Coś jest na rzeczy, czyli o kocie w niechlubnym płaszczu
“Zmierzch
rozlał atrament
zastyga uliczny ruch
Dziewczyno wracaj!
Już dokonał się mój dzień
Purpurowe światło zaróżowiło niebiosa
i przyćmiło brylanty gwiazd
A wszelki kwiat
rozświetla gwiazdy
A wszelki cień
uzbraja w sztylet
i płaszcz
skrytobójcy
(…)”
KAT, “Płaszcz skrytobójcy”, z albumu “Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach”, 1996.
Chciałam sobie zrobić kilka dni przerwy i odpocząć od tego pisania, przeglądania zdjęć, zmniejszania i ładowania, obgryzania paznokci na okoliczność prędkości internetu i wydolności serwera, ale nie da się, BO WIEWIÓRKA.
Szanując uczucia czytelników z góry uprzedzam, że osoby źle reagujące na śmierć zwierząt powinny głęboko rozważyć podjęcie ryzyka lektury niniejszego wpisu, ponieważ wiewiórka w nim występująca jest, niestety, całkowicie martwa. I nie ma w tym nic śmiesznego, żeby było jasne, ja też kocham wiewiórki. I w ogóle nie robiłabym wpisu o wiewiórce, tym bardziej martwej, bo co to kogo, ale rzecz w tym, że coś jest na rzeczy i o tym będzie ten wpis.
Ale najpierw niecierpiące zwłoki (przepraszam, to było niezamierzone) pytanie, bo może ktoś z Was ma takie doświadczenie i wie: DLACZEGO MOJE KOGUTY pieją o drugiej w nocy?! Czy chodzi o to, że są aż cztery i konkurują między sobą nie tylko o dostęp do kur, ale również o to, kto pierwszy ogłosi nastanie nowego dnia? Nawet jeśli jest DRUGA W NOCY i to jest bez sensu?
To teraz wiewiórka. Jak powszechnie wiadomo, człowiek dorosły zajmuje się w życiu jedynie sprawami najwyższej wagi, nie trwoni czasu na głupoty, ciężko pracuje, a jeśli rozmawia z drugim człowiekiem, to też nie z byle powodu. Twórczość Kafki, poglądy Platona, dylematy w stylu “czy świat prędzej zaleją Chińczycy czy muzułmanie”, to są tematy warte rozważań. Ale czasem, wieczorem po robocie, zmęczony mózg spłata człowiekowi figla i zacznie on rozmyślać o sprawach błahych, a bywa że i absurdalnie nieistotnych, a przynajmniej tak się biednemu człowiekowi wydaje.
I tak sobie właśnie siedzieliśmy wieczorem z małżonkiem, zupełnie bez żadnej przyczyny roztrząsając kwestię “czy Kotek byłby w stanie upolować wiewiórkę”. I po rozpatrzeniu wielu aspektów zagadnienia ostatecznie doszliśmy do wniosku, że nie. Bo wiewiórka jest szybsza, sprawniej porusza się w koronach drzew, a w ogóle to Kotek woli polowania naziemne i karczownik to jego maks.
No i nastał dzień po tym wieczorze. Dzień, jak co dzień, sterczę na podwórku nadzorując śniadanie kurczaków, i kątem oka widzę powracającego z lasu kota. Naszego kota. Który coś taszczy. Najpierw pomyślałam, że węża, bo Kotek złapał kiedyś żmiję za wszarz i tak ją wtedy właśnie taszczył, zwisającą z pyska. Musiałam mu zabrać (umiejętnie, żeby nie nawiązać bliskiego kontaktu z jadowitym gadem), bo żmija jeszcze żyła i Kotek najwyraźniej nie kumał, cóż to takiego sobie przygruchał.
Wracając do czasów obecnych – kiedy kot przetaszczył już siebie i swoją ofiarę pod skrzydłem bramy wjazdowej, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. I wcale nie chciałam. Zamknęłam psy, które już leciały kotu na spotkanie celem bezpardonowego odebrania zdobyczy, i rozpoczęłam podchody do kluczącego z podejrzliwą miną oprawcy, taszczącego nie węża, nie szczura, tylko właśnie wiewiórkę. Piękną, płomiennorudą, martwą jak język łaciński wiewiórkę. O której dopiero co z małżonkiem rozprawialiśmy, a której jeszcze nigdy, żaden z naszych kotów nie przyniósł.
Trzymając bujające już duchem w obłokach zwierzątko za ogon, powlokłam się potępieńczo do drewutni, w której małżonek rozbijał siekierą co większe klocki drewna. “Nie zgadniesz, kto ją właśnie przyniósł z lasu”, powiedziałam unosząc rudzielca na wysokość twarzy.
“Kotek??” małżonek zawisł z siekierą w pół ruchu.
“Nie”, pokręciłam głową.
“Pieski???”, zapytał, choć wiedział, że psy są na podwórku i nie chadzają same do lasu.
“Y-y” znów pokręciłam głową.
“KURA?!”, teraz już małżonkowi wyszły oczy na wierzch ze zdumienia, bo kończyły się opcje, a przynajmniej tak mu się wydawało.
“Nie. GONZALES”. Siekiera opadła wbijając się w grunt.
Bo widzicie, nawet kurę stawialiśmy wyżej jeśli chodzi o zdolności łowieckie, niż Gonzalesa, zwanego również Gamoniem, a bywało, że i Popychlem. Pozwólcie, że w kilku słowach przybliżę Wam sylwetkę Gonzalesa takiego, jakim go znamy. Gonzales gdyby mógł, nie ruszałby się z domu. Generalnie można go przyrównać do słuchawki bezprzewodowego telefonu stacjonarnego, czyli gdzie go położycie rano, tam go znajdziecie po południu. Na drabinie ewolucyjnego rozwoju stoi o tyle tylko wyżej od wspomnianej słuchawki, że gdy zrzucić słuchawkę z krzesła w kuchni dwadzieścia razy, to ona ani razu nie wróci na to krzesło sama. A Gonzales tak, i ta sztuka uda mu się za każdym razem. Gonzalesowi nigdzie się nie spieszy. Obrawszy sobie jakiś cel, np. oddalony od niego o dziesięć metrów, Gonzales zmierzał będzie do niego metodą drobnych kroczków. Zrobi trzy drobne kroczki, padnie na bok, powzdycha ciężko, pomyśli kilka minut grom wie o czym, wstanie, znów nadrobi kroczków, znów padnie… Ale co ciekawe, gdy do kociej miski wpadnie skrawek wędliny, Gonzales zmaterializuje się przy niej tak błyskawicznie, że nawet nie zdążymy się zorientować, skąd w ogóle przyszedł. Trochę jak z tym kotem z Alicji w krainie czarów. No i chyba już kiedyś wspominałam, że Gonzales nie miauczy? W ogóle. Nigdy. Robił kiedyś wysokie “a-a-a”, potem dojrzał płciowo i teraz robi “i-i-i”. Może w poprzednim wcieleniu był żeglarzem, i tyle pamięta z alfabetu Morse’a.
I prawdę mówiąc, gdybyśmy mieli postawić PIENIĄDZE na to, że Gonzales upoluje coś więcej, niż majowego chrabąszcza, nie mówiąc nawet o wiewiórce, to prędzej postawilibyśmy na to, że chrabąszcz uplecie sobie pętlę z byle gałganka i sam się osobiście powiesi na świerkowej gałęzi. Takie to pokłady wiary w nas tkwiły jeśli chodzi o Gonzalesa. I dlaczego on przyniósł tę wiewiórkę kilkanaście godzin po tym, jak o wiewiórce rozmawialiśmy, podczas gdy przez cztery lata wiewiórka ani razu nie wystąpiła w roli niczyjej z naszego stadła ofiary?
Sami więc rozumiecie, że przy tej wiewiórce kropla niezdrowych podejrzeń, przepełniła czarę mojej psychozy paranoidalnej. Bo tu się dzieją coraz dziwniejsze rzeczy. Najpierw wystarczyło, że napisałam o nagminnych awariach prądu i bach! Energa załatwiła sprawę w tydzień. Jakby tego było MAŁO, wspomniałam o bagienku zamiast drogi dojazdowej i bum! Po kilku dniach na drogę wjeżdża sprzęt naprawczy. Tydzień temu odważyłam się napomknąć małżonkowi o tym, że “popatrz, odkąd Energa wycięła te drzewa, to ani razu nie było problemów z prądem”. I CO? Na drugi dzień AWARIA i brak prądu przez dwie godziny! A teraz ta, niby koincydentalna, wiewiórka! Ja się już boję nawet o czymkolwiek MYŚLEĆ.
A może czas jednak wypełnić ten kupon lotto?
W każdym razie, gdybyście mieli coś do załatwienia, koniecznie takiego, co się wydaje NIEMOŻLIWE, to piszcie do mnie, ja o tym napiszę/powiem/pomyślę, i macie problem z głowy. Jak bum cyk cyk, a nawet bach, wiewiórka mi na to świadkiem i twardym dowodem.
Poniżej zaś świeżutkie zdjęcie skrytobójcy, szybkiego żbika w owczej skórze:
Wystawiony przeze mnie na parapet jak doniczka fiołków, od godziny siedzi tam i kwitnie.
Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie.
Za dwa tygodnie cirka ebałt.
A na razie jest cyrkowa woltyżerka, taniec pingwina na szkle i zaklinanie maszyny czasu, żeby się dało zrobić NA WCZORAJ.
W przerwach zamiast snu i jedzenia relaksacyjnie pogryzam opowiadania sci-fi z lat 70. i chociaż są kosmicznie fantastyczne waham się, czy byłyby w tym punkcie czasoprzestrzeni odpowiednim ziarnem na żyzny grunt Twojej substancji szarej. Jest tam bowiem odpowiedź na WSZYSTKIE Wasze pytania i wyjaśnienie zjawisk obcych tylko ziemcom – nieziemce mają je w małym czułku/odnóżu/szypułce/wypustku.
Jest np. opowieść o Człowieku Który Zaprzyjaźnił Się z Elektrycznością.
Będzie dygresja (w LO miałam cudownego polonistę nazywanego “dygresją dygresji”, bo jak zjechał z krajowej autostrady tematu lekcji, pod jej koniec był już daleko na gruntowych ścieżkach gminnych) – nie macie wrażenia, że zapanowała moda na tytuły dłuższe niż zawartość? Człowiek, który pozostawił po sobie cień, Człowiek, który zapomniał swego nazwiska, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka. I proszę nie zwalać na tłumaczy, bo za tym słowotokiem nerwicowo chichocząc kryją się sami autorzy. Mnie to razi, ale że pół życia zawodowego wymyślam tytuły wiem, jaka to cholerna katorga i podejrzewam, że Sz.P. Literaci – jak zobaczyli, że Larssonowi uszło na sucho – poszli na łatwiznę.
I właśnie dlatego tak cenię opowiadania – za krótką formę i ciętą ripostę.
Koniec dygresji.
No więc (ciśnie się kolejna d., ale poskramiam mój s.) bohater ww. opowiadania twierdzi, że elektryczność jest żywa, ma emocje, myśli, własny język, a jak jej ktoś podpadnie, sprowadza go do parteru kablem wysokiego napięcia. Działa na wyobraźnię, zwłaszcza jak się stoi pod jednym z tych wielgachnych słupów i słyszy tajemnicze skwierczenie…
P.S. Trzymam kciuki za Pecika!
No ładnie. Fredzia jak tydzień milczy, to potem następuje erupcja skondensowanej treści :D
Nie rób sobie tego, Fredziu, bo jak kiedyś za długo przetrzymasz, to Cię rozpęknie! Przynajmniej dwa komentarze na tydzień, takie są zalecenia lekarskie. Wiem, wiem, orka i zaharówa. A z tymi tytułami to faktycznie, kiedyś było inaczej. “Chłopi”. “Dżuma”. “Biologia dla klasy II”. I wszystko było jasne :D
Moje tytuły są długie, bo coś Wam muszę nawijać na uszy. Ale na blogu to nie grzech, prawda?
A człowieka, który zaprzyjaźnił się z elektrycznością, to ja znam nawet jednego. Siedzi w pokoju obok. Tylko dwa razy dostał z kabla i już był względem Pani Elektryczności grzeczniejszy i całkiem ułożony :) No i teraz cuda z nią wyprawia, aż czasem mnie zazdrość zżera.
Trzymaj się ramy i obwoluty, i może jednak zjedz coś i się wyśpij. Wyścigowego konia najłatwiej zajeździć, a zregenerować już nie. Wiem, nudzę.
Podeślę zatem na priv listę pytań, życzeń, skarg, wniosków i petycji, jak do Wróża Macieja.
A wiewiórka mogła być wściekła, to główne siedlisko zarazy obok lisów. Z tym, że lisy są szczepione, a wiewiórki nie. Ale nie myśl za bardzo o tym. ;)
Buziak!
A podsyłaj :)
Wróżka Anka – szklana kula, drewniana szklanka
zawsze prawdę Ci powie
wypije za Twoje zdrowie (tej malinówki, co jej sobie nie zrobiłaś)
jeszcze dwa wymachy kotem
za usługę zapłacisz potem (w sensie, że później).
Poezja rymowana nigdy nie była moją mocną stroną. A wiewiórkę wyniosłam hen daleko, żeby nikt się do niej nie dobrał. Nie była, za przeproszeniem, naruszona cieleśnie, więc mam nadzieję, że Gonzales uniknie piany z pyska :-/
Ale tak wogóle to koty masz zaszczepione? (w niektórych kręgach mówi się “uszczepić wściekliznę”; to te same co mówią “odrobaczywiać” i “uspać”)
Bo jakby koteczki znowu chciały się/Cię uszczęsliwić wiewiórą albo jakimś nietoperzem…
Ale nie myśl o za bardzo o tym ;)
Zaszczepione mam. I przypomniała mi się wzburzona dyskusja na jakimś tam forum na temat przepisów prawa w kwestii wścieklizny. Nie miałam pojęcia i nadal nie chcę w to wierzyć, ale nawet jeśli masz zaszczepione p-ko wściekliźnie zwierzę (pies, kot, czy ryba), to jeśli zachodzi uzasadnione podejrzenie, nie mówiąc już o udokumentowanej pewności, że owo zaszczepione certyfikowaną szczepionką zwierzę miało kontakt ze zwierzęciem chorym na wściekliznę, to TWOJE ZWIERZĘ PODLEGA OBOWIĄZKOWEJ EUTANAZJI. Ja się ku*wa pytam, dlaczego? I inni ludzie, na tamtym forum też pytali.
Czy te szczepionki to taki kolejny, kosztowny kit koncernowy? Czy ich producenci dając gwarancję, nie biorą jednocześnie odpowiedzialności? Czy może nasze prawo jest tak surowe? I w takim razie – po wuj my wszyscy te psy i koty szczepimy, skoro jakby co, to i tak nam każą je uśpić??
Tzn. OK, rozumiem, dlaczego szczepimy. Ja nie polecę do powiatowego lekarza wetrynarii pochwalić się, że kot złapał wiewiórkę. Po to szczepię zwierzęta, żeby były bezpieczne. Jeśli mam je usypiać po kontakcie z potencjalnie chorym zwierzakiem, to szczepienie wydaje się zbędnym kosztem i zawracaniem du. Zdaje się, że się powtarzam się ;)
wymyśl mi proszę KUPUJĄCEGO :) najlepiej takiego z gotówką, i żeby się nie targował…
słyszałam kiedyś, że”piejom kury piejom ni majom koguta…” czy jakoś tak, więc może piejom koguty w te nocne nuty chcemy andruty, i mocne buty, wiem, bez sensu, dobrze że już piątek ;P
ANDRUTY! Dawno nie robiłam. I zaczęłam sobie wyobrażać te buty dla kogutów – z czterema długimi palcami. Osiem sztuk. Sznurowane po sam kuper i obowiązkowo z ostrogą.
Kupujący, powiadasz. Masz to jak w banku, jutro cały dzień będę o tym myśleć. Ale ogłoszenie, w razie czego, odnowiłaś? :D
a w ogóle to powaliły mnie Twoje czyste okna. Wstydzę się. I tak pewnie pójdę grać, zamiast pucować szyby, ale zamiary na weekend mam ambitne :)
jezusicku, rzeczywiscie te szyby jak krysztal, u mnie by Gonzalesika (uroczo i niewinnie wygladajacego, by the way) nie za bardzo by bylo chyba widac przez szybe…
Ale powalila mnie wizja krwiozerczej kury wracajacej z lasu z upolowana wiewióra =D
No właśnie, on tak uroczo wygląda, nie tylko przez szybkę. Takie “nigdy nic”.
Dajcie spokój z tymi kryształami, nadejszła bowiem chwila prawdy i ja Wam ją niniejszym objawiam: to jest okno w kuchni. Okno w kuchni myję często, bo lubię widzieć, co zwierzaki knują na podwórku. Pozostałe pińcet wielkich okien wygląda tak, jakby wisiały w nich firanki, a NIE WISZĄ.
Teraz wszystko jasne? :)
Kura z wiewiórą faktycznie brzmi mało prawdopodobnie (i po co ja to napisałam…), ale Ty nie znasz tych kur. Raz jedną widziałam z nornicą, a polowania na padalce to norma. Ropuchom też żyć nie dają. Ale ja twardo trzymam się wersji, że te ciemnopomarańczowe żółtka jaj to od nagietków i marchewki, nie z krwiożerczości.
A w co, albo na czym grasz?
Kwestię okien wyjaśniłam pod komentarzem Diabła w buraczkach, i ta prawda Cię wyzwoli. Po prostu w weekend umyj sobie jedno, najważniejsze ze strategicznego punktu widzenia i tyle ;)
jakoś mi ten duch Hemingwaya ciągle powiewa… ale jaki miałby interes w naprawie drogi?
A bo to może być plan złożony i rozciągnięty w czasie! Po płaskiej jak stół drodze to już np. każdy może do mnie dojechać. Kogo przyśle do mnie Ernest… I po co. I znów mam się czego bać :)
Z kogutem sprawa jest jasna jak drut: masz koguta biblijnego. Prawdopodobnie skurczybyk pochodzi w linii prostej od słynnego koguta, którego zdradził Piotr, zwany też świętym.. eee, to nie tak.
W każdym razie, kiedyś tam były żyły trzy znane koguty (zwane dla lepszego zamieszania kurami), no i zanim któryś tam kur zapiał (do dziś się bibliolodzy* kłócą, ile razy wspomniany kur miał zapiać, i który..), zdarzył się cały ambaras ze zdradzaniem i tak dalej.. Jak się skończyło, nawet najzagorzalsi ateiści wiedzą.
Twój kogut pochodzi od kura drugiego, ponieważ gdyby pochodził od pierwszego, piałby późnym wieczorem, o jako potomek trzeciego – “normalnie”, późnym świtem.
Proste?
:)
Temat wiewiórki pomijam celowo – to jest za bardzo “na krawędzi” – tu nawet moja żelazna kobieca logika** wysiada.
___________________________
*- nie jestem pewna, czy oni się bibliofile nie nazywają, ci znawcy. I gdzieś mi po potylicy kołacze, że to jednak bibliści są. A potylica rzadko się myli.
**- wiem, że to paradoks, więc spokojnie ;)
Ja mam CZTERY koguty! I to jest jakaś kara za grzechy, nie tylko moje, ale moich przodków, mieszkańców okolicznych wsi i ich przodków, a może nawet wszystkich wiejskich psów. I oczywiście ich przodków. Te koguty pieją nieustannie. Jak jednemu wena się skończy, to drugiemu się czakra otwiera, czy coś. I każdy śpiewa na swoją melodię, bo chce być oryginalny. I każdy pragnie jak najgłośniej. Wyżej, dalej, lepiej, szybciej.
Twoja teoria jednakowoż bardzo mi się podoba. Być może przynajmniej jeden z tych wyjców jest potomkiem tego sławnego. Masz to zacięcie detektywistyczne.
Moja żelazna logika też lekko przerdzewiała, ale z tym da się żyć. A jeśli chodzi o wiewiórkę, to ja tym kotom zrobię kawał. Dziś wieczorem powiem do małżonka: “założę się, że żaden z naszych kotów nie upoluje karasia”. I niech sobie tyłki w stawie moczą, żeby mi coś znowu udowodnić.
Okej, wycofuję wszystko. Twoje koguty nie są biblijne. One są po prostu zdrowo walnięte ;)
Smacznego karasia :)
Zawsze uważałam, że należy uważać, czego człowiek sobie życzy. Jak kiedyś wypowiedziałam życzenie, że chciałabym spędzić trzy dni w domu, sama, w łóżku, przed telewizorem(sporo pracuję), to dostałam zapalenia korzonków. Znaczy, spełniło się :( Teraz uważam, i życzenia dokładnie precyzuję. Wszechświat słucha…A w Twoim przypadku, również Gonzales :)
Bila, nie strasz, bo ja czasem takie snuję w głowie historie, że strach się bać, gdyby miały się ziścić. Bo moja wyobraźnia ma skłonności perwersyjne i chociaż JA osobiście nie lubię się bać, to ona mi podpowiada zawsze najgorsze scenariusze. Ale coś w tym jest, znaczy w uszach wszechświata, karmie, oliwie na wierzch wypływającej itp. I znów mam ciary na łokciach, a małżonek mi truje, żebym koniecznie obejrzała “Czarnego kota” (reż. Stuart Gordon) i nawet płytę DVD spod ziemi wygrzebał i mi przyniósł. BRR.
Doprecyzuję: można snuć takie różne, ale trzeba uważać, CO MÓWISZ GŁOŚNO, no. Jak już- to konkretnie: np.ile kasy i że dostać, a nie pożyczyć z odsetkami, najsamprzykład…
A! A to całkiem słusznie. Muszę zapamiętać :D
Trudno winić Gonzalesa za chwilowe przebłyski natury kociej :-) jeszcze nieraz nie dwa pokaże waleczne serce ino musi pomyśleć a jak widać z myśleniem trochę mu schodzi ;-)
A propos tych spełniających się życzeń to nie przesadzaj, jakoś deszczu dalej nie ma :D
No wiesz, nie od razu Rzym spalono, a technikę trzeba doskonalić (wiem to od Pecika). Poza tym na deszcz to podobno trzeba tańczyć wokół ogniska i memłać jakieś zaklęcia potrząsając grzechotką. A ja nie umiem tańczyć ;)
oj tam od razu tańczyć ;-) zamiast zaklęć proponuję typowy polski przerywnik, w końcu w jednym z polskich filmów to było magiczne słowo ;-)
No to mi załatwiłaś noc….
Kura z wiewiórką w dziobie….
No moja droga!
……..
Pisałam już, ze dziecku czytać Twoje zapiski każę czasami. No ten tekst się mu bardzo podobał. Wyłuskałam mu na potrzeby przyszłych prac pisemnych piękne porównanie “martwa/twy jak język łaciński”. I ten poleciał się babci pochwalić. A babcia wiele lat uczyła…łaciny. Także ten. No.
……….
I dołączam się do kolejki: skoro masz wpływ na wysokie napięcia elektryczne – to może pomyśl ciepło i o niskich…o rynku produktów elektroinstalacyjnych :) Ale tak przy okazji ofkors.
A Ja wiedziałam od początku że Gonzales to POSTAĆ.
P.S. Popatrzyłam na to Twoje czyste okno i zauważyłam zamazy jednak i plamy. Po chwili jednak umyłam monitor i…zwracam honor:)
A przecież ostrzegałam, że wypasanie dzieci na dzikich ugorach Kanionka może nie wyjść na dobre, jak nie dzieciom, to pozostałym członkom rodziny :D Pozdrów ode mnie babcię od łaciny, bo właśnie sobie z sentymentem wspominałam moją tego języka nauczycielkę.
A była to kobieta-obrazek, w nobliwym już wieku, jakby żywcem wyjęta ze starego Rzymu. Wzrostu niewysokiego, może metr pięćdziesiąt, o doskonałej figurze i takich manierach, niewymuszonym wdzięku i naturalnej ogładzie. Twarz jej idealnie okrągłą, o doskonałym profilu (acz bez charakterystycznego rzymskiego krogulca) miękko otulały naturalne loczki koloru starego srebra. Spojrzenie miała niczym łania łagodne, jednakowoż wzrok bystry i przenikliwy. Nie jak komornik, co wpadł oszacować pralkę i telewizor, ale taki raczej jastrzębi, co w lot wychwytywał szachrajstwo i ściemę. Głos miała barwny, niski i ciepły, jak grzaniec z miodem. No po prostu nie z tej epoki babka, jak ożywiona rzymska bogini na emeryturze.
I ona zawsze kazała mi na stojąco i na głos (a w szkole to wiadomo, obciach) odczytywać z książki te ich wymyślne i przydługie poematy, jedenastozgłoskowce i inne takie. Bo tak się składa, że mi podobno słoń ani razu na ucho nie nadepnął, a muzykalność ponoć idzie w parze z nauką języków, przynajmniej w warstwie wymowy. I ja tak zawsze stałam, jak burak czerwona, i czytałam najśpiewniej jak umiałam, a ona uśmiechała się cała rozanielona. To ja, po skończonym performansie, też się uśmiechałam i jednocześnie łykałam łzy. Nie ze wzruszenia, tylko ze strachu, żeby ona mnie tylko nie poprosiła o wyjaśnienie, co też to ja właśnie tak pięknie wydeklamowałam. Bo nie miałam najbledszego pojęcia. Ni w ząb łaciny nie mogłam zrozumieć. Ta gramatyka była wtedy zbyt wyuzdana na mój prosty umysł. Może dziś, gdy sama jestem stara jak rzymski wazon na wino, miałabym do tego więcej cierpliwości, ale wtedy na samą myśl o potwornych deklinacjach w moim mózgu z hukiem zatrzaskiwała się klapka i nastawała ciemność. I tak jakoś wyszło, że z racji ładnego czytania miałam piątkę z łaciny, a do dziś zostały mi tylko wykute na blachę przysłowia…
A o rynku produktów, z którymi związało się Twe życie, obiecuję myśleć aż do przepalenia rdzenia :)
Ale Ci wyszedł ten opis pani od łaciny. Poemat. Nie mów jeszcze, że zaczytywałaś się w Jeżycjadzie, nastolęciem będąc?
A wiecie, że miałam podobnie? Łacina była na 7.00 jako nadobowiązkowa. Zaprawdę trudno ogarnąć o tej porze tajniki czegokolwiek, a już owego martwego języka szczególnie. Ale za czytanie właśnie z odpowiednim akcentem też zostałam pochwalona. Po moim: “Aurea prima sata est aetas vindice nullo” padło pytanie: czy ty na czymś grasz, albo śpiewasz?
E no, jaki obiekt, taki opis :) Ja z tych prostych ludzi, co nie potrafią napisać poematu o cegle, czy peanu na cześć kontenera MPO.
Jeżycjada mnie jakoś ominęła. Ja najpierw pochłonęłam zawartość księgozbioru mojej Mamy, a to były głównie ciężkie kryminały, potem jakieś podróże za jeden uśmiech, Winnetou, Mój motocykl WSK 175… W sumie to już niewiele pamiętam z tamtych czasów. Wiem tylko, że czytałam zupełnie niewybiórczo, jak nałogowy alkoholik – raz wódeczkę, raz wodę brzozową, czyli co w ręce wpadło ;)
A widzisz, coś jest z tym połączeniem muzyki i języków. Nie wiem tylko, czy ta zasada tyczy się również niemieckiego :D Chociaż marsze, subordynowane werble…
Łał!
No sorry ale ten opis druknęłam jako wzorzec opisu osoby….(mówiłam już że mam obsesję na temat nauczenia latorośli pisania w ojczystym języku???).
Moja mama z zawodu farmaceuta-zielarz z najlepszej starej szkoły sama była bardzo dobrą – czyli WYMAGAJĄCĄ nauczycielką. Ale pytała, lub sprawdzała pisemnie tylko najważniejsze wiadomości. Ale biada jak ktoś tego nie znał lub próbował ściągnąć ( o takim kto skutecznie ściągał nie słyszano).
I jest mi niezmiernie trudno w to uwierzyć – że taka “sroga” ponoć była – bo to chodząca łagodność i z charakteru i z wyglądu. daruję sobie opis, bo nie umim tak jak TY ;)
……..
Jerzycjada jest lekturą OBOWIĄZKOWĄ – jeśli nie masz, jestem gotowa wypożyczyć paczką całość – to lektura, która uratowała mi życie….
….
A ja łaciny nie znam i bardzo żałuję, że mnie rodzicielka nie przydusiła. Twierdzi, że próbowała ale ja nie z tych co zmuszani mogą być:)
Do szkoły muzycznej też zaczęłam chodzić jak sama zdecydowałam -tak uciekałam z zajęć.
Swoją drogą jak ja bym zareagowała jakby mi teraz dzieci takie numery wywijały….
E tam, nie żałuj tej nieznajomości łaciny. Jedna osoba znająca w rodzinie wystarczy. Nawet raz na trzy pokolenia.
A co do serii ratującej życie, to spoko. Zajrzę w poniedziałek, dniu zakupów, do miejskiej biblioteki. Jest niewielka, tak na 50 kurczaków, ale kanony literatury chyba powinna mieć :)
ja tak sobie mysle tylko, ze moze on ja po prostu znalazl? juz niezywa? te wiewiore znaczy… bo kto wie?
ja do wiewior to akurat mam nieciekawy za przeproszeniem stosunek, za duzo mi ich po ogrodzie lata i wyzera cebulki kwiatow… :( wiec powiem tak, ze chetnie bym sobie takiego kiciaka wypozyczyla na czas sadzenia cebulek…
bardzo przepraszam za szczerosc, ja ogolnie taka wredna maupa nie jestem i kocham zwierzaki, do momentu kiedy mi nie niszcza ogrodka… :(
no nie, nie żebym zawistna była, czy co… bo ten mój awatarek bardzo mi się podoba… te rogi to mi nawet bardzo bardzo… ale dlaczego serdunio się wyróżnia i dostało Krtka???
Ja nikomu rogów nie doprawiałam, przysięgam. To wszystko wina wtyczki :)
A Serdunio musi miszczem być wirtualnej autoprezentacji, i przytaszczył/a ze sobą swój prywatny awatarek, gdyż powiadam Ci, że takiego nie ma na stanie w magazynie mojej wtyczki. Ja się nie znam, ale może Serdunio sam/a się pochwali, jak takiej magii dokonać?
Dokładnie i w tej samej sekundzie sobie pomyślałam o tym! I nie, żebym coś miała do swojego, bo wyglądam jako żywa – zielona i gruba!
Nie pękaj, ja też zielona i z dziwnymi wypustkami. Jak odwrócona choinka. Grunt, że nic zielonego nam z uszu nie cieknie ;)
A ja jestem swoim zachwycona! Bardzo trafiony portrecik :)
No może poza kolorem, bo zazwyczaj jestem bardziej sinawa w pomarańczowe kropki i czerwonawe plamy.
Uff :) Ja tylko jeszcze raz przypomnę, iż potwarzowe karty rozdaje ktoś inny. Albo COŚ. Nawet ja dostałam, co dostałam i nie mam gdzie wsunąć kartki z zażaleniem ;)
A widzisz, każda potwora znajdzie amatora. Mogę Gonzalesa podesłać kurierem, bo u mnie to on generalnie za podgrzewanie parapetu dorabia ;)
W moim ogrodzie o dziwo wiewióry nie szabrują (za to sójki, nornice i szerszenie), ale orzechów laskowych nigdy przed nimi nie zdążę zebrać :)
Czy Gonzales mógł znaleźć martwą wiewiórkę? Może chciał tylko spytać co to takiego.
Raczej nie wyglądał na pytającego. Wyglądał jak chytry złoczyńca ciągnący laskę za włosy do piwnicy. Też się zastanawialiśmy, czy nie znalazł martwej, ale martwa jest automatycznie nieruchoma, no i jako taka, przynajmniej teoretycznie, nie powinna zwrócić na siebie kociej uwagi. One lubią się czaić, dopadać znienacka i dopiero wtedy taszczyć już całkiem nieżywe :-/
Niesamowite. Gonzales jest spokrewniony z moim ojcem. Na bank ;)
Tymczasem jednocześnie zgłaszam sprzeciw przeciwko nazywaniu łaciny martwotą – nulla…sumus cośtam.
O, i ‘cito’ mam napisane na recepcie!
Twój ojciec przynosi do domu wiewiórki?!
No tak, łacina wiecznie żywa w naszej pamięci, ale wiesz, ona się nie rozwija. Skostniała jest, sztywna i drętwa, więc nawet jeśli nie całkiem martwa, to już zdecydowanie na drodze ku światłu ;)
Kanionku – litości! Spłakałam się – ze śmiechu!
Na zdrowie! :)
Kanionku pytałaś o przepis na zupę dyniową kilka dni temu. Nie mogłam wcześniej, zrehabilituję się. Napiszę bajkę o kanionkowym świecie, może być?
A przepis już sprawdzony, zupa wychodzi pyszna.
Potrzebujemy:
– 1 kg dyni, obranej i pozbawionej miąższu (ja kupuję paczkowaną, pokrojoną w plastry).
– ok. 1/2 litra bulionu (nie używam gotowych kostek, ugotowałam zwykły rosół)
– 3 ząbki czosnku
– niedużą cebulę
– kawałeczek świeżego imbiru
– przyprawy: gałka muszkatołowa, pieprz.
– oliwa
Czosnek kroimy w plasterki i podsmażamy na patelni, dodajemy drobniutko posiekany imbir i pokrojoną w półplasterki cebulę. Nie za mocno, tak by się tylko zeszkliło. Dodajemy pokrojoną w małe kawałki dynię i przyprawy i dusimy do miękkości. Miksujemy i dolewamy bulion tak by zupa miała konsystencję kremu.
Podajemy z grzankami, albo jeśli masz z prażonym słonecznikiem czy płatkami migdałów i kleksem kwaśnej śmietany.
Przepisów na zupę dyniową i inne z niej potrawy w necie jest chyba z pińcet. Mój przepis jest dość ubogi w przyprawy. Robiłam pierwszy raz i nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie. Można dodać papryczkę chili, jak lubisz mocno pikantne smaki. Albo curry, albo przyprawić sokiem z pomarańczy i cynamonem (ale wtedy bez czosnku).
Niektórzy dynię pieką w piekarniku, ponoć taka jest lepsza ale ja nie dysponuję takim sprzętem kuchennym więc udusiłam.
O, dziękuję :) Nigdy czegoś takiego nie jadłam, a jeśli chodzi o zupy to wyspecjalizowałam się w barszczu ukraińskim i na tym mój repertuar “zup wymagających” się kończy. Bo jakieś tam zwyklaki się nie liczą. Ta z dyni brzmi ekstrawagancko i zrobię ją sobie na dniach, gdy wreszcie dobiorę się do tej pomarańczowej bomby zalegającej w kuchni.
Gdzie będzie można przeczytać bajkę o świecie Kanionka? I czy w tej bajce mogłabyś zrobić tak, żeby moja dynia zamieniła się w dwukonną karocę? Na rzecz karocy skłonnam nawet poświęcić tę zupę, i niech stracę – może być bez koni, w końcu mam bardzo wyrywne kozy ;)
Jeśli masz więcej dyni, można przygotować samą pulpę dyniową, zapakować w słoiki i zamrozić. Później dodasz przyprawy jakie chcesz, rosołek i voila
i kilka linków
http://www.kwestiasmaku.com/zielony_srodek/dynia/przepisy.html
http://allrecipes.pl/przepis/7720/kremowa-zupa-z-dyni.aspx
http://ugotuj.to/ugotuj/szukaj/zupa+z+dyni
Ha! Moja dynia waży 24 kg, tzn. nie wiem, ile z tego zostanie po odliczeniu miąższu i pestek, a zamrozić choć część i tak chciałam, dla zwierzaków na zimowe desery. I przypomniało mi się, że w dzieciństwie jadłam dynię marynowaną na słodko i BARDZO mi smakowała. Choć przyznam, że już tak ślepo nie ufam wspomnieniom z dzieciństwa, bo wtedy smakował mi nawet cukier rozpuszczony na patelni. I trochę się boję zajrzeć do tych przepisów… Bo na kapuście kiszonej chciałam zakończyć tegoroczne przetwórstwo, a po lekturze przepisów gary i słoiki znów wyjadą na stół.
Kogo ja oszukuję, jutro odpalam Twoje linki!
Bardzo przepraszam, ale cukier rozpuszczony na patelni NIE MOŻE nie smakować na starość!
Nie mów tego głośno!
To bluźnierstwo!!
Coś Ty tym jednym zdaniem narobiła.. miłość dziecinną mi udusić chcesz? Teraz muszę sobie ten cholerny karmel zrobić, żeby sprawdzić, czy nadal smakuje i potem znów będę mieć pysk poorany od wewnątrz, bo to był (poza kaloriami i próchnicą, ale kto się takimi pierdołami jako dzieciak przejmuje) główny skutek uboczny tego jakże przepysznego “dania”..
A wszystko przez Ciebie! ;))
Jęzora w strzępach życzę :D
A mi przeszkadzał jeszcze smak… łyżki. Znaczy się to, że od podniebienia nie było nic czuć, bo łyżka. I raz z siostrą wetknęłyśmy w zastygający karmel patyczki do lodów, a potem chyba trzeba było (jeszcze zanim wystygło) zanurzyć łyżkę z zawartością w bardzo zimnej wodzie. Tylko czasem cały ten wynalazek pękał i żarło się na chrupiąco ;)
Tak poczytuję Twoje i inne u Ciebie i u Nich, i pomyślało mi się, że wrażliwcy, ci, którzy mają jedną (dwie, trzy…) warstwę skóry mniej, muszą ubierać się w słowa, tworzyć sobie z nich lśniącą zbroję. Bo nazwane, opisane staje się mniej straszne, mniej boli. Czy tak?
Mówią, że jeśli chcesz znaleźć równowagę, musisz doświadczyć i zrozumieć skrajności. Twoje przesiadywanie wieczorami w koziarni pokazuje, że znajdujesz.
Wyczochraj twarde czółka swoich kopytnych, a i tym co skaczą i podfruwają też zrób dobrze ode mnie… yyyy…ynk :-)
Ech, trafiłaś (eś?) dzisiaj w samo sedno, i właśnie wybieram się do koziarni, pod pretekstem zadania owsa.
Mój ból i sęk i harpun w plecach to jednakowoż fakt, iż stan równowagi osiągam rzadko. Doświadczam i rozumiem, lecz ze zgodą, czy też stoicką akceptacją, jest u mnie zwiędła lipa. Nie jestem Faustem, ani Prometeuszem, ani tym bardziej profesorem Hartmanem, a wątrobę szarpię sobie sama (na własne życzenie?).
I oczywiście, że jest nas wielu. Za kolorowym szkłem naszych bajek rozwija się bezgłośnie duszny mech, toksyczny grzyb i szara pleśń codzienności. Co ja Wam tu piszę. Idę kozom owies zadać.
(am)
Ten mech, ten grzyb i pleśń to homeopatia nasza powszednia.
Opowiadać bajki kolorowe albo czarno-białe (http://www.youtube.com/watch?v=OUt6sPXQQus), ale i tak najlepszy jest odgłos owsa chrzęszczącego w kozich szczękach.
“You need to believe in things that aren’t true. How else can they become?”
Pewnie dlatego rozmawiam z kozami. Jeśli kiedyś mój umysł powie “pas” i całkiem zwariuję, mam tylko taką nadzieję, że odbędzie się to na zasadzie przejścia do tych nieistniejących światów bez możliwości powrotu. A nie, że wyjdę z widłami na ulicę i wrzeszcząc opętańczo jakieś “harakurara zepsuta batuta” nadzieję na te widły siebie, lub niewinnego przechodnia. Tak mi dopomóż bób i fasolka.
Co do wywoływania – kiedyś, dawno temu, na wyjeździe studenckim, koleżanka rano oznajmiła, że coś wisi w powietrzu. A parę godzin później, w pięknych okolicznościach przyrody, przy bezwietrznej pogodzie zwaliło się nam na łby pół drzewa. Tak sobie się zwaliło, stanie mu się znudziło, albo co. Następnego dnia, koleżanka zapytała: “jak w kogoś piorun strzeli, to taka kara od Boga, nie?”. No i po kilku minutach piorun strzelił w piorunochron tuż obok niej i drugiej koleżanki. Trzeciego dnia zabroniłyśmy koleżance wydawania odgłosów paszczą.
Jak widać i na tym przykładzie, zjawisko istnieje, tylko nie zostało zbadane. Ja nad swoim wieszczeniem pracuję, tylko zbyt wiele okoliczności może mieć wpływ na ziszczalność przepowiedni. Jeśli okaże się, że trzeba obserwować fazy księżyca, ciśnienie atmosferyczne i poziom wody w Nilu, to ja odpadam, bo nie mam na to czasu ;)
Ja tu nowa jestem..zaglądam od jakiegoś czasu. Komentować nie mam odwagi, ale powiem tylko, że genialnie się czyta Pani teksty. Pozdrawiam
KaLorka, nie bój się. Wtyczka bije po twarzy tylko wtedy, gdy komentarz ma poniżej 15 znaków, to już zbadane i potwierdzone ;)
Dziękuję za miłe słowo, a na tytułowanie mnie “Panią” pozwalam tylko w pierwszym komentarzu. Wierz lub nie, ale jestem taką babą z kolejki w mięsnym, którą gdybyś zobaczyła, to pomyślałabyś: “bosz, TA to ma głupie buty…”, albo coś w tym stylu. Pozdrawiam – Anka.
Witam wszystkich poczynając od Gospodyni, ja tutaj z 2016 r . bo najpierw czytałam bieżący wpis , no i wpadłam jak wiele tutejszych śliwek, a wtrącam się w obronie Gonzalesa bo on chyba niezasłużenie na ten parapet został zesłany. Otóż koty/ dzikie/ które dokarmiam w zamian z wyrazami wdzięczności ofiarowują mi na ten przykład ,zeschnięte żaby wielkości różnej, a ostatnio nieżywego szpaka i to wszystko znoszą mi na wycieraczkę, no myszy to zjadają. Mam wątpliwości czy jego intencje zostały prawidłowo zinterpretowane, a za wyrazy wdzięczności siedzi nie po tej stronie parapetu co powinien. Czytam i nie przestanę. Pozdrawiam.