieliście na przykład, że na wierzchu mleka stojącego w lodówce (np. jedną dobę) nie zbiera się śmietanka, tylko DROŻDŻE? Dawca tej elektryzującej informacji, poproszony o rozwinięcie, lub choć podstawy naukowe takiego twierdzenia, wykręcił się sianem, owinął w bawełnę i niewykluczone, że jadąc wierzchem na kocie uciekł do Meksyku. Ale już informacja o tym, że masło zrobione ze śmietanki z mleka koziego jest białe, ponieważ tłuszcz zawarty w kozim mleku nie absorbuje karotenu, jest prawdziwa. Sery dojrzewające to jest temat, oględnie ujmując, obszerny. Przede mną ocean wiedzy, a szalupa czasu niewielka. Wiosłuję jak szalona.
PS. Wymyśliłam w końcu nazwy działów tematycznych na Forum Obory Kanionka, i przy okazji wyszedł mały problem, nad którym znów będzie się biedził małżonek. Gdybyście się kiedykolwiek w życiu śmiertelnie nudzili, to bierzcie przykład ze mnie i zamiast układać puzzle, czy liczyć autobusy w zajezdni – kupcie sobie kozę. Jedna wystarczy, słowo gwiezdnego żeglarza z cedzakiem na głowie.
PPS. Jak widać, słychać i czuć, mój nadajnik nieuzasadnionego optymizmu wciąż jeszcze nie działa prawidłowo, i kręcenie gałką przy odbiorniku nic nie da. Dostałam od Was trzy sympatyczne upominki, ale nie zaprezentuję ich przecież w towarzystwie gila, cedzaka i metafory z padlinożercą. Jeśli zaś chodzi o imiona koźlątek, to sukces jest, że tak powiem, połowiczny, czyli chłopak nadal biega taki jakiś nienazwany, jak – nie przymierzając – mój nastrój.
Kanionku, czytam Cie z zazdroscia, ze tak trafnie, ze tak barwnie i w ogole (tu wzbilam sie na wyzyny mej elo-cos tam). Trzymaj sie, dziewczyno.
Dziękuję, Nikt Wazny. A Ty? Trzymasz się jakoś?
Nie bylam gotowa na takie pytanie;)
No, trzymam sie, jakos:)
Obejrzalam w koncu zdjecia i filmik. Koziolki sa prawdziwie slodkie. A calosc sprawia sielankowe wrazenie. Ale wiem, to tylko wrazenie. Pracy moc, a i klopotow niemalo.
W ktoryms komentarzu napisalas, ze chcesz Andrzejowi “obciac ziarenka” – wystraszylam sie, ze chcesz mu zrobic ciach na meskosci;) Po chwili zrozumialam, ze chodzi o diete…
Kiedys jezdzilam konno, pamietam, ze konie tez podlegaly rygorom dietowym, bo np. nadmiar owsa mogl sprawic, ze wierzchowiec zbyt wigorowy byl, co niekoniecznie bylo pozadane.
Jakie one już duże :))) Kozutka ma już imię? Jakie? Ciekawość mnie zżera!
Tatuś to rzeczywiście patologia, skoro synek obchodzi go dużym łukiem. Pewnie nie tylko szlugi po kątach pali, ale i jabole za drewutnią obala… oj Pecik, Pecik popraw się chłopie bo stracisz fanki!
I pieson Atos – moja sympatia :))
Bo synek dostał tatusiowym porożem po grzbiecie, i teraz ma respekt. A Andrzej, no cóż… Z jabolem go jeszcze nie przyłapałam, ale na rozboju już tak. Uparł się, że rozpirzy w pył ten zabytkowy wychodek na tyłach i jedną deskę już rogami wyłamał. Poza tym walczy z drzewami i obsztorcowuje wszystkie swoje damy, tak dla draki. Ego mu się rozdęło, para z nozdrzy bucha, i chyba obetnę mu ziarenka. Może na diecie z siana i marchewki się trochę uspokoi. Ale nie zawsze palma mu odbija i muszę sprawiedliwie przyznać, że to ogólnie dobry koziołek jest :) A dzisiaj się już tak upaćkał w żywicy, że mu się z futra zbroja zrobiła. Nie rozczeszę tego nawet widłami, więc chyba go zwyczajnie ostrzygę, gdy zrobi się cieplej. I wtedy dopiero okaże się, ile tak naprawdę jest Andrzeja w Andrzeju. Ja obstawiam, że 50% Andrzeja to włosy. A w środku tego kłębu sierści siedzi mały Pecik ;)
Pieson Atos mruga do Ciebie oczkiem – zrobił się z niego pieszczoch łasy na komplementy :)
A moja elo-coś tam w głębokiej dolinie…
Ja sie odnioslam glownie do slowa pisanego, bo obrazki na telefonie zwyklym widze, ze sa, ale bez blizszych szczegolow. Jutro se obejrze. A kozka to Kachna przeciez, na czesc i ku czci:)
:)
Dumna jestem jak paw!
E tam – jak stado pawi!
A wiesz, że chyba tak musiało być? Bo naprawdę Kachna do niej pasuje. Jest śliczna, uśmiechnięta, i coraz bardziej pewna siebie – braciszkowi już dzisiaj po głowie skakała ;)
Ja też swego czasu braciszkowi po głowie skakałam:)
Wysyłam Ci na maila pewne zdjęcie.
Oddaje całą mnie …kiedyś.
Mam nadzieję, że wrócę do “siebie”.
Ścisk i jak przystało na kozę – bodu, bodu:)
Bo Katarzyna to charakter a nie imię ;)
O, dzięki, przypomniałaś mi o konieczności sprawdzenia maila.
Wracaj, wracaj do siebie :)
Kretynka ze zwierciadelkiem :))))) Nie przejmuj sie, kazdy (no, chyba pawie kazdy?) ma w chwili obcowania z ogromem kosmosu takie mysli. (a i u mnie wczoraj kosmos byl – kolejny raz sie nam notki siostrzane zdarzyly, ja ci mówie, to jest Znak!!! tylko jeszcze nie wiem czego ;)
A kózki jak juz fajnie skacza! Na poczatku im sie tak te nózki trzesly, a teraz tylko drzewo pochyle podstawic i zaraz wskocza.
No i brawa dla Antoniego, on juz te udka wychudzone wyraznie unosi, super.
Im jest drzewo niepotrzebne, bo mają pochyłą mnie :D I bardzo chętnie skaczą. Nie wiem, dlaczego natura tak stworzyła kozy, że one muszą wejść jak najwyżej, ale MUSZĄ i już. I jeśli nawet tylko przyklęknę, to zaraz się na mnie wdrapują jak na górski szczyt. Choć czasem, gdy są bardzo zmęczone, poprzestają na wgramoleniu się na moje kolana i zasypiają, jeden obok drugiego, i ja się wtedy rozpływam jak plaster masła na dłoni.
Zajrzałam do Ciebie i faktycznie, widzę te wspólne elementy. Jak to JAKI ZNAK? To są RYBY, oczywiście. Tą PraRybą to mi dobrze zrobiłaś :)
Zasypiaja ci na kolanach? Jeee… :) ale fajnie tak musi byc!
No właśnie upodobały sobie wdrapywanie się na moje nogi, gdy np. siedzę na koziej ławce. Jak jedno wskoczy i się ułoży, to drugie zaraz obok, i zasypiają. Wierzaj mi, Diable, nie sposób od tych szprotów rąk oderwać :) Nie występuje zjawisko “OK, mam dość”, nie ma czegoś takiego jak przedawkowanie, małe koziołki można jeść łyżkami bez ograniczeń. Zwłaszcza, gdy uroczy duet stanowią: diabełek z różkami (rosną, rosną!) i przechytrą minką oraz śnieżnobiały aniołek z gwiazdką na głowie ;)
Imię Diablo nasuwa się samo. Mało kozie, ale Mąż byłby zachwycony :-) I jeszcze mi się Janusz kojarzy, pamiętasz Gajosa w roli diabła?
