Indyk w sosie teriyaki, koty, kozy, psy, kurczaki, czyli o sprawach łóżkowych

[Ten wpis miał się ukazać wczoraj, ale że przez 15 godzin nie było prądu, to się nie ukazał]

Gdy jeszcze mieszkaliśmy i pracowaliśmy w mieście, na trzydziestu metrach z dwoma psami i kuchennym aneksem bez okna, ale już czyniliśmy wstępne przygotowania do przeprowadzki na wieś, powiedziałam Małemużonkowi jedną rzecz. To znaczy mówiłam mu tysiące rzeczy, wiadomo, nakręcona na to wiejskie życie jak żyłka na szpulkę i znerwicowana jak małpa kataryniarza, ale jedną rzecz powiedziałam mu bardzo stanowczo. Że mianowicie, choćby skały ogniem srały, i choćbym miała nigdy w życiu już sobie niczego nie kupić, a garnki już zawsze trzymać w kartonach, to do tego naszego leśnego domu kupuję NORMALNE ŁÓŻKO i basta. Normalne, czyli zupełnie inne, niż ta czterdziestoletnia wersalka z obiciem w kolorze rozgotowanej marchwi, wykonanym z łatwopalnego materiału będącego mieszaniną toksycznych odpadów plastikowych (a bo kto się za Gierka znał na takich niuansach?), wersalka ciężka i toporna jak martwy nosorożec i równie twarda, a jednocześnie zdecydowanie za wąska na dwie osoby, że już nie wspomnę o psie, który przeprowadził się ze mną z Gdańska i nie rozumiał, dlaczego niby miałby się nie zmieścić na łóżku, skoro zawsze się mieścił (tym drugim psem był Laser i on nie rościł sobie pretensji do łóżka, bo dopiero co spał na klepisku przed budką stróża na placu budowy, i jeszcze się nie do końca wyznawał na luksusach).

I że może mi być ciężko i może mi być zimno, ale MUSZĘ się w końcu, po tych siedmiu latach wyspać! Na wspomnianej zaś wersalce się nie śpi, tylko odbywa karę, i już po jednej nocy na niej spędzonej byłam gotowa wyznać wszystkie swoje grzechy i sekrety, a nawet zmyślić kilka, gdyby była taka potrzeba, a przede wszystkim gdyby mi za to obiecano, że wersalka zostanie uroczyście i doszczętnie spalona.

Małyżonek, człowiek od dziecka oszczędny i do tego pochłonięty sprawami dużo wyższej rangi, niż jakieś tam głupie łóżko, stwierdził tylko, że przesadzam, i co ja niby chcę od tej wersalki – on na niej śpi od wieków, to jest odkąd generał Jaruzelski objął fotel prezydenta Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, i to podobno zdrowo spać na twardym, a że wersalka ma szerokość 120 cm? Przecież jak się obok siebie położymy, nawet licząc z rękami wzdłuż tułowia, to nie będziemy wystawać poza krawędzie, więc w czym problem?

ANO W TYM, że ja, w przeciwieństwie do Małegożonka, nie umiem spać jak nieboszczyk na katafalku, wyprostowana, na wznak, z rękoma na żołądku, w bezruchu przez całą noc! (“No tak, bo ty musisz piętnaście razy zmienić pozycję zanim zaśniesz i rzucasz się na łóżku jak ryba na piasku”). I żebyście wiedzieli – naprawdę tak mam. Zdarzało mi się już obudzić leżąc w poprzek łóżka, a raz nawet z głową tam, gdzie zasypiając miałam stopy. W dzieciństwie i wczesnej młodości nigdy nie przespałam całej nocy okryta porządnie kołdrą, bo ciężko było znaleźć taki format, który pokryłby szaloną ośmiornicę moich fantazyjnie porozrzucanych po łóżku członków. Raz chyba nawet Mama zastała mnie rano tylko połowicznie przynależącą do terytorium łóżka – druga moja połowa, ta z rękami i głową, spoczywała częściowo na parkiecie, a częściowo zawieszona pomiędzy tymi dwoma środowiskami, jak gdyby ogłosiła niepodległość, wyrzekłszy się jakiejkolwiek przynależności do czegokolwiek, jak niegdyś Szwecja. To wszystko oczywiście nie dlatego, że to ze mną jest coś nie tak, tylko tamto łóżko też było wąskie, bardzo jednoosobowe, wyciągane na noc z szafy (może znacie i pamiętacie ten wynalazek, bo w tamtych czasach pół Polski miało identyczne dywany, a drugie pół jednakowe meblościanki), i było kompletnie nieprzystosowane dla organizmów neurotycznych o niezintegrowanej osobowości, którym w nocy się śniło, że są głowonogiem.

No więc wracając do tego łóżka, którego nigdy jeszcze na oczy nie widziałam, ale marzyłam o nim jak chyba nigdy o niczym dotąd (no, może poza łyżwami w podstawówce; takimi, w które stopa by mi się zmieściła bez ucinania palców, ale peerelowskie fabryki takich akurat nie produkowały, i te, które mojej kochanej Mamie udało się kiedyś dorwać w sklepie sportowym, pasowały na moją młodszą siostrę, a ja mogłam sobie nimi co najwyżej nogi ogolić;, ale lubiłam na nie patrzeć, a nawet wąchać – pachniały nowością, malowaną na biało świńską skórą, tekturowym pudełkiem i zimną stalą. Zimna stal pachnie zupełnie inaczej, niż ciepła, ale to pewnie wiecie. No chyba, że nigdy nie wąchaliście łyżew i szyn tramwajowych w lipcu, to wtedy musicie mi uwierzyć na słowo). NO WIĘC uznałam wtedy, że to łóżko mi się zwyczajnie należy, było mnie na nie stać, mogłam wręcz kupić je natychmiast, od ręki, i czułam ten dreszczyk ekscytacji, gdy przeglądałam oferty na Allegro – będę miała łóżko, na którym będę mogła spać jak rozgwiazda. Będę się na nim rzucać jak sterlet i wić jak węgorz na piasku, łamać jak stół z powyłamywanymi nogami, kręcić w kółko jak fidget spinner, pruć grzbiety fal jak delfin Oum (rycerz mórz, rycerz mórz – trochę mnie fantazja poniosła, bo jednak nie chodziło mi o łóżko wodne), turlać jak naleśnik od brzegu do brzegu, wzdłuż i wszerz, wszerz i wzdłuż, prawie zaraz, prawie już!

I żeby nie było, że z biegiem dni i tygodni dzielących nas od przeprowadzki moja pragmatyczna część umysłu zmieni zdanie (mam taką; kiedyś była czymś na kształt organu szczątkowego, ale wskutek życia w lesie rozrosła się i teraz to ona trzyma pod twardym butem tę część odpowiedzialną za spontan i radość życia), wybrałam łóżko na stalowej ramie w zestawie do samodzielnego montażu, plus materac, którego niestety nie dało się rozczłonkować i przyjechał tu bodajże w lutym, jedenaście lat temu, w całej swej okazałości 160x200x20 centymetrów, i gdy targaliśmy go do domu, Małyżonek obiecał, że pomoże mi z niego zdjąć folię, zainstalować na łóżku, po czym rytualnie mnie na nim zamorduje (ja nie wiem – no ciężki był ten materac, nie przeczę, i ze względu na geometrię nieporęczny, ale przecież to tylko jeden raz w życiu się taki materac targa, niosąc go przez pośniegowe błoto, i totalnie nie po to, żeby zaraz na nim zginąć), Państwo się jeszcze odnajdują w tym morzu dygresji?, zamówiłam, zapłaciłam, i od razu wysłałam maila miłej pani sprzedawczyni, że ja absolutnie podpisuję cyrograf na to łóżko, zaklepuję je na amen, przelew poszedł, klamki zostały zjedzone, proszę ignorować ewentualne maile od osób podających się za mojego męża, które chciałyby to zamówienie anulować, tylko proszę mi jeszcze tego łóżka nie wysyłać, bo mieszkam w skrzynce na listy, ale już niedługo się przeprowadzimy i ja się do pani odezwę.

Jeżu w błocie z leśnych jeżyn, jaka ja byłam szczęśliwa! Całe życie o takim łóżku marzyłam – swoim, ogromnym, dla siebie, dla mnie, moim. Śniłam o nim śpiąc na wersalce tortur, w hotelowych łóżkach w delegacji, w wynajętych pokojach, w sanatoryjnym łóżku rodem z akademika, w łóżkach szpitalnych, a było ich kilka, w wagonach sypialnych PKP, w tanich domkach letniskowych z dykty, pleśni i regipsu, w łóżkach polowych, gościnnych i innych rozkładanych, na materacach gościnnych, a nawet dmuchanych – moje wymarzone łóżko było jak ta bezludna, tropikalna wyspa na Oceanie Spokojnym, moja oaza, Mekka, bezpieczna przystań wytchnienia, moja Ziemia Święta. I oto stało się, nastało, przyszło i było. I teraz Państwo już pewnie siedzą jak na szpilkach, no bo po tej całej łóżkowej odysei, po tych harcach ze sterletem i delfinami, po mrożącej krew w żyłach dygresji o materacu zagłady, po tym WSZYSTKIM powinna zaraz nastąpić jakaś soczysta niczym amerykański stek puenta, prawda? Ale nie. Nie ma żadnej puenty. Jestem tylko ja, Kanionek, zdecydowanie niesoczysta, skulona gdzieś w rogu ogromnego łóżka, śpiąca w pozycji embrionalnej i starająca się nie wierzgać za bardzo kończynami, bo całą przestrzeń mojego oceanu, wszystkie te luksusowe metry kwadratowe mojej szwedzkiej niezależności, całą tę matrycę tkaną z dziecięcych marzeń i świętej naiwności, zajmuje banda roszczeniowych psów!

Czasem marzenia się spełniają i wtedy okazuje się, że są czymś zupełnie innym, niż nam się wydawało. Ale czy to źle? Nie, chyba nie.

A Małyżonek się uparł, że jaruzelskiej wersalki nie odda, że jest po prostu doskonała i on właśnie będzie na niej spał, nieruchomy jak fakir na gwoździach, więc niestety przyjechała tu z nami, zaraz po amputacji zagłówka i przedstopka (to są te elementy, które po złożeniu wersalki stanowią podpórki dla łokci, czy coś), bo w całej swej topornej wspaniałości była za ciężka nawet dla tragarzy, zwłaszcza że mieszkaliśmy na czwartym piętrze w bloku bez windy. Przez jakiś czas utrzymywał co prawda, że sam sobie zrobi łóżko z drewna (nie to co ja, księżniczka na ziarnku grochu, która dostaje siniaków od zwykłej wersalki, i musiała sobie kupić łóżko z materacem nadziewanym strefami, jak jakaś klasa średnia), ale jakoś się NIE ZŁOŻYŁO, więc myślę, że ta marchewkowa maszkara nas tutaj przeżyje. Z jednej strony doceniam pradawny kunszt tworzenia rzeczy wiecznotrwałych, nadal używam kuchenki Ewa Wrozamet, całą resztę mebli też mamy z różnych parafii i chyba wszystkie są pełnoletnie, ale z tą wersalką od początku miałam na pieńku i czasem jeszcze śni mi się wielkie i wesolutkie, pełne toksycznych oparów ognisko.

Dygresja na marginesie: Szukałam czegoś w listopadowych komentarzach i trafiłam na taką perełkę Kanionka: “(…) od miesiąca nie użyłam rzeczownika >suchy<“. Pozostawię to bez korytarza.

(Ale że nikt mi o tym nie powiedział? Nie poprawił? Cóż za znieczulica – zostawić mnie tak na widoku publicznym, z tym liściem na głowie).

A teraz nieoczekiwany zwrot akcji i siup – z łóżka prosto do kuchni. Dziś w programie gorące danie kuchni azjatyckiej wg tego przepisu: https://www.yellowblissroad.com/teriyaki-turkey-rice-bowl/

Wyszło pysznie, tylko trochę przesadziłam z imbirem, bo w przepisie chyba chodziło o świeży, a ja miałam sproszkowany, i pomimo, iż dałam mniej niż połowę sugerowanej ilości, to sos wyszedł, że tak powiem po koreańsku: Taki Ze Ry Jpa Li. Dlatego na zdjęciu gotowego dania praktycznie tego sosu nie widać, bo dałam go tylko tyle, żeby poczuć smak, ale jednak dożyć jutra.

Indyka nie zmieliłam, bo szkoda mi było brudzić maszynkę dla takiej ilości mięsa – Małyżonek dostał gulasz z indyka:

 A na moje danie azjatyckie zostawiłam sobie okrawki z tego mięsa, pociachałam dość drobno, i wyszło znakomicie. Mielony indyk chyba byłby wręcz za suchy po przesmażeniu. Brokuły zastąpiłam tym, co miałam – porami pokrojonymi w paski, zielonym groszkiem i garścią kukurydzy. Myślę, że kapusta też świetnie by się wkomponowała w to danie, ale akurat już nie miałam, bo kilka dni wcześniej były gołąbki. Marchewka obowiązkowa, utarta na grubych oczkach w jak najdłuższe paski (całkiem fajne paski można też zrobić obieraczką do warzyw, tylko wychodzą tak cieniutkie, że trzeba dobrać czas smażenia tak, żeby się nie rozpadły).

Zamiast octu z czerwonego wina dałam ocet balsamiczny (a grom wie, może to to samo?), mięso krótko marynowałam z sosem sojowym i odrobiną rybnego (jeden z kanonów kuchni azjatyckiej), i jakąś okazyjnie kupioną przyprawą do dań japońskich (dni japońskie w Lidlu, czy coś). Czyli normalka – przepisu trzymamy się po japońsku (yako-tako), proporcje mogą być na oko, niekoniecznie skośne, byle wiedzieć o co z grubsza chodzi w tym całym sudoku, i tylko sos teriyaki najlepiej zrobić jak najbardziej zbliżony do oryginału. Azjatyckie dania typu stir fry naprawdę ciężko zepsuć, a sami Azjaci wrzucają na patelnię to, co akurat im zalega w lodówce (gdy pracowałam dla Chińczyków oczy wychodziły mi na wierzch na widok plasterków świeżego ogórka smażonych na patelni podlanej sosem sojowym. Dokładnie tak samo smażyli z grubsza poszatkowaną kapustę pekińską).

A tu wersja na drugi dzień – z makaronem gryczanym:

PS. Pogoda jaka jest, każdy widzi. Mieliśmy nawet burzę w lesie, już drugą w tym roku, a masywny świerk stojący kilka metrów od zachodniej ściany domu coraz śmielej wychyla się ku południu. Złamać się nie złamie, po prostu wyjdzie z ziemi z korzeniami jak mleczak z dziąsła, bo tyle już wody z nieba spadło w ciągu ostatnich kilku miesięcy, że drzewa czują się tak, jakby rosły nie w ziemi, a w wielkiej misce budyniu. A propos – czy Wy wiecie, co to jest budyń? NA PEWNO? Bo ja natomiast nie wiedziałam: https://pl.wikipedia.org/wiki/Budy%C5%84

64 komentarze

  • Leśna Zmora

    Pierwsza!
    W kwestii łóżka łączę się z Tobą w bólu – też mam duże i też tak załadowane psami i ludźmi, że śpimy jak te klocki w tetrisie…

    Ile okrągłych kózek! Chyba z niecierpliwością czekają, aż się świerk w końcu przewróci i gałęzie będą w zasięgu pyszczka… A kiedy będą koźlątka w tym roku?

    • kanionek

      Świerków przewróciło się w tym roku chyba więcej, niż przez ostatnie 10 lat! Tak że gałązki pełne żywicy są w codziennym menu, tylko Kanionek ZA KAŻDYM razem zapomina wziąć aparat. Dobrze, że choć sekator zawsze biorę, bo bez tego nie byłoby i gałązek. Wczoraj targałam naręcza naprawdę długich i grubych gałęzi, bo dwa świerki runęły na drogę nieopodal domu, w tym jeden naprawdę masywny. Tak więc my jesteśmy odcięci od świata, za to kozy mają wyżerkę. Na dużej łące też wylądował świerk, na oko trzydziestoletni, pastuch zniszczony, a my na razie nic nie możemy z tym zrobić, bo to nie nasze przecież i nie wolno. Kóz tam nie puszczę, bo w korytarzu leśnym prowadzącym na dużą łąkę mamy obecnie bagna i bajora – tyle wody, co tej zimy, to tu jeszcze nie było za naszych rządów. I tak sobie leży to drzewiszcze.

      Co do okrąglutkich – w tym roku mamy tylko 8 sztuk kotnych, reszta jest okrągła z lenistwa ;) Pierwsza będzie Miki, około 10 marca, a potem długo, długo nikt, aż do połowy kwietnia. Tak się dziwnie na jesieni kozy zorganizowały, że albo 10 miało ruję jednego dnia, albo żadna przez dłuższy czas.

      • Leśna Zmora

        Nie chcesz moich kóz na ferie ;) ? Pomogą ze świerkową klęską urodzaju :)

        • kanionek

          :D :D :D
          Jasne, że tak. Biorę Twoje, w każdej chwili, jeśli TY WEŹMIESZ MOJE!
          A wiecie, że małpy się tak potwornie nudzą (przez te deszcze), że skaczą po ścianach w koziarni i każdego dnia zapalają wszystkie światła? Każdego wieczoru przynajmniej raz Małyżonek musi zbaczać z trasy do kotłowni i gasić światła w obu koziarniach. Zjadły też całą płytę pilśniową odgradzającą salę główną Dwójki od pomieszczenia udojowego. Że nie wspomnę, jak wyglądają ściany od tych harców ubłoconych kopytek…

  • Aliwar

    A kaczuszki biegusy to chyba dla mnie 😁 nadal swoich nie mam ale już mam dla nich jedzenie więc jestem na dobrej drodze. Kanionku myślałam o Was czy Was nie zabrało przez te wichury i ucieszyłam się że napisałaś a co więcej kilka minut wcześniej ucieszyłaś mnie także bo dotarła przesyłka właśnie . Dziękuje ślicznie 😘

    • kanionek

      A właśnie miałam pytać, czy dotarło, bo jakoś nie ufam przesyłkom nierejestrowanym. A ja dzięki Tobie na pewno nie będę narzekać na brak ogórków :D
      Biegusy są tłuste jak nigdy, bo wyżerają kotom z misek. Przez jakiś czas się głowiłam, dlaczego tak mało im ziarna ubywa, a teraz już wiem. Niech im będzie na zdrowie, a na moją krzywdę.

  • Jagoda

    Trzecia! A teraz będę czytać, ale po drodze widziałam, że dużo gotowałaś…

  • Jagoda

    Acha, gotowałaś raz, za to dobrze. Uwielbiam tureckie przepisy, takie piękne rzeczy wyplatają z ciasta. Ale u mnie na stałe zagościł przepis na zapiekankę, polecam:
    https://www.youtube.com/watch?v=0OTNOzGaN0g
    Nie umiem wkleić linka ….
    Królem wpisu jest dla mnie KOGUT. Piękny i dumny, i jeszcze kolorowy. O której Was budzi?
    Pozdrawiam.

    • kanionek

      Koguty pieją czasem przez całą noc! O pierwszej, drugiej nad ranem, każda pora jest dobra.
      Zapiekanka wygląda wspaniale (no ale która zapiekanka nie wygląda?).

  • kapelusznik68

    Ej no, a zdjęcie marchewkowej wersalki? W końcu to jej zawdzięczamy kolejny niesamowity wpis. Bo coś w tym jest, że Twórca musi cierpieć, żeby dobrze pisać. (:P

    • kanionek

      “Bo artysta głodny jest o wiele bardziej płodny”, zgadza się. Nawet myślałam o tym, żeby wrzucić fotkę, ale jednak nie. Są granice horroru na tym blogu!

  • Ania B.

    Boszszsz…. jakie to Żółte jest piękne :-)) i ta maskotka-pluszak pomiędzy pieskami, tfu – bandą roszczeniowych na łóżku….
    I te piękne kaczorki… (albo kaczuszki)
    A w kwestii łóżka bardzo Cię rozumiem – sypiam SAMA na wersalce 130 cm szerokiej, ewentualnie z kotem , bo mamy suczkę , która NIE CHCE spać ze mną…
    Wiem, że to dziwne – prosiłam, zachęcałam,pokazywałam, jak wejść , ba – nawet ze 2 razy WCIĄGNĘŁAM na siłę do wyra – ale nie :-(( I co zrobisz, jak nic nie zrobisz ?
    Aha i jest to trzeci pies w moim życiu – i ŻADEN nie spał w łóżku …
    Czy jest na sali lekarz ? Co z mną jest nie tak i jak bardzo ??

    • bila

      Hahaha, znam to! Kiedy z mężem chorowalismy na Covid, mieliśmy problem z zasypianiem. Co pomogło? raczej kto- nasza suczka! Nic tak nie usypia, jak jej rozkoszne posapywanie.
      Teraz ją prosimy, żeby z nami spala, chociaż strasznie się rozpycha. Staramy się za bardzo nie kręcić, bo się obraża i idzie na swoje posłanie.
      Gupie, nie?

      • kanionek

        Jakie gupie, jakie gupie!? Ja już nie wiem, czy bym zasnęła bez tych wszystkich futer dokoła. Człowiek narzeka, ale gdy mu nagle zabraknie, to wiadomo, że łyso. Czasem się nawet krążenie w nodze poświęci, składając widmo gangreny na ołtarzu miłości dla słodkiego, grubego Niaczka-Pędraczka!

      • Cma

        Ja mając covida całkiem dobrze spałam, zważywszy, że od jakichś 3 lat popsuło mi się spanie. Za to po covidzie, jakieś kilka tygodni później, kłopoty że snem wróciły w wersji turbo. I jak tak sobie teraz myślę, to nie pamiętam kiedy ostatnio przespalam jednym ciągiem więcej niż 2 godziny. Zatem chyba mnie omija najwazniejsza faza snu – rem.

        • kanionek

          Ja nawet nie powinnam pytać, czy może byłaś z tym u lekarza, bo nie jestem właściwą osobą do zadawania tego akurat pytania, ale przypomniał mi się materiał z jutuba, z kanału lekarza (nie jakiegoś szarlatana, tylko legitnego lekarza), który miał takie własnie problemy ze snem w nocy, i tym, że w ciągu dnia chodził potwornie niewyspany. Jak to lekarz – nie próbował się leczyć, tylko radził sobie red bullami czy jakimiś innymi energetykami, i któregoś wieczora, gdy musiał nad czymś popracować, łyknął chyba ze dwie czy więcej puszek, i… W nocy nie spał, za to w dzień “zdrzemnął się”, ku swojemu zdziwieniu, 6 godzin. Sytuacja się powtórzyła, w końcu zaczął normalnie spać w nocy.
          Dopiero po długim czasie skojarzył fakty, a mianowicie, że w tych energetykach jest końska dawka wit. B12, której najwyraźniej mu brakowało, a gdy – pijąc energetyki – uzupełnił te niedobory, to zaczął spać jak dziecko. Taka tam historyjka, nie mówię, że brak Ci witamin, ani w ogóle czegokolwiek, tylko że czasem poszukiwanie przyczyny może być długie, ale ona w końcu musi się znaleźć. MOŻE tak być, że np. jesteśmy na jakiejś specjalnej diecie, która akurat jest uboga w coś, co jest nam potrzebne. Ja np. biorę prawie ciągle inhibitory pompy protonowej, które zaburzają wchłanianie wit. B w jelitach, co z kolei zaburza wchłanianie magnezu (co z kolei zaburza gospodarkę wapniową, ech), i to jest nawet w ulotce napisane. Tak tylko mówię. Nie każdy lekarz będzie skłonny zagłębiać się we wszystkie aspekty życia pacjenta i tropić wątki niczym Sherlock Holmes, ale próbować warto. Oby było lepiej!

          • Cma

            Z tą witaminą B to spróbuję. Co do lekarza, to wiesz, jak miałam covida, to poza skierowaniem na test otrzymanym w teleporadzie, nie dostałam żadnych wskazówek jakie leki powinnam brać. Na moje pytanie, powiedziano mi, ze nie ma tego jak leczyc, a moge se brac ibuprom jna zbicie goraczki. Witaminy tez nie zaszkodza. Zadnego ostrzezenia, by sprawdzac saturację tez nie usłyszalam. Również nikt do mnie zadzwonił po pozytywnym teście, a przecież też te informacje dostali jako placówka wystawiająca skierowanie. Tylko policjanci, którzy kontrolowali telefonicznie czy się izoluję czasem się zainteresowali, czy wszystko ok, jak sie czuję, czy mi czegoś nie trzeba. Także ten.

    • kanionek

      Ania B. – a może odpowiedzią jest temperatura w pokoju? U nas jedynym psem, który nie chce spać na łóżku, ani nawet w ogóle w domu, jest Majka. Czasem wlezie na moje łóżko (jest slepa, ale wie doskonale, gdzie co jest), posapie na nim przez 10 minut, i już nie wyrabia, złazi, idzie w najchłodniejszy kąt i chłonie ziąb z podłogi.
      (Oraz tak, spieszmy się kochać maskotki, tak szybko odchodzą… Wczoraj Żółte rozpracowało rudego kota z wbudowanym mechanizmem robiącym “miauuu!”, i teraz kotek już nie robi miauuu. W ogóle została z niego tylko ruda skórka).

  • Jayne

    O rajuniu!!! Nie jestem sama!!! Jeszcze ktoś na tym świecie śpi dokładnie tak, jak ja. A wszyscy się dziwili, po choinkę dla mnie samej łóżko w rozmiarze 140×200, a wspomnę tylko, że to rozmiar pokoju mnie ograniczył, bo byłabym skłonna kupić 180×200 :-D

    • kanionek

      Też mnie korciło! Bo wiedziałam, że kupuję to łóżko na wieczne używanie, to jest do śmierci. A teraz wiem, że “to by nic nie dało, to nie dałoby nic” :D Nawet gdybym miała materac pokrywający całą podłogę w pokoju, to i tak skończyłabym gdzieś w rożku, zwinięta w chiński pierożek.

  • Ola

    Poka wersalkę tortur!
    Ja też mam wymarzone łóżko! Spanie to jest najlepsza rzecz, jaką wynalazł świat. Jedna z niewielu zresztą. I współczuję tym wszystkim słoniom i żyrafom, naprawdę.
    PS. Został mi już ostatni kawałek sera. I tylko dlatego, że muszę sobie coś udowodnić. (Że nie jestem łakomczuchem.)

    • kanionek

      A pomyśleć, jak fajnie mają psy! Śpią po kilka/naście razy na dobę, i w każdej chwili mogą wstać i natychmiast są gotowe do boju. Nie tam kawy jakieś, smętne zwisanie nad blatem stołu, ubieranie się i tym podobne bzdety – po prostu siup! I śpią. Siup! I już są jak nowe. I zasną gdzie bądź. I nie potrzebują kołder (z wyjątkiem Lasera).
      Ale faktem jest, że sera na później nie potrafią sobie odłożyć :D

  • Ale z psami to przynajmniej ciepło, jak się odkryjesz. Czy one w nocy rotują z Tobą?

    Zgadnij, czy dziesięciometrowy świerk runął mi w czwartek na front chaty?
    yhmm…

    Oraz co zrobił dwa dni później stojący obok niego brat bliźniak?
    yhm….

    Z panami strażakami powinnam już chyba wypić brudzia.

    • kanionek

      Ooo, w pyjek… Duże zniszczenia?
      Nasz świerk przy domu ma też około 10-12 metrów, już się ziemia wybrzuszyła nad bryłą korzeniową, i teraz tylko sprawdzamy, z której strony ma wiać – jeśli z północy, to rozwali ogrodzenie i może trochę szklarnię, jeśli z północnego zachodu to tylko ogrodzenie, a jeśli z zachodu, to pójdzie po dachu.
      Jest tak potwornie mokro wszędzie! Wodę z piwnicy wypompowujemy codziennie (chyba że prądu nie ma, ha ha), i za każdym razem trwa to 2-3 godziny. Już nam trochę morale pada od tego wszystkiego. Świerki na drodze nadal leżą – leśniczy ma pewnie co robić, bo las wygląda jakby asteroida w niego pizła. Albo kilkaset małych meteorytków.

      (Nie ma już turlania się po łóżku, chlip. Jakoś podświadomie wiem, że nie mogę, bo z Pasztedzika zostałaby marmolada, Laser mógłby w panice dziabnąć mnie w stopę, i ogólnie rozpętałoby się małe piekiełko, więc śpię jak bezdomny w kartonie po mikrofali – skompresowana. Zajmuję góra jedną piątą powierzchni!)

      • Jeeezu, jeeeezu, umówmy się na nalewkę w leśnym pubie, to se pooopowiadamy, Pani.
        O tych pałacach na wodzie, lecących świerkach, kręgosłupach i kręćkach :)
        Ja śpię na szerokim leżu, ale mam z lewej kupkę książek a w nogach wielkiego kota, który śpi w poprzek.

        • kapelusznik68

          To nie ma znaczenia ile jest psów i kotów. Ja mam jednego małego kota (2,5 kilo) i szerokie łóżko i śpię na brzegu. Prawdą jest, że mąż zajmuje swoje ale to kota ciężko ruszyć bo w nocy waży 2 tony.

          • To prawda. Ciało kota jest poddane innej grawitacji. Mój normalnie waży z 7 kilo (to mainecoon), ale w nocy z 7 ton. Chyba masz racje, że to taki przelicznik.
            Moje ciało natomiast jest poddane ujemnej grawitacji i wystarczy mnie dotknąć, powiedzieć, żebym się przesunęła, żeby m stała się lekka jak kłębek kurzu. Chyba, bo już jakoś tak od stulecia śpię sama, niestety!

          • kanionek

            Spokooojnie, Śpiąca Królewna spała dłużej (chyba), a się w końcu doczekała. Tylko nie wiem, czy miała kota. Czy Mainecoon to krwiożercza rasa obronna? Bo jeśli tak, to obawiam się, że nici z księcia. A raczej strzępy…

  • Meg

    Porządne łóżko to była pierwsza rzecz, która kupiłam „na swoim”. Nie żadne tam wersalki, narożniki, tapczany, czy co tam kto mi doradzał. Łóżko! Porządny materac! ( wnoszony na 11 pietro z nieletnią panienką, bo do windy nie wlazł). Najlepsza to była decyzja ever. Mieszczę się tam znakomicie z kotami i nawet Stary czasem się miesci (jak przyjdzie przed kotami). I kołdra 220/240, bo ja muszę być ludzkim burrito, inaczej nie zasnę.

    • kanionek

      Tak, tak! Ja mam co prawda “tylko” 160×200, ale za czasów królowania wersalki mieliśmy z Małymżonkiem jedną kołdrę o rozmiarach 140×200 na nas dwoje, i to dopiero był koszmar :D I to jest taki paradoks, bo mała powierzchnia zarówno łóżka, jak współdzielonej kołdry, powinna zbliżać ludzi, prawda? No cóż – fizycznie może i zbliża, ale już po kilku nocach człek zamiast spać, układa w głowie pisma rozwodowe ;)
      (Ledwie się wzięłam za komcie, a tu CYK! I znowu prądu brak. W ciągu ostatnich kilku dni tyle razy znikał, że zaczynają mi się przypominać czasy, gdy prąd się zrywał po byle pierdnięciu jelenia w lesie).

  • Bo

    Wzbudziłaś we mnie chęć zgłębienia tematu wersalki. Oto pierwsza garść zaskakujących (przynajmniej mnie) informacji.
    https://poradniajezykowa.uw.edu.pl/porady/wersalka/

    • kanionek

      Ha! Ja też nie wiedziałam, że nazwa wzięła się od składania. Spodziewałabym się raczej czegoś bliżej związanego z torturami! Chociaż czekaj – skoro było łamanie kołem, a wersalka też się w pewnym sensie łamie… To ostatecznie można uznać, że wszystko się zgadza ;)

  • mp

    Och, ile wspomnień przywołałaś swoim łóżkowym wpisem !
    Z moich aktualnych doświadczeń mogę tylko dodać, że pięć roszczeniowych psów z powodzeniem może być zastąpione jednym człowiekiem- ośmiornicą , rozmiar 98 cm.
    Tak się przyzwyczaiłam do bycia spychaną, że nawet jak jestem sama, to moszczę się na zewnętrznej krawędzi, a całe pozostałe prawie 2 metry łóżka dostają się dwóm łaciatym kotom :)
    Wersalki pamiętam i nienawidzę ich serdecznie, jak Ty .
    Moja Mamuś za to jest z nimi związana równie patologiczną miłością , co Małyżonek, hołubi ich truchła i odmawia wymiany (bo dobre, a tam, gdzie się zapadły, położyła wełniany kocyk). Dlatego od parunastu lat odwiedzam Mamuś jak Struś Pędziwiatr- bez noclegu . Są granice miłości córczynej i tortur, jakie mój kręgosłup jest w stanie znieść.
    Na świerk podwórkowy może jednak wydać wyrok i poprosić o pomoc pilarza ?
    Kącik kulinarny bardzo smakowicie się prezentuje i kusi , muszę zrobić remanent w lodówce :)

    • kanionek

      “może być zastąpione jednym człowiekiem- ośmiornicą , rozmiar 98 cm” – Hi hi :) Nie powiem, żebym z takim stworzeniem spała, ale kiedyś sama takim byłam.
      Z tym naszym świerkiem to jest taki problem, że nie ma dobrego miejsca, na które mógłby upaść. Doświadczony pilarz położyłby go zapewne tak, jak byśmy sobie tego zażyczyli, tylko właśnie z tym “jak, gdzie?” mamy problem. Łudzę się, że jeśli wichury ustaną, to drzewiszcze może nie tyle skoryguje swoją pozycję, co umocni kotwicę w podłożu. No i żeby przestało padać…

      Sprytny plan był taki, że Pan Siankołak miał nam przywieźć dwie ciężarówki siana w lutym, żeby przechytrzyć marzec i kwiecień i nie pchać się z ciężkim ładunkiem przez Bagienny Trakt, a tu się okazuje, że przechytrzyć to owszem, ale nie my, tylko nas. Luty pod znakiem deszczu i wichru to coś, czego się nie spodziewałam. Na luty planowałam też kolejną megadostawę karmy dla psów i kotów, tudzież kozich witamin (woreczek waży 10 kg), i tak miałam wszystko pięknie wyliczone, a teraz o – zamówiłam ledwie po worku dla wszystkich, bo będziemy te worki targać na plecach od pani Żozefin :(
      A z sianem już raz też tak wylądowaliśmy, że Pan Siankołak musiał zrzucić baloty w lesie, a my je potem przez tydzień po trochu turlaliśmy na podwórko. Niezapomniane wrażenia i kolejne urazy na ciele do kolekcji.

      • mp

        Niestety, czasem nie ma dobrego miejsca, na które drzewo można położyć bezpiecznie- ja musiałam zatrudnić pilarza- alpinistę. Zaczyna cięcie od góry drzewa i po kawałku opuszcza na linach kolejne elementy (sam też kicał w uprzęży do wspinaczki). Magik, i mimo że to dość kosztowna usługa, warto skorzystać, bo nie dość, że masz cały dach i śpisz spokojniej, to jeszcze furę drewna w zapasie.
        Współczuję tego targania worów i paczek, chyba nic poza osiołkiem i dwukółką w takiej sytuacji nie pomogłoby .

    • kaczka

      A ludzie osmiornice w pewnym momencie juz nie chca spac w lozku protoplastow. Niestety, nawyk zostaje i codziennie rano budze sie zwisajac polowa ciala z lozka wielkosci kortu tenisowego. To jest dopiero facepalm.

      • kanionek

        Może to nie nawyk, tylko masz ten, no… Materac z pamięcią (memory foam mattress)!
        (Od rana boli mnie łeb, więc spróbowałam tego triku z piciem dużej ilości wody. Na ból nie pomogło, trzeba było się kłaniać aptecznym blistrom, za to po przepuszczeniu przez system objętości godzinnego urobku Niagary czuję się bystra jak górski strumień).

  • Cma

    Skoro Kanionek napisał, że “suchy” to rzeczownik, to spokojnie przyjęłam to do wiadomości. Bo: Kanionek locuta, causa finita est. Czy coś.
    Całe życie spalam na brzuchu. Od ponad 10 lat, z pewnych względów, zmieniłam pozycję spania. A od jakichś 3 zaczęłam źle sypiać. No, a to jest całkiem do dupy.
    Dobrej pogody Wam życzę, bardziej suchej, mniej wietrznej.
    Ps. Jak tylko wspomniałaś o tych tanich domkach kempingowych poczułam w nozdrzach ten specyficzny stęchły zapaszek :)

    • Cma

      Ach, co do zdjęć kulinarnych, to ten makaron gryczany robi wrazenie, jakby był żywy…😳

      • kanionek

        “makaron gryczany robi wrazenie, jakby był żywy” – No może trochę… Ale mnie, byłemu wędkarzowi, to się gorzej ryż kojarzy, bo przypomina larwy much (pardą, jeśli ktoś czyta przy jedzeniu).

    • kanionek

      “Skoro Kanionek napisał, że “suchy” to rzeczownik, to spokojnie przyjęłam to do wiadomości” – Daję lajka temu komciu! :D

      Heej, spanie na brzuchu to moja pasja! No tak, była… Zawsze zasypiałam na brzuchu, z głową wykręconą jak na egipskim malowidle, a ręce i nogi ułożone w kształcie swastyki (przepraszam, ale tak to musiało wyglądać w rzucie z góry). A od jakiegoś czasu, no cóż – kręgi szyjne już nie takie gładkie, uszczelki sparciały, czy coś, stawy biodrowe sztywniejsze jakby… I nawet mi nie mów o kłopotach ze spaniem :(

      I oczywiście, że aromacik “wakacje pod pilśniową budą” też zostanie ze mną na zawsze :) To chyba jeden z niewielu przykładów, jak nieciekawy zapach może budzić przyjemne wspomnienia.

      • Ania W.

        A ja myślałam, że jestem jedyna na świecie, której zapach stęchłej pilśni w domku kempingowym nad Zalewem Zemborzyckim, w pamiętnym roku 1987, ukształtował na zawsze definicję „no – go”. Ten smród zakodował mi sie w płytach mózgowych tak, ze do dzisiaj wącham cudze łóżka, na ktorych mam spać…

        • kanionek

          No ale mnie się właśnie dobrze ten zapach kojarzy – z beztroskimi latami szczenięcymi, gdy o czwartej rano leciałam na pomost na jeziorze, by moczyć w nim świeżo zakupione (za własne, zarobione pracą fizyczną pieniądze) wędki. Szklanka napoju z zalanych wrzątkiem drożdży przed wyjściem (przeciw komarom; wtedy działało!), żadnej kawy, bo po co, gdy człowiek miał energię ot tak, z wiatru i słońca, łabędzie wynurzające się z mgieł okalających wyspę, jak Avalon, niby odległą, a bliską. Ech.

          Mam też taką pamięciową konotację z życia dorosłego. Otóż w naszym leśnym domu też panuje specyficzny zapach (to jest dom, którego pierwsza połowa powstała w roku 1879. Tak, osiemset, nie dziewięćset, i nie ma tu wymyślnych systemów wentylacji, a spora część konstrukcji to drewno, które pamięta czasy sprzed pierwszego samochodu) – zapach ni to stęchlizny, ni drzewnej huby. My go oczywiście nie czujemy, ale… Gdy musiałam dziesięć lat temu wyjechać w dwuletnią delegację, ledwie po kilku miesiącach od przeprowadzki z miasta do tutaj, i czasem nie było mnie w domu przez dwa lub trzy tygodnie, to samo wyjęcie z walizki czystej koszulki koiło moje nerwy i tęsknotę. Bo koszulka, czy inna część garderoby, mogła sobie być czysta, ale i tak pachniała tym domem. W delegacji będąc wynajmowałam jeden malutki pokój w mieszkaniu, które było chyba kiedyś kwaterą hotelu robotniczego, panował tam zaduch i wszystko pachniało meblami z taniej sklejki i styropianem z sufitowych kasetonów (ale miałam blisko do roboty, piechotą 15 minut).
          I gdy już czasem naprawdę traciłam rozum po 14 godzinach pracy przed kompem w biurze zrobionym z kontenerów (klimatyzowanym, rzecz jasna), to po powrocie do tego wściekle pomarańczowego pokoiku i zjedzeniu byle czego, byle zjeść, wyciągałam z torby książkę i jakiś sweter lub cokolwiek, i narkotyzowałam się zapachem mojego leśnego domu, który ledwie zdążyłam poznać, ale czekał na mnie, gdzieś tam, 300 km na północ, cierpliwy. Ten dom ma 143 lata, czekał już nie raz i nie dwa i wiedziałam, że i ja do niego wrócę.
          A teraz…
          Zbieram się, żeby odpalić akcję “kalendarz”, choć ani trochę nie jestem w radosnym nastroju, co chyba nie wymaga nawet wyjaśnień.
          Ech.

          • wy/raz

            Nieradosnego nastroju nie zazdroszczę.

            Z wakacyjnych wspomnień: mamama miała manię jeżdżenia na wczasy nad morze, co nie przeszkadzało mi w wieku dziecięcym “dorabiałam” sobie odnosząc sztućce za osoby, które tego nie zrobiły (wtedy pobierano kaucję). Kolonie 3-tygodniowe, gdzie grupa kolonijna żyła w klasie, do której wstawiono kanadyjki, w termosach serwowano zawsze przesłodzoną herbatę/miętę. Jak trafiły się pawilony lub tekturowe domki, to był hi-life. Wyjazdy z ZHP, gdzie była latryna i zimna woda, i dyżury w kuchni związane z obieraniem, myciem itp. Nie, żebym źle to wspominała. Tylko mam wrażenie, że wtedy, choć marniej było lepiej. Nie kasowo, tylko ludzko.

          • Cma

            Wy/raz jeździłam na obozy harcerskie i to były super wakacje! Spanie w namiotach na kanadyjskich, albo pryczach zbitych na miejscu, mycie się w jeziorze, albo w strumieniu, mycie tamże menażek i niezbędników (takie składane sztućce) przy użyciu piasku, latryny zbudowane w ustronnym miejscu, nocne warty, które nie były formalnością, bo zdarzały się czasem, choć rzadko, wizyty chłopaków z pobliskich (co oznaczało czasem 2 km, a czasem 5 km) wsi, albo najazd harcerzy z innego obozu (wykradano sobie proporce obozowe – takie gry konkurencyjnych szczepow). Kuchnie polowe i specjały typowe dla lat 70-80- tych 🙂 Wędrówki po okolicy bliższej i dalszej, 1-3 dniowe. Obozy trwały 3 tygodnie. Bywało, że po powrocie nie chciało się rozpakowywac plecaka, a powrót do miejskiego życia był bolesny.
            Ech, cudne wspomnienia!

          • Cma

            Kanadyjki miało być.

          • kanionek

            Ja od dziecka kochałam wszelkie wypady na tzw. łono natury, piesze rajdy po 20-30 km w urozmaiconym terenie (nasz sąsiad miał taką “zajawkę” na turystyczne szlaki i wciągał w te eskapady kogo się dało, jego dzieci obowiązkowo), ale biwaku harcerskiego to do końca życia nie zapomnę. Trwał kilka dni, a w drugą noc drużynowi zrobili nam niespodziankowy “alert nocny”, obudzili wszystkich, kazali naciągać buty i coś na grzbiet, zwołali krótki apel, na którym wyjaśnili, że oto zostaniemy podzieleni na dwa obozy, każdy dostanie wskazówki którędy iść (z kompasem, w ciemną jak dupa noc, w lesie!) do pierwszego punktu, a w tym punkcie mamy sami zgadnąć, gdzie leżą kolejne wskazówki, i tak dalej.

            Ja, chuderlawe dziecko betonowej pustyni, która prawdziwe ciemności widziała tylko przez chwilę, gdy prąd wyłączyli na całym osiedlu, w białych (później już nie…) tenisówkach, ciągnęłam się za resztą towarzyszy, nie widząc dalej, niż na dwa metry przed sobą (później wyszedł księżyc i było “raźniej”. To znaczy jaśniej, owszem, ale krzaki i inne elementy krajobrazu rzucały takie cienie, że chyba wtedy miałam kilka pierwszych mikrozawałów w życiu). Oczywiście za którymś tam punktem zabłądziliśmy (instrukcje były tak naprawdę zagadkami, rebusami, czy czymś takim, i jeśli się źle coś odgadło, to część koordynatów była fałszywa – ilość metrów do przebycia, kierunek) i nie umieliśmy wrócić do tego punktu, żeby jeszcze raz odgadnąć właściwy azymut, a jeśli las za dnia wygląda wszędzie podobnie, to nocą jest jeszcze gorzej. Mieliśmy dwie latarki i obydwie dokonywały powoli żywota. Pierwszy raz w życiu tak bardzo się bałam.
            Później okazało się, że nasz strach był niczym w porównaniu z pełnymi gaciami drużynowych :D Czekali na obydwa obozy na końcu tego wymyślonego przez siebie labiryntu leśnych zagadek, a gdy nasz obóz spóźniał się już dwie godziny… Odnaleźli nas w końcu, zmarzniętych i spłoszonych jak stadko jeleni w światłach ciężarówki, drąc się i idąc przez las tyralierą. Na koniec tej przedniej zabawy rozpalono wielkie ognisko, zjedliśmy jakąś paskudną kiełbaskę, druh i druhna robili do siebie maślane oczy i chyba pociągali z manierki coś innego, niż zwykłą herbatę, a ja, opłakując moje niegdyś białe tenisówki, które specjalnie na tę okazję kupiła mi Mama, stwierdziłam, że nie będę czekać aż upieką się w żarze ziemniaki i poszłam spać. Drużynowi wstali nazajutrz dopiero przed południem, na podwójnym kacu, z czego jeden był moralny, a drugi wiadomo. Ale fakt – menażka i niezbędnik były w pytkę :)

          • kanionek

            I wiem, że to brzydka piosenka, ale też z czasów “mojej młodości”, i zawsze gdy wspominam tamten obóz, to słyszę refren piosenki Nagłego Ataku Spawacza “Zethapee” i kwiczę ze śmiechu. No nie poradzę. Oto najłagodniejsze fragmenty:
            “Latają po lesie, kraczą jak sowy
            Jeden drugiemu przyjebał z podkowy
            Chodzą po lesie, wpierdalają jagody
            A później mają na ryju bardzo brzydkie wrzody”
            “Druh Podciechowski to największy rower
            Bardzo lubi wpierdalać fasolę
            Przyprawy kuchenne bardzo dobrze zna
            Kminek, sól tra la la i chuj”

            (Osoby wrażliwe uprasza się o nieguglowanie całości. Harcerze musieli wyrządzić autorowi tekstu jakąś straszliwą krzywdę).

            (Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż pierwszy raz usłyszałam ten wyborny koszmarek będąc uczestniczką domówki, siedząc na podłodze w Kąciku Dekadenta, w doborowym towarzystwie smutnych marzycieli o aspiracjach inteligenckich, znerwicowanych, niedoszłych artystów i samobójców. Sącząc jakieś obowiązkowo tanie wino. Ktoś zmienił kasetę na magnetofonie, ktoś się zaśmiał, ktoś krzyknął “głośniej!”, a śmiech, jak wiadomo, bywa zaraźliwy i ma właściwości odstresowujące).

  • grazalpl

    Poka wersalke, poka…
    Smazona kapusta bdb, albo nawet pekinska smazona!
    Cos podobnego do filipinskiego pancitu smazymy i duuuzo kapusty to duuuzo dobre :P
    https://www.youtube.com/watch?v=DJNwqou94Hs

    • kanionek

      Tak! Kapusta pekińska oczywiście wchodzi w skład wielu dań nie tylko azjatyckich, tylko trzeba przy smażeniu pamiętać, że bardzo szybko ulega obróbce cieplnej i jak się nie ma wprawy, to zamiast lekko chrupkiej otrzymać można kapustę prawie ciekłą ;)

  • wy/raz

    Trzydziesta pierwsza!

    No to masz chociaż wygodny kawałek materaca! O, i szkalujesz pieski, bo przecież widać jakie są ściśnięte na jednej połowie ;-) Też jestem zdania, że wygodne łóżko, to bardzo dużo.

    Czy listopadowo-komentarzowy korytarz był najbardziej zalewany?

    Biegusy nieustająco mnie zdumiewają. Czy każdy z Niaczków ma inne uszka, czy tylko tak wygląda na zdjęciach?

    • kanionek

      Biegusy to najmilsze kaczuszki na świecie, ale to wcale nie znaczy, że fajtłapy życiowe. Już one się potrafią urządzić i swojego dochrapać :)
      A Niaczki to tak: generalnie są z jednej formy odlane, ubarwienie identyko, obydwa długie i niskie, ale faktycznie różnica tkwi w pyjkach. Łazik ma głowę nieco za dużą w stosunku do reszty ciała (i przednie łapy godne wilczura), pyszczek normalnej długości, uszy jak spadochrony. Za to Sonda ma główkę kształtną, o małych klapniętych uszkach i nieeeco wydłużonym ryjku. No i masa. Łazik poszedł w masę (13,5 kg), Sonda w urodę (10,5 kg) ;) Niby się więc różnią, ale gdy się kotłują w udawanej walce, to już nie zgadniesz, które członki do którego kadłubka należą.

  • Willow

    Ja tak na szybko, bo muszę ogarnąć życie…
    15godz? Kanion, ja Cię proszę…118 godzin bez prądu, że brzydko powiem k###a, niestety te sery które przeżyły kataklizm z początku lutego, tera nie dały rady, rozmrożone wszystkie, jem na okrągło, ale nie mam już spokojnej duszy, że doczekam spokojnie na nowe
    ale widzę, że spałyśmy podobnie (chociaż u mnie teraz tylko kot). Niestety nie umiem znaleźć łóżka które nie zrobi mi krzywdy na kręgosłup, w związku z czym w domu łóżek jest 5, do tego 2 materace i jeden futon. I z każdego wstaję połamana, starość nie radość
    gulasz z indyka wygląda cudnie, zdjęcia jak zawsze na wypasie
    I kocham Cię nieustająco Mistrzu Serowarstwa

    • kanionek

      O kurczę blade, całkiem rozmrożone, jak to 118 godzin?! Pięć dni i pięć nocy!? To się już chyba kwalifikuje do pozwu zbiorowego. Rany kaktusa… Ja po tych ledwie 15 godzinach sprawdzałam zawartość zamrażarek, bo mi skóra na grzbiecie cierpła na myśl, że kilka stów pójdzie na kompost, a do tego droga zawalona drzewami i będziemy kozom owies wyżerać, ale PIĘĆ DNI… Zwłaszcza że prąd to nie tylko światło czy lodówka, ale i ogrzewanie i często gotowanie… Współczuję. Ogarniaj życie, Kozo Kochana, a gdy nadejdzie serowy sezon masz honorowe pierwsze miejsce w kolejce i zniżkę na legitymację kombatanta (kombatanta w nierównej walce z siłami natury). Uściski :-*

      • Willow

        No u mnie właśnie dużo stów poszło na kompost :(
        No tyle dni i nocy niestety, i jak lubię wieś wiosną i latem to moje zaburzenia lękowe mówią “wypier. do miasta” i ja już mam taki plan bo nie wytrzymam
        Ogrzewanie zero, w domu 10-13 stopni, dobrze że mamy kuchenkę elektryczno gazową, więc chociaż gotować można było…ale co se nagromadziłam stresu to moje :(
        buziaki
        B.

  • wy/raz

    Przypomniało mi się coś, co teraz wymiarowo nazwane by było tapczanem, chyba. Zwykły, prosty, jednolity, szerokość koło 1,3 m. Z którego roku nie wiem, ale w rodzinie się mówiło, że wypełnienie to trawa morska? I to mnie ciekawi, czy ktoś coś takiego słyszał? Tapczan dziadka. Skrzyni na pościel nie było, bo nikt by nie był w stanie tego ruszyć. Sprężystości nie posiadał, bo skąd, ale miał solidność, twardość. Żadnych zbędnych ozdób. Nawet tych dech na górze i dole = zagłówki, ozdoby itp.

    • Willow

      Słyszał, słyszał :) jak się przenieśliśmy na wieś 25 lat temu, to po babi-właścicielce został nam taki materac z trawy morskiej, super się na tym spało, ale teraz już w cholerę wygnieciony ;(

    • Ynk

      I ja słyszałam, a nawet po nim skakałam jako pięciolatka. Solidny kawał mebla to był. W bloku z lat 50. w małym pokoju ustawiony zajmował prawie 1/3 jego powierzchni. I ta trawa morska… Dzięki wy/raz za przypomnienie. Myślałam, że śniło mi się tylko ;-)

  • Ynk

    A gdyby tak jednak na podłodze, co? Kto śpi na podłodze ten nie spada z łóżka ;-) Najwyżej z materaca. A jeśli materac obłożyć psimi legowiskami, to nawet z materaca trudno spaść. Ja tak tylko.. (bo na poziomie podłogi pewnie ciepło nie jest)

    • kanionek

      Ja już taką opcję rozważałam, tyle że bez materaca, bo wiadomo, jak to by się brudziło. Ale mam jeszcze kilka balotów słomy i mogłabym sobie ściółkę jak w koziarni walnąć.

Skomentuj kanionek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *