Nic pięknego, czyli „po kolei” część druga

Mamo, piszę do Ciebie wiersz,
Może ostatni, na pewno pierwszy.
Jest głęboka, ciemna noc,
Siedzę w łóżku, a obok śpi ona

I tak spokojnie oddycha.
Dobiega mnie jakaś muzyka
Nie, to tylko w mej głowie szum.
Siedzę, tonę i tonę we łzach,
Bo jest mi smutno, bo jestem sam.
Dławi mnie strach!

Samotność to taka straszna trwoga,
Ogarnia mnie, przenika mnie.
Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga, nie ma, nie! Nie ma Boga, nie.

(…)

Fragment utworu List do M., Dżem, 1991, tekst: Ryszard Riedel / Dorota Zawiesienko

 

Zabawne, jak kiedyś, te setki lat temu, ballada ta nie robiła na mnie większego wrażenia. Była wręcz… trochę nudna.

Dziś brzmi inaczej, bo ją rozumiem.

Siedzę w kuchni, piąta rano, za oknem czarna, zimowa noc. Myśli kłębią się w głowie, tłocząc i przepychając, walcząc o pierwszeństwo; generują trzaski, szelesty, dźwięki jakieś, z pozoru układające się w znane frazy. Czy nagle słyszę melodyjkę tego samochodu, co po osiedlach woził lody w kolorowych papierkach, gdy jeszcze byliśmy dziećmi? A może to gramofon mojej ciotki, w starej kamienicy na gdańskiej Oruni… Czy to Liszt?

Nie, to tylko w mej głowie szum.

Siedzę sama. Nic już nie wydaje się zabawne.

I wiem, że niedługo utonę we łzach.

* * *

Pisałam to w styczniu i nie opublikowałam, bo zadrżała mi ręka. Że może jeszcze nie, jeszcze nie teraz, że to tylko złe, zimowe myśli, że jeszcze jakoś to będzie, bo zawsze było, że jeszcze nie czas, bo… Bo z moją Mamą już nie jest tak, jak dawniej, i będzie inaczej, i gorzej, ale może jeszcze nie…? I nie miałam wtedy pojęcia, że utonę we łzach już w marcu, ale z zupełnie innego powodu, a potem – pardon my French – zesra się i porzyga już prawie wszystko. A o Mamie… to długa historia, nie na dziś.

I nie pisałam długo, wiem. I wciąż NIE CHCĘ pisać, bo rozmywa mi się ekran przed oczami, a serce jakieś ciężkie, jakby było z ołowiu. I odpokutuję za ten wpis kolejną migreną, jedenastą, może piętnastą od 1 marca tego parszywego roku, już przestałam liczyć. Wy – jak się zaraz przekonacie – też nie chcecie wiedzieć tego, o czym ja nie chcę pisać, ale muszę to już mieć za sobą, bo na domiar do wszystkich moich zmartwień dręczą mnie jeszcze wyrzuty sumienia, że Was zaniedbuję. Oto więc.

W nocy z 28 lutego na 1 marca umarło nasze Żółtko. Tak kompletnie znienacka, bez ostrzeżenia, bez sensu, że gdybym tamtej nocy dostała łopatą w twarz, to mniej by mnie to zaskoczyło i po tysiąckroć mniej bolało.

Piątek, dzień jak co dzień. Jeszcze po południu Żółte hasało jak młody jeleń po podwórku, ukradło kozom całe jabłko i ganiało z nim w pysku wokół pryzmy z balotami, prowokując do gonitwy Łazika i Paszteta, potem zwyczajny wieczór, każdy zajęty swoimi sprawami, pieski pospane, każdy w swoim ulubionym miejscu… Aż nagle, może na dwie godziny przed północą, Żółtko zaczęło zdradzać objawy niepokoju, nie mogło sobie znaleźć miejsca, wędrując z pokoju do pokoju, kładąc się i wstając co chwilę. Najpierw pomyślałam, że może słyszy strzały z broni myśliwskiej dochodzące gdzieś z lasu, których my nie słyszymy (Żółte bało się odgłosów strzelania i burzy), ale około 23 zaczęło się picie wody. Co pięć minut, co minutę… Małżonek stwierdził, że pewnie się czegoś dziwnego nażarło i teraz pije wodę, żeby zwymiotować. No i zwymiotowało, chyba wiadro wody poleciało na podłogę w łazience, ale to nic nie pomogło. Obmacałam żółty brzuch, bo coś mi się po głowie tłukło o objawach skrętu żołądka, nie wymacałam niczego podejrzanego, a Żółte nawet nie pisnęło, że coś ją boli, więc opcja „zeżarło coś dziwnego” wciąż wydawała się najbardziej prawdopodobna, i ustaliliśmy z Małymżonkiem, że jak się Żółtemu do rana nie poprawi, to trzeba będzie do pierwszej lepszej lecznicy pojechać, tej, która będzie najwcześniej otwarta, a ja jeszcze sobie pomyślałam, że droga jest w tragicznym stanie i grom wie, czy my w ogóle dojedziemy do asfaltu, ale i tak dobrze, że to będzie sobota, a nie niedziela, bo w niedzielę to byśmy musieli chyba aż do Gdańska jechać, czego nasz ówczesny, dwudziestoletni złomochód mógłby nie dokonać.

Sprawdziłam jeszcze na szybko, kto ma w soboty otwarte, i WCIĄŻ nie miałam nawet cienia podejrzeń, że to wszystko na marne.

Nie wiem, po co ja Wam te wszystkie szczegóły… Ręce mi się trzęsą i napisałam ledwie parę zdań, a zużyłam już pół rolki papieru do wycierania głupiego pyska z głupich łez.

O 4:21 nad ranem nie było już z nami Żółtego. I tamtą sobotę widzę jak przez mgłę, i pamiętam z niej tylko skrawki. Dzięki znajomościom i dobrej woli Pani Łosiowej udało się zorganizować sekcję zwłok w elbląskiej lecznicy jeszcze przed południem. Byłam przy tym, bo MUSIAŁAM na własne oczy zobaczyć CO, co do ostatniej nędzy zabiło mojego psa w jedną noc, w kilka godzin. Weterynarz mnie uprzedziła, że sekcja może niczego nie wykazać na miejscu, że może trzeba będzie próbki wysyłać do laboratorium w Olsztynie, że to wciąż może nie dać jednoznacznej odpowiedzi. Mówiła, że nagłe śmierci się zdarzają i czasem nie da się ustalić przyczyny. Ale u Żółtka się udało i choć widziałam to wszystko na własne oczy, to wciąż nie rozumiem i wciąż nie chcę, żeby to była prawda.

Wgłobienie jelita. Na długim odcinku. Żadnego ciała obcego wetka nie znalazła, niczego co by mogło to wgłobienie spowodować, czyli… głupi pech. Może przypadek, może wrodzona skłonność, może chuj wie co. Nadal nie rozumiałam, jak można umrzeć tak nagle od czegoś, co wyglądało tak… niegroźnie. O wgłobieniu jelita to wiedziałam tyle, że w House MD był kiedyś odcinek, gdzie kobietę wieźli w te pędy na salę operacyjną z takim podejrzeniem (intussusception – jedno z tych trudnych słów, które będę pamiętać do końca życia, tylko co z tego?), ale ona skręcała się z bólu, a Żółtko dopiero co było rozbrykane i wesołe, i nagle koniec.

Koniec.

Na zawsze.

Pochowaliśmy Żółtko u siebie. To akurat aż za dobrze pamiętam. I tę ciszę i bezruch w domu, jakby z siedmiu psów zniknął nie jeden, a wszystkie. Bo to Żółte było wodzirejem i prowodyrem, motywatorem i podżegaczem, zapalnikiem i bombą, pierwsze do zabawy, rozróby, tańca i różańca. Gdy zbyt długo nic się nie działo, to Żółte przechadzało się po wszystkich pomieszczeniach sprawdzając, czy przypadkiem nie trzeba komuś dać w lampę, czegoś ukraść i zepsuć, albo chociaż żeby trącić nosem, tak dla porządku. W tym roku skończyłoby 7 lat, ale całe życie było jak wielki szczeniaczek – zawsze uśmiechnięte, pozytywnie nastawione do wszystkiego (oprócz burzy, strzelania i odkurzacza)… Nie mam słów, żeby powiedzieć, jak bardzo nam go brakuje. Nadal i wciąż.

Pytaliśmy jeszcze dwóch innych weterynarzy „jak to możliwe”, bo w necie wyczytałam (oczywiście, bo musiałam grzebać w tej ranie), że najczęściej to się zdarza u młodych psów (takich około roku) i że generalnie diagnozę nie jest łatwo postawić, ale są jakieś objawy, na podstawie których wet może np. zdecydować o konieczności wykonania badań obrazowych lub otwarcia jamy brzusznej (to rzadziej). No i jeden z tych wetów powiedział, że są psy, które histeryzują gdy się na nie kichnie, są takie, które wyraźnie dają znać, że coś im dolega, i w końcu są takie, które nic sobie z bólu nie robią, dopóki im coś nie zgnije i nie odpadnie. I pewnie Żółte było taką właśnie twardzielką, zawsze hop-do-przodu i nic-mi-nie-jest. Aż było za późno i najpewniej doszło do zapalenia otrzewnej. Nie wiem. Byłam u tego weta z innym psem, kilka tygodni po śmierci Żółtka, bo pies był jakiś nieswój, a ja już mam odruch lękowy nawet gdy którykolwiek – jak mi się wydaje – pije za dużo wody, i wet mnie zapewnił, że dwa razy w życiu trafić wgłobienie jelita to jak szóstkę w totka… Ale co z tego? Można „trafić” coś innego, o czym się nawet jeszcze nie słyszało.

