Rękawiczką w cyrulika, czyli o skutkach degustacji
No i wyszło zardzewiałe szydło prawdy, z grubymi nićmi szytego worka Waszych pochlebstw. Więcej kozy, mniej kotletów, tak? Coś podejrzewałam, że ja tu pełnię rolę ledwie służebną. Bo chodzi tylko o kozę, a jej jedyny żywiciel, woźny i osobisty cyrulik, czyli ja, niechaj żre te więzienne suchary i pokornie spisuje fakty z życia PRAWDZIWEJ gwiazdy. O głodzie, chłodzie i suchym pysku, pobrzękując łańcuchem kajdan na tyle tylko długim, by wystarczył od kompa do koziarni, niech łachman na grzbiecie wszetecznie nosi brudny i w ogóle kolce róż mu w stopy, żeby znał swe miejsce w hierarchii. Jak się dobrze przyjrzeć, to ja tu się niewiele mijam z prawdą.
Koza dostała wczoraj nowy, KOLEJNY element wyposażenia wnętrz, mianowicie do żłoba przybita została deseczka, tworząca z inną deseczką kształt litery V o małym kącie rozwarcia. Wynalazek mojego autorstwa, ale kogo to obchodzi, ma na celu umożliwienie zatknięcia na sztywno bukietu z naci, liści, pędów i kwiatów, żeby Jej Szybkozwrotność mogła sobie sama wyskubywać bukietu zawartość. Gwiazdy nie jadają bowiem niczego, co choćby dotknęło plugawej ziemi, a moje uprzednie na klęczkach bukietu serwowanie okazało się dla kozy niebezpieczne. Bo przy ostatnim demontażu ikebany, pomiędzy jednym kwiatuszkiem a drugim listeczkiem, przechytra koza sięgnęła mi znienacka do kieszeni i niczym odkurzacz skarpetkę wciągnęła gumową rękawiczkę.
Rękawiczkę przytomnie zdążyłam uchwycić za znikający w pysku mały palec i wyciągnęłam, zanim Jej Gratyfikacja zacisnęła zęby. Dlaczego ona mi to robi? Każdą roślinkę, czy grzybka w lesie, obwąchuje uważnie przed spożyciem, ba, nawet moje bukiety wącha za każdym razem nieufnie, jakby spodziewała się, że mogę ją otruć (podobno wszystkie większe osobistości przechodzą przez ten etap paranoi), a gumową rękawiczkę wciągnęła bez namysłu, jak Beatę Kozidrak ludzi tłum*? A układ pokarmowy kozy odbiega nieco od np. psiego i ta rękawiczka już by w kozie została. Tak przy okazji przypomniało mi się, jak dawno temu któryś z moich psów zjadł nylonowe rajstopy. To była historia z BARDZO DŁUGIM zakończeniem. Ale kogo obchodzą wspomnienia stajennego. Proszę, dla czytelników prenumerujących – plakat z gwiazdą:
A skoro już poruszyłam wątek wyposażenia wnętrz, to obecnie koza i kurczaki mają do spółki więcej mebli, niż ja, i ja mam już tego powyżej dziurek w durszlaku, ale o tym zrobię osobny wpis. Tymczasem jest wieczór, mój mąż ogląda na kompie “Makrokosmos” – piękny film dokumentalny o wędrówkach ptaków i nie tylko (fantastyczne zdjęcia, a jest jeszcze Mikrokosmos, też doskonały), a jak ja proponuję, żebyśmy poszli na strych obejrzeć osiem młodych nietoperzy, co pełzają śmiesznie po deskach tuż pod kalenicą i wyglądają jak pijane tarantule w skórzanych płaszczykach, to on wzrusza ramionami. Albo o czapli jak mówię, siwej nad stawem. Że siedzi w trzcinach i łypie na karasie. To on mówi “phi”. Bocian w naszych ziemniakach? NUDA. Puszczyk mi nad głową przeleciał? Idź stąd. Ale na kompie może oglądać czterdziestoletnią tułaczkę roztoczy po powierzchni wieczka od jogurtu i to jest TO. Prawdziwy, fascynujący świat akcji i koloru.
Jutro (chyba) napiszę Wam o niesłychanym wydarzeniu, które miało miejsce we wtorek, a ja wciąż nie mam czasu o tym opowiedzieć, bo mi się tematy nawarstwiają i roboty mam jak wół w rosole. Jeszcze krótko się pochwalę, że CHYBA zepsułam ciasto Ernesta H., które tu reklamowała Ola, ale spoko – ta limonkowo-śmietankowa zupa też jest smaczna. I jeśli przyjdzie Wam kiedyś zaplatać warkocze z czosnku, to nigdy nie róbcie tego PO degustacji nalewki cytrynowej.
Kilogramowy “warkocz” kształtem przypominający parchaty kabaczek w siatce wędzarniczej:
Nalewka cytrynowa z miodem, imbirem i nutą mięty (warto było, nawet za cenę plecionego bakłażana):
* w utworze “Już bez ciebie”
Jak wół w rosole?!
Kusisz i kusisz tą naleweczką! I nietoperzem w skórzanym pokrowcu! I życiem jak pod Madrytem!
O tak, ja mam życie dokładnie jak POD Madrytem, jakieś 5 metrów pod :D Ech, każda bajka ma swoje czarownice i potwory, moja również. Ale dopóki siedzę okrakiem na górnym łuku depresyjnej sinusoidy (czy jest na sali jakiś matematyk?), nie będę o nich pisać.
Naleweczka wyszła I-D-E-A-L-N-A, nic dodać, a jeśli ująć to wprost do pyszczka :) Na początku rozgrzewa nas moc imbiru, łagodzona kojącym oddechem lipowego miodu, a na końcu nuta słodkiej mięty przywodzi na myśl zapach rozgrzanej latem łąki. Pijesz i pijesz, i nawet nie czujesz, jak nagle rymujesz. A nietoperze w czosnkowych wiankach tańczą pod łapki z szerszeniami, i tylko czekać, jak kierowca autobusu wstanie i zacznie bić brawo. TAKA to jest, proszę Ciebie, nalewka nad nalewkami!
Wół w rosole. Bo jak wół w kieracie robię, tylko że szybciej, czyli rzucam się jak mucha w ukropie, albo rosole. Zresztą, przyganiał Skorpion garnkowi! Ja ten wczorajszy wpis KOTEM pisałam, o drugiej w nocy.
Warkoczyk czosnkowy jest w dechę, jak to się gdzieś kiedyś mówiło. Też bym taki chciała, ale mi czosnek nornice zeżarły ;)
Ale ja nie o tym. Tak się zastanawiam nad tym Waszym prądem (łamane przez jego brakiem) i muszę zapytać, bo skisnę inaczej z ciekawości.
Macie tam generatorek jakiś pod ręką na wszelki wypadek? I czy myśleliście o zaopatrywaniu w prądy na własną rękę (wiatraczkiem, turbinką, itepe)?
I jeśli myśleliście, to jaki wynik tego myślenia był?
Sorry za zawracanie du… głowy ;)
Pozdrawiam,
Nie no, nie zawracasz mi wiatraczka :D Celem zapobieżenia Twojemu skiśnięciu już odpowiadam: generatora nie mamy, ale o tym myślimy, znaczy o jakimś używanym. Z tym, że to jest rozwiązanie awaryjne. Generator spala ropę i pomijając hałas – jest nieekonomiczny. Wiatraczek, turbinka, ogniwka fotovoltaiczne – tak, oczywiście, że myśleliśmy i nawet skrupulatnie przeanalizowaliśmy wszystkie dostępne opcje. FORGET IT. To nie są rozwiązania dla biednych ludzi w Polsce. Koszt inwestycji i utrzymania (wszystko się kiedyś psuje) zwróciłby się nam gdzieś w okolicy trzeciego życia. Może kiedyś, gdy będę miała tzw. kupę czasu, napiszę o tym na blogu i to nie będzie grzeczny wpis pensjonarski o motylkach. Bo lobby energetyczne w Polsce (i nie tylko) bardzo się stara, żeby rozwiązania typu “eko” były dla przeciętnego zjadacza chleba nieopłacalne.
Kwestią odrębną jest fakt, że gdyby wpadło mi w ręce kilkadziesiąt tysięcy złotych, to najpierw wyremontowałabym grożący zawaleniem dach. Bez prądu jakoś przeżyjemy, ale jeśli któregoś dnia nad głową rozbłyśnie nam tysiącem gwiazd małe, prywatne planetarium, to będzie dużo gorzej. Ale JEŚLI po remoncie dachu wpadnie mi w ręce KOLEJNE kilkadziesiąt tysięcy, to z chęcią i dziką satysfakcją zainwestuję w cokolwiek, co odetnie mnie od obecnego systemu ;) Pozdrawiam :)
O.
No tak, nie tylko w Polsce, to się niestety zgadza.
A szkoda, myślałam, że popasożytuję na Twoich doświadczeniach w tym temacie ;)
Jak na razie pasożytnictwo ogranicza się do zrzynania wypróbowanych sposobów na nalewki (wielkie dzięki!!! na cytrynówkę imbirową z nutką mięty nie wpadłabym sama!) i inne przetwory.
Zyczę więc Wam cudownego wzbogacenia, a nuż się okaże, że jak w tej bajce o kozie, co złotymi bobkami na prawo i lewo rzucała…
Tak na marginesie, wolałabyś mleko, czy dukaty? (Pomińmy, proszę, drobny szczegół rozróżnienia kozich otworów… choć wtedy byłoby możliwe pozyskanie dwóch* dóbr: i mleka i dukatów. Jednocześnie**. Hmm..)
_______________________
*-tak, oczywiście, możliwości jest więcej. Równoczesnych. Cztery, albo jakoś tak.
Ale to już zaczyna być niesmaczne ;)
**-dobre sitko to podstawa wyposażenia kuchni nowoczesnej gospodyni. Zawsze może się zdarzyć, że trzeba będzie odcedzić dukaty z mleka albo mleko z dukatów.
Kochana, gdyby moja koza dawała złote cokolwiek, to myślisz, że ja bym była OBRZYDLIWA? Ja bym ją w dystrybutor tych dukatów całowała, gdzie by nie był usytuowany. Hm… Już zobaczyłam Tradycję, jak przeżuwa beznamiętnie łodygę chrzanu, ja na klęczkach ten garnuszek na dukaty z drugiej strony podstawiam, a ona na końcu mówi: “Masz tu dukatów kupę, a teraz całuj mnie w dupę”.
Przepraszam za obsceniczność i wyrazy, ale skoro Tuwimowi uszło na sucho, to może mi też potomność wybaczy ;)
A jeśli chodzi o pomysły na niezależność (wszelką), to jak tylko znajdę jakieś ciekawe rozwiązania, dam znać. I liczę na vice versa, vis a vis i a propos ;)
“..vice versa, vis a vis i a propos ;)”
Hyhy, zawsze :)
Przed wtrąceniem swoich pięciu groszy między młot a kowadło nikt mnie nie powstrzyma. O!
A dla mnie Ty jesteś gwiazda:)nie płacz.
Jak tylko w poczcie się pojawi wpis, lecę na stronę wartko, zostawiając apele o datki i nagabywania przyjaciela zajmującego się marketingiem bezpośrednim. Pewnie, że dobrze by coś było robić na wczesnej emeryturze, ale wciskać ludziom pakiety medyczne ? A fuj!Lepiej sobie poczytać R.R.Martina / a Lema schować pod papiery na stole, żeby mu nie było przykro. Aha, będę hodować boczniaki i to z internetowego sklepu z Ukrainy, w ramach ich wspierania.Tylko, żeby się ruskie nie dowiedziały…Kozy nie pozdrawiaj, niech se kwiatki żre. Czy Ty ją już doisz ?
0
A właśnie, że zaraz będę płakać. Nad brzegiem grzybów miski usiadłam i… nie wytrzymałam. Musiałam się na chwilę oderwać od bytów przyziemnych. Dziękuję za wartkie przybywanie :) Mam nadzieję mieć trochę więcej czasu po tych wszystkich żniwach i odrywać Cię od pakietów medycznych przynajmniej kilka razy w tygodniu ;) A kozy jeszcze nie doję, bo ona nie miała potomstwa. Tak, my, dzieci szkła i betonu, nie mamy często pojęcia o podstawowych prawach natury. Krowa, koza, owca, czy inne dojne, dają mleko nie dla ludzi, tylko dla swoich młodych. Normalnie zgroza. No i gdy już odchowają te młode, a człowiek nadal je doi, to wtedy mleko utrzymuje się nawet przez rok lub dłużej. Muszę więc Tradycji poszukać miłego koziołka, na stałe lub dorywczo. Kolejna pozycja na liście “do zrobienia”, zanim spadnie śnieg. A wiesz, że boczniaków nigdy nie jadłam? Ale mój ojciec je hodował w łazience, na jakimś specjalnym worku zawieszonym pod sufitem. I sam je żarł, bo nikt inny się nie odważył :D Tymczasem pozdrawiam i zaraz wracam do garów :-/
Chciałam zobaczyć dlaczego ta rękawiczka zostałaby w kozie i zapytałam googli. Odpowiedź: “Zamawiaj preparaty na układ pokarmowy w sklepach internetowych i odbieraj lokalnie w Kozach”. To może Ty jednak wyjaśnisz, co?
Bardzo mi smutno, że nie wyszło Ci limonkowe. Może to zemsta Ernesta, bo się z nim spoufalamy???
Czy jesienią i zimą też jesteś tak zajęta, czy też przewidujesz więcej czasu na rolę Sekretarza Kozy? Bo ja jeszcze nie mówiłam, ale bardzo lubię tu przychodzić…
Zimą, a nawet jesienią będzie lepiej, no chyba że złapię w końcu jakąś pracę zarobkową, ale nawet wtedy będę miała więcej czasu. Teraz są PLONY, grzyby, przetwory, trzeba zgromadzić siano i ziarno na zimę, zbierać i suszyć zioła dla zwierzaków, itd. itp. Limonkowe nie wyszło pewnie dlatego, że miałam mleko nie z puszki, bo akurat nie mieli, tylko z kartonika. Teraz jest milion producentów i każdy robi po swojemu. Wuj tam, jak już wyjdę z grzybów (jeszcze mi tylko do usmażenia zostały), wymieszam tę zupę z żelatyną i będę miała wersję pt. “Zemsta Sztywnego Ernesta”.
Cieszę się, że lubisz tu przychodzić, a ja bym chciała dla Was pisać codziennie, bo tu jest tyle ciekawych rzeczy wartych uwagi, ale zimą nadrobię, choć moja ulubiona nauczycielka z liceum mawiała, że nadrobić to sobie można bułki do mleka :)
Zawiłości koziej przemiany materii innym razem, ale Twój wynik z google mnie rozłożył :D Jedyne, co się spodziewam odbierać lokalnie z kozy, to małe koźlątka i mleko. Może już tej zimy…?
No tak, mleko musi być to gęste, to takie, co trzeba kupić dwie puszki, bo jedną się wyżera łyżką: tylko trochę, jeszcze troszeczkę i ojej, widzę dno?
No właśnie tak je zapamiętałam z dzieciństwa :) A to kupione na poczet ciasta było podejrzanie płynne. I ponieważ było w kartonikach, to musiałam kupić dwa, i potem sprawdzałam w necie, ile waży zawartość puszki z mlekiem, no i sobie tyle samo zważyłam tego kartonikowego. Ale jeśli ono miało mniejszą gęstość, to mi objętościowo wyszło więcej i KLOPS w powidłach z limonki. Zostało mi sporo żelatyny po serniku kosmicznym, a że do niczego mi się ona nie przyda, to spróbuję usztywnić Erniego, żeby trzymał fason. Jeśli się uda, wstawię fotki. Właśnie mieszam :)
OLA, MIAŁAŚ RACJĘ. Zemsta i klątwa, i ja już tego ciasta nie dotknę! Po pierwsze, stoi w lodówce z tą żelatyną już dwie godziny i NIC. Nie tężeje! Po drugie, siedzimy z małżonkiem w kuchni, a tu nagle ŁUP! w jego pokoju. Lecimy zbadać, czy aby kolejny kawałek sufitu nie poddał się grawitacji, ale nie, to FOTEL się sam przewrócił! W moim domu siedzi wkurzony duch Hemingwaya i kopie w fotel! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
OJEZUOJEZUOJEZU!!!!!!!!!!!!
Uf, żyjesz! Jak przetrwaliście tę noc? Wprawdzie w duchy nie wierzę, ale jestem w stanie zaglądać z dziwnie wybrzuszone zasłony… Kiedyś, dawno to było, noc już późna, sama w domu, pełen relaks i nagle! Auuuuuu! Wycie! Normalne wycie z ciemnego kąta!…
Zapomniałam wyłączyć radio. Kończyli nadawać program i włączali takiego wyjca. Kiedyś.
Ja niby też w duchy nie wierzę, ale w sprawach nie do udowodnienia ostrożnie zakładam, że mogę się mylić. I na bank po takiej akcji z radiem, jak Twoja, miałabym stan przedzawałowy. Numer z fotelem był jednak cienki w porównaniu z tym, co tu raz przeżyłam. Też byłam sama, w samotnym domu w lesie, jakby ktoś zapomniał, wieczór ciemny, zima, wiatr hula, a po strychu ktoś chodzi, w tę i z powrotem. Niespiesznie, miarowym krokiem. Nie żadne mysie tuptanie, czy kocie skoki, tylko odgłos ludzkich kroków. Miałam tętno 160 i noc z głowy. Nienawidzę się bać, już wolę gdy mnie coś boli. Strach robi z człowieka takie małe, nędzne NIC. Kończę, zanim pan Hemingway się kapnie, że jestem idealnym materiałem do robienia sobie żartów z.
Dobra. To teraz całkiem zgupłam. Właśnie wróciłam do domu, przywitałam z kudłatą bestią, poczekałam aż tradycyjnie ukradnie mi skarpetki z łazienki, rzuciłam dwa razy misiem. Potem zrobiłam kawy, kanapkę i załączyłam komputer. Wpisałam kanionka.pl i przeczytałam pierwsze zdanie…
I coś łupło w kuchni.
Spadł bluszcz. Z półki pod sufitem. Taki obszerny dosyć.
Fakt, że zapomniałam dziada podlać. Ale on przyzwyczajony, często zapominam. DLACZEGO spadł WŁAŚNIE TERAZ???
P.S. Rozumiem, że nie wiesz, kto łaził po strychu?
Ha! Haha! Ernest przeniósł się do Ciebie! W sumie nie wiem za co, bo Ty się o mistrzu z należną rewerencją wypowiadałaś. No ale jak jest wojna, to się czasem dostanie odłamkiem :D
Szkoda bluszcza tylko. Ja lubię bluszcze i wszystkie rośliny, które mają dużo zielonego, a niekoniecznie jakieś kwiatki.
A po moim strychu nie mógł nikt łazić, to znaczy nikt ŻYWY, bo w promieniu jednego kilometra nie ma tu nikogo, prócz nas. Gdyby był to złodziej, albo menel, co się zakradł grom wie po co zimą, w nocy, pod nasz dom, to po co miałby nabijać kilometry na strychu, gdzie tylko mysie truchła i pajęczyny? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co to było. Grunt, że nie wróciło :D
Zapomnij o moim strychu, Ty się teraz martw o siebie! Kup jutro piwo “Szyper” i słone paluszki i zostaw na noc na stole w kuchni. Jeśli następnego ranka znikną, to… Kombinuj, jak ugłaskać Ernesta :D
A bestia kudłata to pies, tak? Pytam, bo teraz ludzie różne rzeczy trzymają. Pochwal się swoim kudłaczem :)
Długo musiałam szukać opcji odpowiedz :O Zdaje się, że z bloga robi Ci się powoli FORUM!
W kwesti bestii kudłatej, fakt, różne stwory ludzie mają, takie świnki na przykład są w modzie. Ale one chyba nie kudłate. No chyba, że takie leśne?
Ależ! Przecież! Jednakowoż! Toć! Wszakże! Kimże byłby Szarik bez czterech pancernych? Alik bez Prezesa? Godzilla bez Japończyków? Paul bez Mundialu?
Nie służebną a boską rolę sobie przypisać winnaś. Bo nie kto inny tylko Tyś tę gwiazdę stworzyła. Ty dzierżysz w dłoni powrozek jej żywota. Ty masz moc olśnienia blaskiem fleszy bądź pogrzebania w kloace zapomnienia. Jednym szpetnym zdjęciem, jedną wstydliwą tajemnicą fanom ujawnioną możesz zakończyć jej celebrycki żywot i wykopać ze ścianki!
Pamiętaj, że to media interpretują rzeczywistość i nam – maluczkim fanom – mówią, kto jest gwiazdą, a kto już tylko czarną dziurą ;)
Teraz ja się uśmiałam, dzięki :D
Ale “powrozek żywota” mnie rozczulił. Nie mów nikomu, ale ja naprawdę kocham tę głupią kozę i na samą myśl o tym, że powrozek jej żywota mógłby się urwać, przechodzą mnie dreszcze, a serce smarka w chusteczkę. Nigdy nie będę prawdziwym rolnikiem, czy hodowcą zwierząt. Wszystkie te nasze kritersy są taką rodziną braci mniejszych i czasem mam wrażenie, że oni też żałują, że nie mogą z nami pogadać w naszym języku. Jedną z moich pierwszych, samodzielnie przeczytanych książek, był Doktor Dolittle. Właśnie nim chciałam zostać, gdy dorosnę, i ta część mnie chyba nigdy nie umrze, choćby cała reszta świata budziła we mnie już tylko gniew lub odrazę. Zadziwia mnie też fakt, że zwierzaki doskonale wiedzą, że to ja w naszym ludzkim stadle jestem ta “miętka frajerka” i dlatego to mi kury wchodzą na głowę, a Tradycja na plecy. Że o psach i kotach nie wspomnę.
Pozdrawiam :)
Nie mów nikomu, ale cenię zwierzęta bimbalion razy więcej niż ludzi (jako całość, bo w obu grupach są wyjątki).
Na wieść o kolejnym niemowlęciu skatowanym przez pijanego konkubenta durnej mamusi jestem zła, oczekuję sprawiedliwości i życzę maluchowi lepszego jutra. Informacji o psie wyrzuconym z balkonu nie jestem w stanie doczytać do końca, bo ryczę jak bóbr i mam ochotę lecieć z siekierą i przerobić zwyrodnialca na mielone. Nie mam dzieci, mam psa. Gdyby ktoś zrobił mu krzywdę, zabiłabym bez chwili wahania.
Ja znów tylko na chwilę, jeszcze mi 15 kg kapusty zostało do poszatkowania. Fredzia, jestem w tym samym klubie. Ja to ogólnie ujmę tak: bez względu na to, czy chodzi o zwierzę, czy człowieka, ostrzę kosę na wieść o tym, że ktoś skrzywdził słabszego, lub bezbronnego. I nie mam tu na myśli tylko przemocy fizycznej. Zabijam w myślach tych zwyrodnialców, którzy oszukują starszych ludzi na “pokazach cudownych garnków za 10 tysięcy na raty”, tych sqrwysynów, co od babć wyłudzają pieniądze metodą “na wnuczka”, jak również geniuszy bankowych, co wpadli na pomysł “zapisów małym druczkiem” np. w umowach kredytu. I w bardzo młodym wieku wyrobiłam sobie pogląd brzmiący z grubsza tak, że gdyby nasza planeta była polem ziemniaków, to gatunek ludzki należałoby ująć w kategorii stonki. Nie powiem, że nienawidzę ludzi, bo przecież nie wszyscy są źli. Ale generalnie, jako gatunek, jesteśmy do bani. To jest taki temat, na który mogę gadać i pisać bez końca. Pozdrawiam Ciebie, a moje psy merdają do Twojego ;)
Jezu, ja tez tak mam. Cale szczescie, ze napisalas, bo myslalam, ze jestem nienormalna. Nie moge nic o zwierzetach ogladac gdzie jakakolwiek krzywda, bo rycze i mam epizod depresyjny. A pracuje z ludzmi. Chorymi! Takze tak….