Dzięki za odcinek serialu z Kamionkowa. Andrzej rośnie na czarny charakter, a Atos (nawet po manikiurze) zachowuje się jak bohater „Opowieści o prawdziwym człowieku”. Kózki rosną przepisowo i niedługo będą skubać świeżą trawkę. Zaćmienie piękne! U mnie było tylko pochmurnie i złowieszczo. Mgławicę końskiej głowy też przerabialiśmy, pies zasnął pod statywem, nogi wrastały w glebę, bo obserwacje astronomiczne mają to do siebie, że trwają, trwają i trwają. Teraz nie musicie wyjezdzać za miasto.
Co będzie z transportem, jak już skończycie etap siekierezady?
Może najpierw spróbuj zrobić świeży ser. Też bardzo dobry i ma amatorów.
U mnie było pochmurno podczas całkowitego zaćmienia, te kilkanaście lat temu. Mieszkałam wtedy w Gdańsku, pracowałam w pewnym urzędzie, i tylko sobie w radio słuchaliśmy, gdzie widać, a gdzie nie widać.
Z obserwacjami astro w Polsce jest tak, że w ciągu całego roku trafia się może kilka takich nocy, gdy są naprawdę dobre warunki do obserwacji, a wpływ na jakość obserwacji mają nie tylko chmury. Ale już po przeprowadzce tutaj udało mi się całkiem ostro uchwycić Jowisza i kilka jego księżyców.
Transport będzie niełatwy. Zamierzamy wynająć ciągnik, i przedrzeć się przez las tą samą drogą, którą zwożona była dłużyca. W niektórych miejscach koleiny są głębokie na pół Kanionka… No cóż, przekroczymy tę rzekę, gdy do niej dojdziemy ;)
Nastawiłam jeden litr świeżego mleka na zsiadłe, a do drugiego litra dodałam łyżkę jogurtu naturalnego. Wyobrażam sobie, że z obydwu eksperymentów wyjdzie mi twarożek. A co wyjdzie, to zobaczymy ;)
Och, “Opowiesc o prawdziwym czlowieku”… Nie zlicze ile razy przeczytalam to w wieku szczeniecym. I choc juz wowczas draznily mnie wtrety ideologiczne, calosc bardzo udana, o ile dobrze pamietam.
I tak, Atos jest jak Aleksiej:) Dzielny i niezlomny:) A przy tym kochany:)
Jeszcze Antoś zatańczy… tylko ja bym go profilaktycznie wsadziła w jakiś gorset.
Tak, my też się trochę obawiamy tych Atosowych tańców. Zdajemy sobie sprawę z tego, że gdy on zacznie chodzić, to zaraz będzie chciał biegać, a później pewnie i skakać. I powtórka z rozrywki jest prawie pewna. Nie wiem, jak mógłby być skonstruowany psi gorset, żeby minimalizował ryzyko kolejnego urazu, zwłaszcza w odcinku lędźwiowym. Bo piętro niżej jest przecież narząd do sikania, zaraz za nim najcenniejsze skarby, a jeszcze ogon i pod nim dyspenser batoników. Chyba, żeby pod narkozą odlew gipsowy zrobić i na tej kanwie uszyć zbroję ze świńskiej skóry wiązaną stalowym drutem, z otworami w stosownych miejscach ;)
Jaa cieee! Ile mleka! Dzięki! I pianka, i śmietankowe, i w ogóle! Ty wiesz, że teraz przeszukuję satelitarne mapy Googla, żeby zlokalizować Waszą hacjendę i zrobić Wam wjazd na chatę w celu ograbienia z udoju? ;)
Swoja drogą przy tych ośmiuset uciśnięciach to masz chyba Kanionku krzyżową drogę mleczną.
Ciemna strona księżyca u mnie rządzi od lat. Mam jak w tym okrutnym dowcipie:
“-Mamo, mamo! dostałem piątkę!
-I co się cieszysz? I tak masz raka.”
Wiem jak wyglądają tereny po zrywce, więc szacun za Wasza ciężką pracę. Ja tylko miałam okazję parę razy przedzierać się przez takie rumowisko, dodatkowo na stoku,zarośnięte jeżynami i malinami (Bieszczady). Bo gdzieś tam był szlak tylko go wycięli. Jeżyny stanowiły podwójne utrudnienie, bo się towarzystwo (w tym połowa nieletnich) przypinało do co obficiej owocujacych krzaczków.
A na filmie widać, Kanionku, Twe dłonie spracowane. Dołączam do tych co każą Ci używać rękawiczek. O siebie może Ci się nie chce dbać, ale czy pomyślałaś, że jak doisz Tradycję takimi pokancerowanymi łapami to może jej być nieprzyjemnie?
Maluchy rozkoszne! 100% cukru w cukrze!
I ja bardzo przepraszam, ale czy Irenka to jakoś nie “rozbęła” się (“Konopielka” -“Rozbędzie się, rozbędzie, ino cy od kartoflów?”) od ostatniego razu?
Tak jest, ręce chronić! Toż one jedne są i co dzień pracować muszą, w żadnym składziku po cebulackich, ani w innych częściach zamiennych drugich nie znajdziesz Kanionku.
Proszę używać rękawiczek!
Jak to mówią: Należy przestrzegać przepisów BHP, zwłaszcza na kolei!
Ciociasamozło – poczekaj z tym włamem, aż Tradycja się rozkręci :) Dzisiaj już “dała” mi półtora litra, a nadal doję tylko rano. Widać, że ma potencjał, ale nie wiem, czy ją eksploatować tak na całego już po pierwszym wykocie. Rozterka goni rozterkę. Chcę, żeby Ziokołek był w dobrej kondycji i żeby włos jej z głowy nie spadł i żeby była szczęśliwa i w ogóle.
Tak, wymiękam już po udojeniu pierwszej szklanki, ale powtarzam sobie to, co wyczytałam: że to są cycki pierworódki. Że one się jeszcze wyrobią. Że będzie łatwiej KIEDYŚ. A małżonek mówi, że mięśnie dłoni wyrobią mi się gdzieś za miesiąc, więc spoko. Będę miała prawą rączkę jak u Pudziana, a lewą jak zawsze.
O ciemnej stronie wolę nie zaczynać, bo potem mam problem skończyć, więc od razu przejdę do tego, że tak, u nas też są jeżyny i zdradziecko łapią za nogawki. Te rośliny są fascynujące – tyle kolców na centymetr długości łodygi nie ma chyba żadna inna, a jakie te kolce sprytne! Tak ostre i tak zakrzywione, a każdy pod trochę innym kątem, że aby uwolnić nogawkę i nie rozorać sobie nóżki, trzeba chwycić za łodyżkę i rozorać sobie dłoń :)
No i CZO TY, Ciocia? Ja do Tradycji nie inaczej, jak w rękawiczkach lateksowych. Gdzie bym śmiała szorstkim plastrem po tych różowiutkich, mięciutkich ślicznościach? No i względy higieniczne przecież. I nie dość, że w rękawiczkach, to jeszcze po skończonym rytuale olejami wonnymi jej cycki namaszczam. A potem przychodzą małe piranie i powiem Ci, że ona już by chyba wolała mnie z moim plastrem ;) Dzisiaj dwa razy widziałam, jak od nich uciekła.
Matko w koszulinie z dziurką, Konopielkę mi jeszcze przypomniałaś. A Irenka i wowszem, rozbęła się… I wiesz, to zawsze jakoś tak się robi od OSTATNIEGO razu ;)
I to jest to, co tygrysy lubią najbardziej- banan na pyzatym obliczu od samego rana :) Dzięki za nowy wpis i film ! Nawet moje ulubione Rosoły wystąpiły w charakterze ścieżki dźwiękowej.
Kozia rodzinka cudna, co tu dużo pisać- nawet tatuś podchodzący do miziania wygląda słodko, gdzie tu patologia ? No i wzruszył mnie Atos, wyraźnie szczęśliwy mimo ograniczonej sprawności. Kanionku , jesteś wielka !!!
Co do sera- zgadzam się z przedmówczynią, zacznij od jakiegoś prostego- może zwykły podpuszczkowy ? Mniejsze ryzyko, a i czeka się na niego parę godzin, a nie miesięcy .
Dojenie Tradycji przypomina mi moje dzierganie chust- weź pół kilometra nitki, zawiąż ile się da trzymilimetrowych pętelek i włala – jest chusta !- albo pół litra koziego mleka :))) Są wariaci na świecie, którym to sprawia przyjemność .
A w niebo też uwielbiam się gapić, szkoda, że marne mam pojęcie, co widzę (ale ISS wypatrzyłam !) Co do teleskopu- bardzo spodobała mi się opowieść takich jednych znajomych : mieszkają na 4 piętrze w bloku i obok drzwi mają drabinkę na dach. No to wymarzyli sobie nielegalne nocne obserwacje nieba z blokowego dachu, kupili mega-hiper-wypasiony teleskop , przytargali ustrojstwo na czwarte piętro bez windy i czar prysnął- drabinka na dach jest w takiej jakby “tubie” , że sprzętu nijak nie dało się wnieść…
No dobra, to tylko jeszcze raz obejrzę filmik i ruszam do swojego ogródka- dziś jeden z 26 najpiękniejszych dni w roku – wzięłam sobie dwudniowy urlop :)
Ej no, to jak mieszkają na 4 piętrze, to sobie mogli z dachu na lince z okna powciągać. Janek Filikiewicz mógł lodówkę przez okno do domu, to chyba można i na dach z domu :-)
Mp – miałam specjalnie dla Ciebie fotkę kurczaków u wodopoju (taka tam, dziura w ziemi i trochę wody, ale one właśnie z takich lubią pić), ale nigdzie mi nie pasowała. Może jeszcze gdzieś wcisnę, bo dość świeża jest – sprzed tygodnia.
Może to i dobrze, że znajomi ze swym wypasionym teleskopem nie wylądowali na dachu, bo i tak by się pewnie rozczarowali – w mieście jest tak dużo światła, nawet w nocy, że jakość obserwacji waha się pomiędzy mizerną a podłą ;)
ISS też raz widziałam – można ją wziąć za UFO.
Udanego odpoczynku :)
Jak to fotka kurczaków u wodopoju nigdzie nie pasowala, nie rozumiem. To oksymoron jakis. To nie ma sensu. To do nadrobienia czem predzej jest!
:D
No widzisz, jak ze mną kiepsko?
Ale przecież to jest spójne i logiczne – planety są daleko, koziołki śliczne oraz wszyscy umrzemy. Jedno z drugiego wynika.
A bo mi zawsze za dużo wynika. Jedno z drugiego, czwarte z piątego, i jak mi tak nawynika, to się gubię i płaczę za mamą, a wtedy te planety się śmieją, się śmieją, jak już dawno temu zauważyła Kora.
A że koziołki śliczne, to się zgodzę, że logiczne. Bo one wynikły bezpośrednio z Tradycji, więc to jest tak oczywiste jak to, że wszyscy umrzemy.
Bardzo Ci dziękuję za to co napisałaś o czuciu-nieczuciu, podszewce z melancholii i że wszyscy umrzemy.
I równie bardzo za to o ludziach całe życie pracujących fizycznie.
A co do niepokoju z powodu “kradzieży” mleka, to ja jakoś zupełnie nie mam z tym problemu.
Przez większość życia barterowałam z różnymi zwierzami, wymieniając schronienie, wyżywienie, opiekę i miłość na współpracę (konie) , toż samo za mleko,(kozy) itp. Zawsze wydawało mi się to uczciwe i nie naruszające godności zwierzęcia. Konie ( nie zajechane do upadu i zmanierowane szkółkowce) chętnie i z wielką ciekawością pracowały, uwielbiały się uczyć nowych rzeczy. Jeżeli któryś z nich wykazywał niechęć i niezadowolenie na widok siodła, pasa do hipoterapii, czy innej uprzęży, robił uniki i paskudne miny, to znaczyło, że coś mu dolega. Zdrowy i stabilny psychicznie, ufny koń traktował pracę jako normalny punkt programu dnia.
Kozy, nie pokryte i nie “zasuszone” na siłę przeze mnie, produkują mleko przez dwa do trzech lat. Dzieje się to w sposób całkowicie naturalny, bez jakiejkolwiek ingerencji z mojej strony. Przez zimę doję je co trzy dni, żeby produkcja mleczna się sama zminimalizowała, a i tak mleczność nie ustaje. Te, które są w ciąży, tracą mleko mniej więcej w drugim miesiącu. Tak więc moje kozuchy mogą być kryte co drugi, trzeci rok. Udaje mi się dzięki temu nieco zmanipulować populację i powołać na świat mniejszą ilość koziołków…
Co do mleka, to u moich kóz wygląda to tak, że bar mleczny zamyka się definitywnie po osiągnięciu przez dziecię dojrzałości płciowej, czyli ok. 6 miesiąca życia. Niektóre matki robią to wcześniej, niektóre trochę później. Cyc jest niedostępny, ale można wciąż chodzić z mamą, jeść z nią siano z jednej kupki i spać przytulając się do niej. Taka córa, która już randkowała z kozłem, traci wszelkie dziecięce prawa.
A mleko się produkuje i produkuje. Dla mnie? Nie wiem.
O kurcze, a cóż to za komentarz?!
ps ciekawa jestem czy Wasz podest do dojenia, też się będzie niektórym “kojarzył” :)
Spokostanka – nasz podest do dojenia może dostarczyć wielu skojarzeń. Jak prawie wszystko, robimy go z materiałów z odzysku. Niewiele brakowało, by sama platforma została obita szkarłatną tkaniną imitującą atłas, znalezioną w garażu, ale małżonek zaparł się kopytami, że on już to miał na oku i to będzie kiedyś jego zasłonka.
Ja też sobie tłumaczę, że przecież karmię zwierzęta, dbam o nie, dopieszczam i ostatnią koszulę oddaję, więc niby mam prawo do czegoś w zamian. I pewnie kiedyś nawet w to uwierzę, a tymczasem dzisiaj, gdy Tradycja podczas dojenia znów spojrzała mi przez ramię i zaczęła węszyć w sprawie zawartości słoiczka, to się przed nią tłumaczyłam. “Bo wiesz, za dużo masz, dzieciaki tyle nie wypiją i będzie ci ciężko z tym chodzić, no już, masz tu chlebek, może śliweczkę ci jeszcze przyniosę?…”.
Ja myślę, że gdyby nie współczesna medycyna, natura już dawno wyeliminowałaby mnie z obiegu, żebym się przypadkiem nie rozmnożyła.
Hm. Czy mogę do Ciebie napisać maila?
Pisz pisz!
spokostanka@gmail.com
Super inwentarz, oglądamy z córką! Młoda też zauważyła plasterek…
Ożesz nie może przestać mnie dręczyć….Co to jest z tym kuflem w składziku po Cebulackich? Naklejka?
Kanionku, żebyś Ty wiedziała jak ja Ci zazdroszczę tego mleka. Gębę mam pełną śliny jak o nim piszesz. Przed oczami mam naleśniki, koktajle, jogurty, sery….Idę zrobić sobie kanapkę
Kufel to pewnie naklejka na szybie. Ale za to ta okładzina jakby styropianowa, której rulon leży z prawej, to bardzo do okrycia róż jest dobra :-)
Sieka i Modra – tak, to naklejka na szybie okna (może po dzieciach Cebulackich?), a samo okno ciężkie jak ożeszku…
Modra – ale że na zimę do okrycia, tak?
Sieka – ja się tym mlekiem nie mogę nacieszyć. Nigdy bowiem nie miałam okazji pić mleka prosto od zwierza, tylko zawsze te popłuczyny z kartonu lub butelki, i jestem zaskoczona tak zwaną “pełnią smaku” tego naturalnego. I też rozmyślam, co jeszcze mogę z niego zrobić. No bo do zrobienia sensownej ilości sera muszę uzbierać trochę więcej, niż marny litr czy dwa, a taki jogurcik z czarną porzeczką lub truskawką to już bym teraz chciała. Jak na złość wszystkie mrożone owoce już zeżarłam. A naleśniki wyszły na bogato – ja dałam radę zjeść tylko trzy, i byłam syta.
Modra – ale że na zimę do okrycia, tak?
Tak, tak Kanionku. Do srodka kawał papieru typu karton, na wierzch to coś, okręcić sznurkiem i włala. Sucho od środka i ciepło od wierzchu.
Kanionku, pięknie napisane. Zobaczyłam Twoimi oczami ile codziennej pracy kosztuje Was ogarnięcie Waszej haciendy, ile czasu schodzi na zabezpieczenie funkcjonowania całej trzódki, ile pomyślunku wkładacie w tą codzienność. I tylko rąk za mało i doba za krótka.
Metafora o lesie bardzo trafna. Przyznam, że ja bardzo przeżywam takie widoki ‘po’ pracy rębaczy. Rozpacz mnie ogarnia straszna na widok spustoszeń po wyciętych drzewach. Nie przyjmuję argumentów o planowanej gospodarce itp. W pysze swojej człowiek mieni się zarządcą drzewostanu, jakby do niego należał czas życia wszystkich roślin. Bez refleksji ile sprzyjających okoliczności musiało zajść przez te 30-40 lat by urosło to drzewo. Widziałam takie połacie wyciętego lasu dziecięciem będąc. Pamiętam wcześniej rosłe sosny, mokry mech w ściółce, kępy wrzosów, polany z jagodami. Po wyrębie zostały wyschnięte piaszczyste łyse pola. Zasadzone sosenki są po 25 latach nadal wiotkie, bardziej jak zagajnik niż las, a ziemia przesuszona. Wycięty miejscowo las jest przeraźliwie smutnym, rozdzierającym widokiem.
I jeszcze urzekł mnie pierwszy kadr na filmie – te roki Bożenki chyba, wystające z dołu kadru iście piekielnie wyglądają. Jakby przypominały, że gospodarze zanim sielskie anielskie widoczki z kozami zaczęli robić, mieli jakieś inne życie, gdzie “węże, skóry i motóry” no i gitarrry.
To są tatusiowe rogi :D
Tak jak małżonek sobie wymarzył, Andrzej aka Pecik został prawdziwym demonem ;)
Z tą pracą nie ma końca. Nie wiem, może gdy się człowiek osiedla na nowym, gdzie wszystko jest świeżo zrobione i prosto ze sklepu, to sobie te 5 czy 10 lat posiedzi w spokoju, ale w domu, który przetrwał 136 lat, a obórka niewiele mniej, robota nigdy się nie kończy. I kto by pomyślał, że tyle roboty będzie z kozami? A dzisiaj spędziliśmy kupę czasu w chlewiku i zmarzłam jak śledź na lodzie, bo tam betonowa posadzka i kilka stopni mniej, niż na zewnątrz.
Wycięty las wygląda okropnie, to prawda. Miałam w związku z tym widokiem dużo więcej przemyśleń, metafor i opisów przyrody, ale właśnie dlatego ich nie zamieściłam, że nie o to chodzi, by było literacko. W powodzi słów łatwo utopić sedno ;)
Jednakowoż, Modra, spróbuj sobie wyobrazić świat bez drewna. Plastikowe krzesła, stoły, szafy, drzwi i podłogi… Dobrze, że nie jesteśmy tacy do końca bezmyślni i jednak sadzimy nowe drzewa w miejsce tych wyciętych, choć drzewa faktycznie chyba rosną zbyt powoli, by sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu. Ale nie martw się – człowiek wyginie, a Ziemia się zregeneruje. Potem Słońce zdechnie, Ziemię trafi szlag, i wszystko się wymaże z kosmicznej pamięci, więc jak by nie patrzeć – będzie dobrze ;)
Kanionku, Ty to wiesz jak podnieść na duchu! Jak dla mnie bomba – bardzo mi pasuje ten scenariusz.
Co do świata bez drewna? Rżniemy za dużo i bez opamiętania, dla kasy oczywiście, a potem wyrzucamy, żeby zrobić miejsce na nowe meble. A teraz znowu słychać, że ludzie marzą o porządnym starym dębowym stole, o 100 letnich deskach. A to już wszystko przerobione na paździerz lub spalone.
Za dużo, zbyt zachłannie, bez szacunku dla źródła pochodzenia. I tak jak życie zwierząt przestało stać za jedzeniem, bo mamy dziś ‘produkcję zwierzęca’ tak mamy też ‘planową gospodarkę leśną i produkcję drewna’ – jakbyśmy sobie je z kurzu i piasku produkowali w fabrykach. Masz racje, wyginąć musi to ludzkie plemię, bo nie zasługuje na świat w którym żyje.
Zgadzam się. Zużywamy też idiotyczne ilości papieru (urzędy i te ich niezliczone formularze), ale i tu jest promyczek optymizmu: coraz mniej papieru będzie szło na książki, bo coraz mniej ludzi je czyta :D
A wycinanie wiekowej, amazońskiej dżungli pod pola uprawne, żeby siać na nich WIĘCEJ KUKURYDZY? Dla mnie rewelacja. A potem znów biadolą o CO2 i anomaliach pogodowych.
Moim zdaniem, choć wiem że bez znaczenia, problem tkwi w nieszczęśliwie krótkim żywocie człowieka. Gdyby każdy egzemplarz mógł pożyć choć 500 lat, to dłużej i staranniej myślałby o konsekwencjach swoich działań. Miałby więcej czasu na edukację, zdobywanie doświadczenia i wyciąganie wniosków. A może nie? A może nie warto się nad tym zastanawiać, w obliczu nieuchronnej śmierci gatunku, planety, galaktyki?
Chyba zbyt wielka optymistka z Ciebie- wyobrażasz sobie, jak wyglądałoby podwórko po pięciusetletnim urzędowaniu na nim Cebulackich ??? Mam wrażenie, że jako ludzkość zachowujemy się właśnie tak, jak oni- wydrzeć co się da, a resztę zakopać albo ćpnąć za chlewik.
MP, ja to sobie tak wykombinowałam, że gdyby oni mogli te pięćset lat pożyć, to sami na własnej skórze przekonaliby się, że bezmyślne śmiecenie ma swoje przykre konsekwencje. Bo przecież miejsca do zakopywania by im się skończyły, a śmieci zaczęłyby wyłazić. Ale grom wie, może nie robiłoby to na nich wrażenia.
Z tym, i tak umrzemy’ musi coś być obecnie, bowiem w biurze od wczoraj roztrząsane są kwestie dróg ucieczki, na wypadek wojny oczywiście. Na czym, jakie środki transportu, jakie kierunki, co brać, co zakopywać itp. No i co drugie zdanie, no ale przecież to już nie ma sensu, bo i tak nas pociski dogonią i wszyscy umrzemy :-) To wszystko oczywiście pomiędzy wysyłaniem maili, pisaniem komunikacji o nowej ofercie, spotkaniem z szefowa i przegryzane kanapką. Bardzo szybko i miło przy tych pogaduszkach dzień nam zleciał.
Wiesz dlaczego – bo nikt w to tak naprawdę nie wierzy. Legenda głosi, że dzień przed wybuchem II Wojny Swiatowej ludzie w Europie tańczyli na balach i ucinali sobie typowo ludzkie, zdawkowe pogawędki. “Wiara czyni cuda”, a żart oswaja strach. Jeśli z czegoś zażartujesz, od razu przestaje być groźne ;)
A teraz całkiem serio idę spać, bo zaraz trzeba zacząć żyć od nowa.
Ja odniosłam wrażenie, że wierzymy w tę ‘możliwość wojny’. Jedynie doświadczenia ucieczek właśnie z II WS (jak daleko i szybko można uciec, gdy wojna wybuchła w całej Europie i dogoniła) oraz przekonanie,że przy dzisiejszej technologii i perspektywie wojny nuklearnej, stoją za konstatacją, że ucieczka nie ma sensu. To chociaż pożartujmy.
Kanionku, jak bedziesz miala możliwośc zajzyj do artykułu.
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17655726,Koniec_absurdu_umytej_marchewki__Rolnik_sprzeda_produkty.html?biznes=warszawa#BoxBizLink
A skoro jest platny dostep, czy moge skopiowac cala jego tresc do komentarza?
Jeśli o mnie chodzi – możesz wrzucić co tylko chcesz. Co na to Wyborcza? Jeśli podajesz źródło, to teoretycznie nie powinno być problemu, bo jest coś takiego jak prawo cytatu, chyba że Wyborcza sobie zastrzega coś innego.
Bardzo mi się podoba zaćmienie w kręgu T6. Chyba dlatego, że lubię niebieski…
A co do tego, że wszyscy umrzemy – oj tam oj tam, normalka. Przeraża mnie natomiast wizja, że jak już mnie zjedzą robale,zamiast świętego i oczekiwanego spokoju wejdę znowu w obieg materii, znów tam czymś się stanę, jakimś mniej lub bardziej nędznym bytem i zaś od nowa się z tym wszystkim użerać :( Masakra…
Ale zawsze jest nadzieja, że w kolejnym wcieleniu będziesz kozą, a to podobno fajnie :)
Filmik o dwoch takich (koziolkach) na wybiegu sliczny! Wyglaskalam wirtualnie te kozie dzieciaczki ile wlazlo. Widze, ze Andrzej nie ma za bardzo problemow z ich wszedobylstwem? No, moze ciut zazdrosny o ten caly zamet wokol nie jego osoby…
Nie widzialam jeszcze ISS na niebie, ale mialam szczescie widziec ja jeszcze we fragmentach, w trakcie skladania do kupy. Stalam z nosem przylepionym do szyby i myslalam, jak bardzo zazdroszcze tym ludziom w bialych uniformach, ze ich praca ma jakis sens i przyszlosc i bedzie podziwiana przez caly swiat!
@Ola
Najgorzej to zdaje sie jest zreinkarnowac sie jako kamien. A ja to bym chciala byc kotem i miec mnie za swoja pania, o. Koza tez moge byc, ale tylko Kanionkowa.
chyba bym nie chciała mieć siebie za swoją panią :( nieobliczalna jestem.
A dlaczego niefajnie być kamieniem???
Rozmawialam kiedys z kolega, z ktorym studiowalam, ktory gleboko wierzyl w reinkarnacje, i przeczytal cala mase literatury na ten temat. Otoz zeby sie odrodzic, trzeba wpierw umrzec i jesli jest sie kamieniem, to czeka sie wiecznosc, az ktos sie “zlituje” i nas rozbije, albo sprawe “zalatwi” erozja, co tez zajmuje troche czasu, prawda?
Chyba, że masz pecha i odrodzisz się diamentem ;)
To bylby nie tylko pech, ale czyjes przeklenstwo…
No właśnie, dlaczego niefajnie być kamieniem? Spokój, żadnych rozterek czy obowiązków, nikt się nie czepia, można mieć wszystko w… kwarcu ;)
Lidka, ale pomyśl sobie, że ich praca ma też taką wadę, że jak coś spaprają, to cały świat wytyka ich palcami, albo wręcz się śmieje. Pamiętacie słynną wpadkę z teleskopem Hubble’a?
Ja w każdym razie nie wyrobiłabym z taką odpowiedzialnością. Przy budowie ISS mogłabym co najwyżej sprzątać, a i tak umierałabym ze strachu, że jeszcze niechcący mopem potrącę jakiś ważny układ, albo inne bezcenne szkiełko ;)
Andrzej już się trochę z dziećmi oswoił, ale na pierwszym wieczorku zapoznawczym kosztował mnie wiele nerwów. Stał z pochyloną bojowo głową, rogami dzieci straszył, spod byka patrzył i ja już widziałam fruwające flaki. Skończyło się na zdzieleniu małego rogiem po grzbiecie, na szczęście niegroźnie, ale na wszelki wypadek narysowałam Andrzejowi witką wierzbową w powietrzu skrócony wzór na kozią skórkę przed kominkiem, i chyba zrozumiał ;)
Hej Kanionku, plus dodatni Twojej deprechy jest taki, że po tygodniowej przerwie w czytaniu nie mam za dużych zaległości ;)
Wraca człowiek na Kanionkowe łono, szczęśliwy i odnowiony na wszystkich frontach (po tygodniowej wizycie teściowej, która okazała się nieszkodliwa) a tu BUM, wszyscy umrzemy. No wiesz co!!!
Pocieszył mnie potem trochę wygląd koziołkowych pęcin – one mają przepiękne nóżyny, te maluchy; potem poprawił nastrój Antoni (brawo!), kukuryku w tle oraz kozie mleko.
W sumie, jest jak było przedtem ;)
A tak kompletnie na marginesie, pozwalam sobie postawić hipotezę a propos kosmosu i takich tam, że odpowiednio dawkowane narkotyki (w odpowiednim momencie życia) pozwalają człowiekowi trochę to wszystko ogarnąć, i to całkiem nieźle. Albo stać się częścią. Albo coś w tym stylu. Co wy na to? ;))
No i jak już o narkotykach: gdzieś wyczytałam, że na ból głowy lepszy od paracetamolu bywa ibuprofen. Co TY na to, Kanionku?
PS. Kachna, domyślam się, że pękasz ze szczęścia jako matka chrzestna :))
Ibuprofen to ja mogę jeść zamiast ziemniaków – tak samo skutecznie na mnie działa. Nie wiem dlaczego, ale na ten związek chemiczny jestem obojętna, jak na wdzięki Putina. Ale weź coś więcej powiedz o tych narkotykach, bo się nie znam – co konkretnie sprawia, że człowiek żyje krótko, ale szczęśliwie? I nie kosztuje całego domu, ruchomego majątku i stada kóz?
Koziołkowe pęcinki – PRAWDA? Prawda, że boskie? Nie mogę się na nie napatrzeć :) Nie dość, że za długie, to jeszcze puchate, i ledwie spod sierści widać kopytka. A same kopytka też cudne – takie minibuciki. Najfajniejsze były zanim koziołki zaczęły wychodzić na twarde podłoże – takie mięciutkie, czyściutkie, że perski dywan jęczałby z rozkoszy, gdyby po nim stąpać zechciały. (Zeroerha, a po tych narkotykach to mi się aby nie pogorszy?).
A ja dopiero skończyłam nieco ogarniać chałupę, bo w weekend Mama przyjeżdża (ja się chyba nieprędko stąd gdziekolwiek wyrwę…), a w ciągu dnia walczyliśmy z dojalnikiem. Psycha siadła nam po kilku godzinach i przymiarkach z udziałem każdej kozy (to trwało, bo weź namów kozę, żeby wlazła na szafot), nastąpiły zmiany koncepcji i liczne konsternacje, i w ogóle strasznie duży ten wynalazek nam wyszedł, albo chlewik okazuje się za mały ;) Może jutro uda nam się skończyć.
1. Kto powiedział, że krótko? Skup się na słowie “szczęśliwie” ;)
2. Czy się nie POGORSZY?! No weź…… :P
3. Putin jak był młodszy, to mi się nawet podobał (zanim zaczął tak dziwnie puchnąć, jak pewne panie po nieudanych operacjach zwanych plastycznymi) – zaliczmy to do moich efektów ubocznych ;)
Co do punktu drugiego – no WIEM :D
:D
Co do tych substancji.. tak już na serio, no to jak to tak, namawiać do niecnoty w komentarzach? Nieee :)
Bardziej miałam na myśli tak zwany czas przeszły, kiedy to komórki jeszcze chłonne a neurony giętkie i chętne do współpracy były :)
Teraz dla nas już tylko prozac i valium – z ciekawszych rzeczy (aczkolwiek podobno kokaina jest aktualnie modna wśród starszaków na tak zwanym zachodzie ;).
Ewentualnie umiejętnie dawkowany etanol, kofeina i temu podobne.. Ja nawet romans z nikotyną zakończyłam, niestety. A właśnie – jak Twoje palenie? Udało Ci się przerwać? Bo pamiętam, że jakieś dziesięć lat temu (gdy zaczynałaś pisać bloga) miałaś zamiar przestać…?
Gdy moje neurony były jeszcze chłonne, a komórki giętkie, to ja się bałam nawet trawkę zajarać. I jeśli chodzi o dragi to jestem dziewicą.
Romans z nikotyną. Użyję tu porównania seksualnego. Jestem jak facet, co z kobiet z krwi i kości przerzucił się na dmuchaną lalkę – niby nadal uprawia seks, ale to już nie to samo. Od dwóch lat (czy jakoś prawie) jestem palaczem elektronicznym. Tak jak w przypadku faceta z lalką wychodzi mi dużo taniej, niż w poprzednim związku ;) W dodatku mam lalkę typu “złóż to sam”, czyli nie kupuję gotowego “paliwa”, tylko mieszam tanią bazę z aromatami. A sama fajka była już wielokrotnie lutowana i klejona, a obecnie trzyma się kupy dzięki dużej ilości taśmy izolacyjnej (mulina pociągnięta lakierem się niestety wytarła). Sprytny plan jest taki, że schodzę z mocą paliwa, by w końcu dojść do zerowej zawartości nikotyny. Idzie mi powoli, ale idzie. Z żadnym innym “zamiennikiem palenia” nie udało mi się rzucić, że nie wspomnę o śmiesznych kosztach tej terapii (i nawet nie porównam do słynnych gum do żucia), więc za to akurat mogę dziękować Chińczykom, ale Unia już planuje ukatrupić ten biznes i zostało mi może kilkanaście miesięcy do “godziny zero”.
Dobry Kanionek, dzielny Kanionek :)
A tak na marginesie, czy pani Mama czyta Kanionka pe el?
Zeroerha – lubię, gdy mnie tak czeszesz pod włos ;)
A pani Mama czyta Kanionka, acz nieregularnie. I ponieważ ma zazwyczaj kilka wpisów do nadrobienia, to lekturę komentarzy już sobie odpuszcza (i dla jej zdrowia to chyba nawet lepiej). Jakieś dwie godziny temu odwiozłam Mamę na dworzec, z walizką wypchaną jajkami – w dwa tygodnie uzbierałam 80 sztuk. Już dzwoniła, że wszystkie jajka dojechały całe i teraz będą robić karierę w Gdańsku ;)
:D
A tak na marginesie, wysyłasz też jajca za tak zwaną granicę?
PS. Fajny ten nowy dizajn pod boczną szpaltę, czy jak jej tam – w końcu widzę brzezinę :)
Ten nowy dizajn (i zaokrąglone rogi zdjęć!) to efekt uboczny zepchnięcia małżonka na margines życia gospodarskiego – bo ile można wytrzymać gadania z dwiema babami o koziołkach ;)
Jajca za granicę musiałabym chyba opakować w folię bąbelkową (każde z osobna), bo jednak im dłuższa droga i więcej przesiadek, tym większe ryzyko zgonu. No i ze względu na koszty wysyłki byłyby to chyba najdroższe jaja w Unii… Ale jeśli KLYENT sobie zażyczy, to przecież klyent nasz pan ;)
Nowy dizajn faktycznie fajny, niestety muli mi sie telefon przy otwieraniu strony. No i teraz czytac Cie moge ino na kompie, czyli rzadziej. No, trudno, cos za cos.
Kurczę, nie pomyślałabym, że zmiana tła będzie miała takie konsekwencje. Ekspert mówi, że to może być dlatego, iż przy tej formie procesor musi przeliczyć więcej danych i może się mulić. A zdjęcia ładują Ci się normalnie, czy po kawałeczku na godzinę?
Zdjecia dotad ladowaly sie normalnie, ale w miniformacie (maly wyswietlacz telefonu), wiec bardziej sie domyslalam co na nich jest niz widzialam:)
Teraz nie mam problemu – po wejsciu na strone przewijanie od gory trwa wieki, wiec rezygnuje na przycisku “strona glowna”;)
Ale pewnie jestem jedyna czytajaca dotad bloga w taki sposob, wiec strat duzych dla OK nie ma:)
@ Kanionek
To jednak chyba poczekamy z tymi jajami.. Zwłaszcza, że bierzemy jaja od chłopa z naszej wsi, kury ma całkiem okej.
Poczekamy, aż będziesz też wysyłać sery, to się weźmie hurtem :)
Pękam, pękam.
Już pękłam ze trzy razy i teraz się zbierać muszę;)
Na chrzciny zbierać powinnam teraz, i myśleć, że jak będzie wychodzić za mąż to…jeny – tylko pralkę, telewizor czy lodówkę sprezentować? A może dojarkę;)
Kanionek – hę?
Dawno chrzestną matką nie byłam:)
A lubię.
Mam już dwóch chrześniaków – same chłopaki.
A dziewczę – to dziewczę. Naprawdę fajnie i miło:)
Z tą pralką to nie pękaj – zanim ona za mąż wyjdzie, zdążysz i pralkę i telewizor nawet z części znalezionych na złomowisku poskładać ;)
Jak sobie pomyślę, że dla niej kiedyś też trzeba będzie kawalera szukać, to mi słabo. W mojej okolicy jedyny sensowny samiec (i legalny) to ojciec Tradycji, więc odpada. Potem jest Boski Farmer, a że u niego nie wiadomo kto z kim, to też odpada, bo mogłaby z jakimś wujkiem skończyć. Że nie wspomnę o wyluzowanym podejściu farmera do rejestracji zwierząt, przez co narobiłam sobie kłopotu, ale nie pytajcie.
A tak z innej czapki – dziś cały dzień był dżdżysty, a że kozy uparły się łazić po lesie i łące, to teraz wyglądają jak strachy na wróble – sierść mokra i nastroszona, kopytka do kolan ubłocone, nawet maluchy wyglądają jak ósme dzieci stróża. Stajenny wszystkich pieczołowicie powycierał ręcznikiem. No, prawie wszystkich, bo Irena na widok ręcznika dostała pomieszania zmysłów i patatajała po całej koziarni, jakbym za nią z tasakiem biegała. TAKICH oczu dostała. Widać ci, co najwięcej pyskują, największego stracha mają pod skórą ;) A na Bożenę trzeba ręcznika plażowego, bo jest to koza niska, ale wielkopowierzchniowa. Plus tego z nieba siąpienia jest taki, że dwanaście butelek deszczówki już mam, a do jutra powinno nakapać dwa razy tyle. W sam czas, bo ostatnią butelkę zaniosłam wczoraj do koziarni.
Ta powyżej wypowiedź do do zeroerhaplus…
Nie umiem umieszczać pod postem odpowiedzi…buuu.
A bardzo się staram.
Kachna, ja i tak czytam tu wszystko :)
Więc nie ma różnicy, jak i gdzie.
Ja Ci na pewno nie doradzę co do chrześniczki – społeczeństwo uznało mnie za osobę antyspołeczną do tego stopnia, że do wczesnej starości nie dochowałam się chrześniaków. Małżonek również ;)
Ale podobno każda kobieta ucieszy się z diamentowej kolii, więc tego, ten…
Tak mówisz..
ja myślałam, tak po prawdzie, że sprawę paroma workami jarzyn załatwię – dla Kachny i kartonikiem gorzkiej 70% (czekolady znaczy) dla opiekunów prawnych…..
Kolia z diamentami mówisz….
Cholera, cholera, cholera.
Ale co tam i tak warto!
Za zaszczytu się płaci!
:)
No tak, to też jest logiczne. Skoro perły rzuca się przed wieprze, to przed kozy muszą lecieć diamenty ;)
I ja również nie mam chrześniaków. Raz, że jestem kiepską inwestycją na przyszłość, a dwa – gdy wchodzę do jakiegoś kościoła, to zaraz zaczyna padać grad, walą błyskawice, a w promieniu stu kilometrów umierają małe kotki. Więc rozumiecie…
Dżizas, ja mam pięcioro chrześniaków! Najstarsza ma już swoje dziecię, a najmłodsza (bo ja mam dwie dziewoje i trzech chłopów) skończyła właśnie cztery lata…
No to można powiedzieć, że masz doświadczenie w tym interesie :)
Może chcesz zostać zaoczną chrzestną małego koziołka? :D
Na pierwsze urodziny będziesz mogła mu przysłać np. środek glansujący do poroża i czernidło do kopytek, najlepiej w wersji “mat”.
Albo butelkę Perwollu do tkanin delikatnych, jeśli futro po ojcu odziedziczył ;)
Kachna, to nie Ty nie potrafisz, to ta wtyczka tak ma i nic na to nie poradzisz. To jest jakoś tak: jeśli odpowiadasz na komentarz, na który ktoś już odpowiedział, to Twoja odpowiedź pojawi się pod ostatnią odpowiedzią… Jeśli ktoś odpowiada na odpowiedź, to już nie wiem, co się dzieje. Sama się pogubiłam :)
Kachna, jak znam kozy, to kolie, diademy i naszyjniki wolą zdecydowanie jadalne. A na diamentach można zęby stracić.
Nanizaj na sznurek suszone morele i śliwki, i już masz prezent z głowy ;)
@ Kanionek – no pewnie, że chcę być matką chrzestną małego koziołka!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
No to załatwione :) Bez podań, wniosków z trzema zdjęciami, formularza z okienkami i odcisku palca. Chyba nie mogłabym być urzędnikiem…
Pękam z dumy i będę się z Kachną na kolię zrzucać, czy tam na lego dla Młodego.
Lego mu nie kupuj, bo mu Bożena zeżre, a widzisz, jak ona wygląda (jakby zjadła fabrykę Lego, Duplo i kostek Rubika).
Może jakieś krzyżówki lub inne rebusy, ew. kolorowanki – celulozę szybciej strawią :D
Ale matka chrzestna ma tez obowiazki: np przyjechac popilnowac koz i reszty menazerii, podczas gdy Kanionek pojedzie na zasluzone wakacje.
jako osoba wyjątkowo odpowiedzialna (aż za bardzo…) i ponosząca konsekwencje… (aż za bardzo) czynów swoich – jestem gotowa. Ale….nie sama – musi na być więcej.
Kanionek – czy kozy lubią namioty? Ale nie że mieszkać tylko jeść?;)
Kachna, co za pytanie – oczywiście, że kozy lubią namioty. Jeść, szarpać, owijać się w :D
Andrzej miał dzisiaj sparing z murkiem w koziarni (jego rogi zrzucają kolejną “wylinkę”) i powiem Ci, że słabo widzę przyszłość tego murka :-/
Jeśli więc namioty, to tylko na podwórku – najwyżej kurczaki opierniczą Wam kanapki :)
No chętnie przybędę na pilnowanie kóz ( i bycie kozopasaczką :) ). Kachna, na kiedy się umawiamy do chrześniaków? A tak w ogóle, to jak ma mój koziołek na imię? Hę?
Właśnie dzisiaj, kilka godzin temu, “urodziło” mu się imię. Mała Kachna zwolniła mnie z klątwy litery “T”, więc mały zamiast Tadziem, został Luckiem :) Przed Państwem mały Lucek, pokaże kilka stucek ;)
(Rozbijanie namiotów to sobie zaplanujcie na dni gorące, a nie w takie Nakurwianie Złem jak dziś, jeśli mogę coś zasugerować.)
Lucek od Lucyfera?
:)
Gdybym Wam powiedziała, że od Kydryńskiego, to i tak byście nie uwierzyły, co?
Sympatyczny diabełek rośnie z tego małego, a imię jest jednocześnie takim mrugnięciem oczka pod adresem dawnego znajomego mojego małżonka.
A czy mala Kachna moglaby miec drugie imie?
Np. Lusia? Lucek i Kachna Lusia?;)
Oh yea!!! Lucek to jest to!
A ewentualne kolejne koziołki to Satek (oczywiście od Saturnina, nie od szatana) i Bafcio (oczywiscie od bawienia się, a nie od Bafometa) tudzież Mefi (od menedżera finansów?) ? ;)
Kanionkuu https://www.facebook.com/MichaelLeunigAppreciationPage/photos/a.175075612678666.1073741826.175074566012104/369663656553193/?type=1&theater
I keep on trying ;)
Trochę buntuję się przeciw temu “always”. Bo ciemność nie jest zła :-)
Dołączam do klubu nie-matek-chrzestnych :-) też antyspołeczna i z kościołem mam tak samo jak Kanionek, dla dobra ludzkości nie bywam ;-) ale jest jedno dziecko które mianowało mnie ” matką chrzestną dobrą wróżką” ale ono, to dziecko, mówi co chce dostać. Znałam kiedyś koze ktora uwielbiała skórki od bananów, przekupiona skórką dawała się doić, ale ona ta koza była Czeszką, mleko było dobre, ale nie pachniało bananami :-)
A szkoda. Mleko bananowe mogłoby zawojować rynek :) Ja w ramach obalania mitów nakarmiłam wczoraj kozy czosnkiem i cebulą (po jednej cebuli i dwóch ząbkach czosnku na głowę), oraz, jak co dzień, kapustą. No i mleko z dzisiejszego udoju, uwaga… Smakowało tak, jak z udoju niepoprzedzonego żarciem czosnku i cebuli. Czyli wyśmienicie. Na świadka mam moją Mamę :)
Kanionku, myślę, że śmierć jest potrzebna. Bo gdyby śmierci nie było, to jaką wartość miałoby życie? Więc, musi tak być.
Koziołeczki są cudne i urocze. Jaki śliczne, kosmate nóżki!
Przysyłam pozdrowionka, w domu mam remont.Aaaaa!!!
No tak, Bila, jeśli masz w domu remont, to ja się nie dziwię, że śmierć nie wydaje Ci się straszna ;)
Pytanie “jaką wartość miałoby życie, gdyby nie było śmierci” jest bardzo, bardzo dobrym tematem filozoficznej rozkminy. A jaką wartość ma życie z perspektywą śmierci? Jakoś tak się utarło, że najwyższą. Pytanie – czy to dobrze? Moim zdaniem to bardzo źle.
Że “tak musi być”, to prawda. Dlaczego tak jest – nie wiem, ale nie zgadzam się z tezą, iż życie bez nieuchronnej śmierci nie miałoby wartości. Uważam, że miałoby wartość po prostu inną, niż ma teraz.
Kanionku, ależ śmierć jest dla mnie straszna. I często bywa tuż obok. Mnie to bardzo mobilizuje do cieszenia się życiem, póki jest, takim , jakie jest.
Ale co ja z tymi filozoficznymi kawałkami- fakt, to temat bardzo szeroki. I bardzo możliwe, że nie jestem normalna ;)
Nie znaczy to, że nie złości mnie i przygnębia to, że wokół jest tyle zła i bezmyślności. To boli. Znam też jednak sporo świetnych ludzi. Budujące jest też głaskanie koziołków, sadzenie drzew i gotowanie konfitur.
Dziś musi być dobry dzień.
A, i wiesz- przypominają mi się Nieśmiertelni z Podróży Guliwera. Niespecjalnie się cieszyli z tego wyróżnienia.
Lubię się zastanawiać (czasem wychodzi mi to bokiem, ale co zrobić). I sobie myślę tak. A co jeśli smutna prawda jest taka, że Nieśmiertelni nie cieszyli się ze swej nieśmiertelności, ponieważ Podróże Guliwera napisał śmiertelnik, dla innych śmiertelników? A co jeśli mówimy sobie, że śmierć jest potrzebna, sprawiedliwa, nadaje życiu sens i wartość TYLKO DLATEGO, że musimy się jakoś, do diaska, pocieszyć? ;)
Widzisz – nie mamy wyjścia, prawda? Czy ktoś akceptuje śmierć, czy nie, i tak umrze. Nie jestem biegła we wszystkich religiach tego świata, ale wydaje mi się, że każda coś obiecuje po śmierci – raj, dziewice, obcowanie z Bogiem, zdrowie, szczęście i święty spokój. NA ZAWSZE. Dlaczego katolików nie przeraża wizja życia wiecznego w niebie (raju), będącego wszak nagrodą za dobre sprawowanie tutaj, na ziemi? Ciekawe, nieprawdaż? Zwróć uwagę, że Adam i Ewa mieli być nieśmiertelni; dopiero zjedzenie zakazanego owocu sprowadziło na nich karę śmierci. Nieśmiertelność była więc zamysłem boskim, a więc doskonałym. To są punkty zaczepienia do dalszych przemyśleń. Kto chce, ten sobie puści wodze fantazji ;)
Niesmiertelnosc bylaby OK, gdyby nasze dusze nie mieszkaly w cielsku. Co z nim zrobic, jak sie starzeje? Swiadomosc smierci jest okrutna, poprzeczka zatknieta wysoko. Mysle, ze na co dzien za malo myslimy o koncu, wydaje nam sie, ze pudelko z Kleenexami jest wciaz pelne, siegamy po nastepny dzien… i nagle zdziwko: jak to juz widac dno?! Dlatego wyciskajmy z kazdego dnia co sie da. I pogodzmy sie z przemijaniem…
Niniejszym puściłam wodze (fantazji).
Masz Kanionku rację, że nieśmiertelność była wpisana w Plan.
Mogłybyśmy tak dywagować. Aha, nie uważam, że śmierć jest sprawiedliwa. I że nadaje sens życiu. Wartość, owszem.
Ale przecież każdy może to widzieć inaczej.
Imiona koziołeczków jak najbardziej do nich pasują. Pozdrawiam stadko.
Ej, ale jak by była przewidziana pierwotnym planem nieśmiertelność to i cielsko by się nam nie starzało. Cała ta story ze stworzeniem człowieka jest dziurawa zresztą jak sito. No bo jak byśmy rodzili się z niewiasty jaki wiek maksymalnie byśmy osiągnęli w tym Raju? Wszak Edam i Ewa od razu powstali ‘w sile wieku i w zdolności rozrodczej’. Trzeba wiec przyjąć, że w Raju powstalibyśmy jako wyraz zachcenia boskiego, zawsze młodzi i piękni. Rozrodczość to dopiero boży plan B na zaludnienie ziemi. I za tym idzie takie życzeniowe myślenie, że człowiek zmarły na ziemi będzie w takiej wiecznej szczęśliwości tylko żył. Bo oczywistą oczywistością już dla teologów jest, że jako z wiary zbawieni, nie mają ludzie nic do odpracowania w czyśćcu. Księża podobno nadal straszą. Ale sami wg najnowszej wykładni przyjmują, że nie potrzeba żadnej resocjalizacji. Tylko laba – wieczna i błoga nas czeka. I tak brzmi ta bajka dla większości. Wiec nikt nie zastanawia się
nas owym słówkiem ‘wieczność’ skoro ma być błogostan na ciele i duszy. Czy martwiłaby Ciebie Kanionku wizja wakacji allinclusiv bez poczucia straty, winy i świadomości. Taki budyń tkwiąc w luksusowej miseczce nie przemyśliwuje przecież nad swoim stanem :-)
Ania W. – no aja nie wiem na kiedy…
Ale za to wiem, że na pewno!
No właśnie jak brat MiniKachny ma na imię?
Napisałam pod Anią W. :)
Proponuję: Pavulon. Może być? Z uszanowaniem.
Spóźniłeś się, Mały Żonku ;-P
Pozdro od Lucka :D
Pavulon to świetne imię dla kota, który tylko czeka, żeby w nocy przydusić człowieka swym milusim, cieplusim, futrzastym ciałkiem ułożonym sprytnie na twarzy/szyi/klatce piersiowej ofiary.
A na nazwisko kozy Kanionka powinny mieć Prozak:)
O to to Ciocia, jakbyś mnie widziała! Czy widać jeszcze, że ten przebrzydły drań kładąc mi się na klatce, patrzy zielonymi ślipiami prosto w moje oczy, po czym wyciąga białą łapkę i różowe opuszki opiera na mojej grdyce lekko ją masując? Kim był ten kocur w poprzednim wcieleniu wolę nie zgadywać.
He, he, ja mam tak z czarną łapką opierajacą się o policzek albo wysuwajacą jeden pazurek delikatniutko (acz znacząco) zahaczający o moją wargę.
Gadu- gadu, a gdzie obiecane Rosoły, które pasują do wszystkiego ?
I poproszę jeszcze , żeby ktoś z ciepłych krajów podesłał trochę wiosny, bo dziś mi autko śnieg zasypał, a przed chwilą chciało zwiać Fabrykę ( i przygrzmociło, a co, pełne spektrum pogodowe).
No proszę – blog o kozach i filozoficzne dysputy o śmierci:) Kidy zaczęłam czytać ten post od razu przyszedł mi na myśl film Larsa von Triera “Melancholia”. Znakomity film, ale nikomu nie polecam, bo po obejrzeniu wpada się w takiego doła, że nawet koziołki nie pomogą.
Czy u Was OK też tak smaga deszczem i wichurą???
…..
Obudziłam się o 6.45. Nie musiałam wglądać przez okno gdyż sypialnię mam na poddaszu a dach z blachy…
Zastosowałam proces myślowy: starszy dziecko – chory, młodszy dziś już do szkoły nie idzie,kozy – nie mam, kot – śpi w nogach, ja do pracy – ale, ale – jestem szefem!!
Zadzwoniłam, spytałam czy wszystko w porządku.
Wlazłam pod kołdrę.
Przyszło młodsze. ” Mama a śniadanie?” Odparłam spokojnie:
” – Śniadanie – proszę do łóżka…”.
Konsternacja i początkowe niezrozumienie tematu u 8-latka…
Dostałam sok pomarańczowy i bułę z masłem i miodem.
Zjadłam.
Zasnęłam.
……..
I to się nazywa klasyczne wykorzystanie stanowiska służbowego.
………..
I droga redakcjo – czy powinnam się z tego wyspowiadać?
I komu?
Czy tu wystarczy?
Wasza Kachna WYSPANA
Kachna! Ty sadystko! to nie spowiedź tylko znęcanie się nad Oborą! ;)
Niektórzy tutaj to musieli przed siódmą na deszcz i wichurę ze psem wyłazić (psu jakoś aura nie przeszkadzała). A potem nie zważając na wmordewind chlustajacy kwaśnym deszczem zapindalać do roboty zamiast wrócić do ciepłego łóżeczka i kota, który wreszcie zdecydował się na sen, bo w nocy jakoś nie mógł i na zmianę galopował przez łóżko albo drapał w szufladę (niezawodna metoda, żebym zwlokła sie z wyra i przyciągnęła pod szafkę rurę od odkurzacza). I śniły mi się zwalone drzewa…
Kachna, wiadomość, że się wyspałaś to żart z okazji prima aprilis? :P
No właśnie nie.
Wiem jak to wygląda.
Że żarcik taki, że śniadanie do łóżka i że kot nie udeptuje po klatce piersiowej tylko ogrzewa nogi POD kołdrą.
I to jest właśnie bardzo dziwne.
Kachna, zazdroszczę szczerze wyspania się. Ja niestety o 6;00 pobudka, w pracy musiałam walczyć z opadającymi powiekami a remontu część dalsza trwa. Uruchomiłam w sobie zołzowatą część i Pierwszy Mąż wywiózł stare łóżka i wstawił takie… No, mniej stare. Mój upor przeraził nawet mnie. A ta pogoda? Uch! Ale dziś obiecuję sama sobie wyspać się!
Kachna, bardzo podoba mi się taka Twoja wersja, zostań przy niej, szczęśliwa matka to szczesliwe dzieci :-)
Ja też dzisiaj stwierdziłam że nie po to jestem złą macochą żeby wstawać o 7 i robić pasierbom śniadanie, jak wstali tak wcześnie to ich wina :-) jak wstalam o 10 to nawet było posprzątane po śniadaniu.
Bila, Kachna a może dzisiaj był dzień asertywnej kobiety, taka nowa świecka tradycja (nomen omen) :-)