Nie wiem, po co Wam to wszystko piszę. Chyba w końcu mi się ulało i leci ciurkiem, a jednocześnie czuję, że już nie mam siły.

Bo to jeszcze nie wszystko, co się od 1 marca wydarzyło, ale nie dam rady napisać dzisiaj kilometra tekstu, będę więc kontynuować tę serię „po kolei”, aż dotrę do końca.

Ostatnie zdjęcia Żółtka mam ze stycznia:

I wiem, że Żółte jest w tegorocznym Kozim Kalendarzu i dlatego u mnie kalendarz zatrzymał się na maju i boję się odwracać karty. Bo wciąż nie mogę… Minęły cztery miesiące, a ja wciąż nie mogę suchym okiem patrzeć na te zdjęcia.

Laser skończył w styczniu 17 lat. Siedemnaście. I ja mu nie żałuję, niech sobie żyje i 70, cały siwy, półgłuchy i już nie do końca pamiętający, po co i gdzie akurat idzie, tylko przeboleć nie mogę, że podły los zabrał nam psa, który właśnie najbardziej życie kochał i…

Muszę przestać.

Ciąg dalszy nastąpi. Jeszcze sporo zostało.

33 komentarze

  • hanka

    Kanionku, bardzo współczuję Wam straty pieska, pomyśl, że dałaś mu dobre życie przez te lata kiedy był z Tobą. To był szczęśliwy piesek przez tyle ile mógł żyć. Czytam Cię od pierwszego wpisu, bardzo mało sie udzielam, bo od dłuższego czasu jestem w wielkiej czarnej (dopadnie człowieka choróbsko i niestety przestaje znaczyć cokolwiek w naszej rzeczywistości).
    Wiem, ze pocieszyć sie nie da, też pożegnałam swoje zwierzaki, czasem tylko można starać się przetrwać kolejny dzień.

  • Nie pocieszę, bo się nie da. Ale rozumiem.
    3 lata temu nasza labradorka zawinęła się w tydzień. Była w tym samym wieku co Laser.
    Pozostaje tylko satysfakcja, że trafił do Was z tej okropnej komórki i żył na 200%

  • Ola

    Kanionku, no…

  • Bogutek

    Kamionki… przytulam Cię mocno
    Bardzo mi przykro…
    Biegają już z moją psią córeczką gdzieś tam na górze

  • Teatralna

    niby wiem ale 😭 i nie mogę tego czytać…
    boli tak samo jak ostatnio.

  • Anka

    No i co my tu poradzimy, nic się nie da. Każdy zalewa się łzami i opłakuje i swój ból i Twój, Kanionku. Niby wiemy że nie żyją tak długo jak byśmy chcieli, i że kolejne czekają do ukochania, ale jest to cholernie ciężkie do zaakceptowania. Płaczę razem z Tobą, Kanionku, utulam Cię wirtualnie.

  • kapelusznik68

    Czekałam na ten wpis i wiedziałam, że będę ryczeć ale na takie rzeczy nie da się przygotować i nie da się wziąć „na chłodno” z zaskoczenia. Zawsze kurwa boli… Szkoda, że te wielki żółte uszyska się tak zawinęły. Wiem, że została w kalendarzu ale chyba nie miałbym odwagi jej usunąć. Nie da się usunąć takiego Żółtego.

  • mp

    Im jestem starsza i więcej pożegnań za mną, tym częściej skłaniam się ku twierdzeniu, że to wcale nie jest takie złe- żyć intensywnie i szczęśliwie, a umrzeć szybko. Boli najbardziej tych, co zostają… A Żółte było szczęśliwe całym sobą i to właśnie Wy daliście mu to szczęście. Zamiast szukać w sobie winy i zadręczać się pomyśl, ilu biedakom stworzyliście raj na ziemi. Niestety, odchodzenie jest wpisane w naturę życia i trzeba się nauczyć towarzyszyć w tym procesie, jakby to trudne nie było. Czasem pozwolenie na odejście bywa właśnie wyrazem miłości. Zachowaj Żółte we wdzięcznej pamięci, za całą radość, którą tak szczodrze Was obdarowywało, a żyć trzeba dalej i dalej wiosłować, jak to mantruje Matkojedyna.

    • wy/raz

      Tak chciałam dodać, że na początek i koniec nie mamy dużego wpływu. Żadnego. To co pomiędzy też różnie wygląda. Każdy z Twoich zwierzaków trafił do raju za życia. Ból po stracie jest. Niezgoda dlaczego, jest. Sama jak zaczęłam czytać musiałam przerwać, bo byłam w pracy.

      Ale miej na uwadze co zrobiłaś i robisz nadal dla swoich zwierzaków. i zauważ, że bez Ciebie nie miałyby tego ogromu zadbania i miłości.

      Dbaj o siebie Kanionku.

      Piszę pod mp, bo nie da się w dwóch. Jeszcze pod Ynk bym musiała wpisać. Ale popieram całą sobą.

  • bila

    Kochany Kanionku! Utulam mocno, mocno…

  • Ange76

    Kanionku, tak bardzo Wam współczuję…. Okropny los dla takiego kochanego psa, okropne przeżycie dla Was. Bardzo mocno przytulam, choć wiem, ze ani te słowa ni wirtualne uściski niewiele ulżą w Waszym bólu.

  • Tiganza

    Oh qurwać.
    Ściskam Was najserdeczniej i najdelikatniej jak tylko można…

  • Zoe

    Płaczę z Tobą…

  • kanionek

    Dziękuję Wam, Kozy Kochane. Człowiek niby wie to wszystko, o czym piszecie, ale same pewnie wiecie, że rozum rozumuje, a uczucia uczuciują, i jedno z drugim rzadko chce się pogodzić.
    Kapeluszniku kochany – ja wiedziałam, że Żółtko będzie w kalendarzu i absolutnie zgadzam się, że powinno w nim być.

    I przepraszam, że znów mnie „nie ma”, ale ciężko z czasem i siły już nie te, co kiedyś, a pracy jakby nie ubywa. Nie miałam dziś zbyt dobrego dnia z Mamą, teraz coś w końcu zjem i padnę. Zaczęłam pisać kolejną część „po kolei” – może nadrobię te wszystkie zaległości, zanim spadnie kolejny śnieg…

  • grazalpl

    Płacze z tobą….
    I z takymy uszami😰

  • ania b.

    Kanionku….po prostu trzymajcie się, będziemy wszyscy tęsknić….

  • wy/raz

    Kanionku, wpis zauważyłam, ale bałam się przeczytać. Szczególnie po tekście na początku. Co mogę napisać? Kozy już większość napisały. Trzymaj się. Bądź. Świat jest lepszym miejscem z Kanionkiem. Ściskam. Trzymajcie się.

  • Kachna

    Kanionku -Żółte gania teraz zapewne za naszą Panną Biała Łapą….4 marca….
    Osiemnastoletni twardy młodzieniec płakał trzy dni. Jak przestał kląć.
    …..
    Rozumiem.
    Przytulam.
    ….
    Nasze zwierzęta SĄ naszą rodziną. Zostawiają pustkę.

    Lubiłam Żółte.

  • Li

    Moja Sasza odeszła w moje urodziny. Zadbała bym o niej w tym dniu pamiętała do końca dni moich. Mocno tulę.

  • Ynk

    Ktoś pamięta, ktoś nie stracił cierpliwości ani nadziei, i zagląda. Ktoś się nie obraził, bo obrażają się dzieci i osoby niedojrzałe (emocjonalnie i psychicznie). Dorosłe, dojrzałe osoby rozmawiają.
    Rozmawiaj, Kanionku. Choćby i przez łzy. Łzy są dobre. I potrzebne.
    Współodczuwam

  • agniecha

    Strasznie mi przykro…Współczuję.

  • Olika

    Wiem jak to jest kątem oka łowić znajomy kształt przemykający po pokojach choć futra już dawno nie ma… Przytulam.

  • Ania W.

    Z serca współczuję.

  • Becia

    ♥️🫂

  • Meg

    Przytulam najcieplej jak umiem. I czuję Waszą stratę. To jakby czterolapy kawał serca ktoś upierdolil.

  • Joanna

    Kochana, płaczę razem z Tobą, przytulam mocno 😢

  • Aga

    Kanionku, moja Amcia odeszła 2 lata temu, a ja wciąż tęsknię i ją opłakuję. Zdjęcia są zakazane, gdy przez przypadek się natknę, ryczę, jakby to było przed chwilą. Dlatego: ROZUMIEM. Płacz, płacz, wylewaj z siebie żal, aż pewnego dnia przestanie tak boleć. Ściskam.

  • sunsette

    Moja kochana, słodka koteczka odeszła rok temu, pod koniec czerwca… Była ze mną prawie 18 lat… Ech… Ściskam, Kanionku…

  • Jagoda Wątorska

    Ściskam Cię, Kanionku.
    Taki piękny rok, a taki fatalny…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *