Boli mnie głowa i mam karę za optymizm, czyli o czywiście
– Ale poczekaj, jeszcze nie! Bo nie wiem, czy ja go dobrze trzymam.
– Przecież ci pokazałem, jak masz trzymać.
– Nic mi nie pokazywałeś, tylko dałeś do ręki i kazałeś trzymać!
– Ja pier…
– A w ogóle to tu jest ciemno, i ja nic nie widzę!
A chodziło, oczywiście, o wielki młotek, który miałam trzymać tak, żeby ta stalowa część leżała na stosie cegieł, a na nią miał opaść samochód spuszczany z lewarka, opierając się takim kawałem wystającej blachy, będącej częścią mocowania kolumny amortyzatora. CZY COŚ.
A wszystko to, oczywiście, dlatego, że w poniedziałek mieliśmy jechać do miasta, a trzy dni wcześniej, w komciach na blogu Barbarelli, wystąpiłam w charakterze człowieka pozytywnie nastawionego do życia (ha-tfu!). I wtedy Los powiedział: “Tak ci dobrze i różowo? No to pa tera”. I się kółko urwało temu samochodu, ha ha ha ha!
No dobra, samo się nie urwało, tylko trzeba je było zdjąć. A trzeba je było zdjąć, bo gdy Kanionek wyjeżdżał z garażu i wykręcał na podwórku, to coś podejrzanie chrobotało jakby w okolicy przedniego lewego koła. Chrup, brzdęk, sru-tu-tu-tu. I znowu chrup, i znowu brzdęęęęk!
Ustawiłam samochód na wprost bramy, poszłam po Małegożonka i mówię, że ja nie wiem, czy w ogóle gdzieś pojedziemy, bo samochód robi “chrup, sru-tu-tu-tu i jakby brzdęk”, i może to sprężyna, a może przegub, i żeby lepiej on wsiadł i pokręcił trochę po podwórku, bo on się lepiej zna.
Małyżonek wsiadł, pojechał prosto pod bramę i mówi, że to chyba śnieg (w sensie, że śnieg chrupie pod kołami, bo wtedy leżał jeszcze śnieg), a ja mu mówię, że nie śnieg, bo śnieg jest już mokry i nie chrupie, tylko mlaszcze, i żeby pokręcił trochę kierownicą, bo wtedy lepiej słychać. No to poskręcał i mówi, że no faktycznie, coś robi chrup, sru-tu-tu-tu, i trochę jakby brzdęk, ale kazał sobie bramę otwierać, no to otworzyłam. Pojeździł w przód, pojeździł w tył, i znowu w przód. No coś chrupie i nie wiadomo co. Małyżonek zatrzymał samochód na wysokości naszej skrzynki na listy, wysiadł, popatrzył, pokucał, podumał. “A weź wsiądź”, mówi, “i wycofaj trochę”.
No to wsiadłam, wrzuciłam wsteczny, zrobiłam leciutki skręt kierownicą, żeby się wpasować w koleinę, i wtedy nastąpiło jednocześnie chrup, brzdęk i PSSSSSSSSST! Bardzo krótkie w sumie psst, bo ile tam tego powietrza w kole było, prawda, tyle co na dwa porządne balony urodzinowe.
– No, to mamy już po kole – skonstatował ponuro Małyżonek.
– Ale co tu się wydarzyło się?! – wyczołgałam się z fotela kierowcy i patrzę na ten biedny samochód, co ugrzązł lewym przednim sflaczałym kołem w błocie, przekrzywiony i smutny, jak stara łajba na mieliźnie.
– Pojęcia nie mam. Trzeba zdjąć koło, to się dowiemy. Kurwa mać.
No i dlatego właśnie trzeba było zdjąć koło. A żeby zdjąć koło, to trzeba czymś samochód podnieść i podeprzeć, co jest zadaniem banalnie prostym na parkingu pod blokiem, zaś niezwykle trudnym na drodze gruntowej, pod leśną bramą, w dzień odwilży po sporych opadach śniegu. Zwłaszcza, gdy rzeczone koło grzęźnie w błotnistej koleinie, a podwozie wisi 10 centymetrów nad ziemią.
Żeby w ogóle wcisnąć lewarek pod samochód, trzeba było zrobić wykopki gruntu łopatką ogrodową, a żeby lewarek nie zapadł się pod ziemię pod obciążeniem, to trzeba było coś pod niego podłożyć, czyli jeszcze głębsze wykopki, żeby zmieściło się pod samochodem i “coś”, i lewarek.
(A na drugi dzień i tak już się lekko zapadł i stał w kałuży z roztopów).
I wiecie, co się okazało po zdjęciu koła? Pękła sprężyna amortyzatora, i tą uharataną końcówką przebiła oponę, tak z boku, od wewnętrznej strony. No i mówcie co chcecie, ale i tak uważam, że mieliśmy SZCZĘŚCIE, że to się stało pod bramą podwórka, a nie bób wie gdzie, w trasie, pod sklepem, po ciemku i w ogóle. Małyżonek trochę mniej szczęśliwy, bo jeszcze nigdy na urodziny nie kupował sobie “kolumny amortyzatora lewy przód” na szrocie (cała używana kolumna wyszła taniej, niż nowa sprężyna plus ściągacz do sprężyn), bez usługi montażu.
Już na drugi dzień była wysyłka, a na kolejny dostawa! Tylko że nie do nas, OCZYWIŚCIE, bo do nas nic już nie dociera, więc cóż było robić – błoto, deszcz, zimno i buro, i nic nie poradzisz, trza siodłać rower i pchać się przez bagno do pani Żozefin. Poszliśmy we dwoje, z rowerem w charakterze jucznego zwierzęcia i łopatką ogrodową, żeby jeszcze przy okazji robótki melioracyjne po drodze zrobić (woda z ogromnych kałuż nie spływa do rowu na polu, bo są zbyt głębokie, a do tego ciągniki z drewnem rozbryzgują błoto, tworząc wały po bokach), i już godzinę później, przemoczeni, zmarznięci i upstrzeni błotem, byliśmy z powrotem. Kolumna amortyzatora lewy przód tylko raz zaliczyła wywrotkę na rowerze:
I prawie udało się ją zamontować tego samego dnia, tylko że jednak się nie udało, bo znowu zrobiło się ciemno. To znaczy kolumna już wetknięta we właściwe miejsce, ale trzeba ją jeszcze połączyć z tym dynksem od hamulców, czy coś, i gdy Małyżonek kazał mi trzymać młotek na cegłach tak, żeby to wszystko nie jebło, to się okazało, że coś się jeszcze z czymś nie schodzi i Małyżonek to już dzisiaj serdecznie pierdoli, bo już zmierzch, nic nie widać, dwa stopnie na plusie i deszcz, i w ogóle do dupy takie wakacje. To już trzecia noc będzie, jak samochód stoi przed bramą na cegłach i lewarku, i choć zapasów żywności i paracetamolu mamy jeszcze od biedy na tydzień, to kto wie, co się może jeszcze wydarzyć? I czy koło zapasowe wytrzyma podróż? Czy tę uszkodzoną oponę da się naprawić w drodze wulkanizacji, czy trzeba będzie kupić nową, a jeśli tak, to wiadomo, że najlepiej dwie nowe? I czy koło zapasowe wytrzyma kolejne podróże do miasta, bo wiadomo, że sami sobie opon nie założymy? Czy w ogóle wyjedziemy z lasu, skoro od kilku dni pada i pada, a droga zamienia się w trzęsawisko? Hej ho, hej ho, jak to moje styczniowe przysłowie szło?
Styczeń, styczeń, jak ty nas wszystkich wkurwiasz.
A miałam Wam napisać, że nic nie piszę, bo nic się nie dzieje. I że tylko garść fotek o tym, jak to udało nam się trzy razy wyciągnąć Laserka na spacer, i może jeszcze koziołki.
I że najciekawszym wydarzeniem stycznia 2022 były 22 krokiety z kapustą i grzybami, popijane barszczem na zakwasie.
Od czasu kuńskiego ataku kurczaki mieszkają w koziarni (same tak zdecydowały, ja tu nie mam NIC do gadania), a w kurniku śpi tylko jeden kogut, który mówi, że jemu to wszystko jedno, i tak ma już milion lat i czy go zeżre kuna, czy mu Czesio z bańki przypierdoli, to ostatecznie jeden pies, więc on się na starość przeprowadzał nie będzie – que sera, sera.
(A propos sera – zostało jeszcze trochę dojrzewających: cheddar, Asiago, Asiago z orzechami, Appenzeller, Manchego, i chyba coś jeszcze, więc gdyby ktoś sobie życzył, to obecnie wysyłam tylko w poniedziałki i kurierem DPD, chyba że ktoś chce InPostem do paczkomatu, to też mogę, bo zimą nie ma ryzyka, że się sery w paczkomacie roztopią).
Nie chce mi się za nimi biegać po łące, żeby zrobić ładne ujęcia, więc wygrzebałam fotkę z grudnia, gdy jeszcze część z nich trzymała się kurnika:
Wiem, że zimą fotek mało, ale gdy wszędzie i wszystko jest szare, mokre i brzydkie, to mi się nawet nie chce aparatu do kieszeni brać. Z kolei na spacerach z psami pogoda była ładna (no, może poza tym dniem, gdy wiało 90 na godzinę, a Małyżonek się uparł, że trzeba dupę z domu ruszyć), fotek zrobiłam ze 300, a 295 z nich rozmazane, bo jak się sześć psów wyprowadzi na łąkę, to one w miejscu stać nie będą (Majączek z nami nie chodzi, bo wpada na drzewa, a na Majączka wpadają inne psy – chyba żaden nie rozumie, że Majka ich nie widzi, choć znają się tyle lat).
I tak to. Może uda nam się jutro stąd wyjechać. Może nawet uda nam się wrócić?
Dzięki Ci, cudowne. Już mi się sama gęba śmieje.
Cieszę się :)
Żółte jest prze-cu-dow-ne :) amen.
Ale gęba mu się nie zamyka. ;)
Żebyś wiedziała, Kapelusznik, że mu się nie zamyka. Gdy tylko dzieje się COKOLWIEK, to Żółte jest pierwsze do robienia rabanu na pół powiatu. I lubi pyskować. Muszę to kiedyś nagrać :)
Mrówka – no nie da się ukryć, że ten pies wnosi w całe nasze towarzystwo taki promyczek wesołości. Ma swoje narowy, oczywiście, ale przede wszystkim jest delfinkiem pogodnym i cielaczkiem potulnym, a nawet kangurkiem radosnym. Jakoś tak nie da się Żółtego nie lubić.
Pięknie było przez kilka dni, ach i och. Niestety, stycznie tak mają, że wkurwiają mnie od zawsze, ciemno, zimno i tik-tak, tik-tak… Najważniejsze jednak, co chcę przekazać, to życzenia szanownemu Małżonkowi – 100 LAT! I nowego samochodu.
Pozdrawiam.
Ech, ten nowy samochód musiałby chyba z nieba spaść, a to też niedobrze, bo by się rozbił przecież.
Ano było kilka dni ładniejszych i aż się chciało coś robić, wózek z sianem wydawał się lżejszy, taczka bardziej poręczna… Nawet zaczęłam porządki generalne w Różowym Pokoju i miałam w planach jeszcze mnóstwo pracy, a potem znowu wichry, deszcze, migreny, ech… Ale się nie daję jeszcze. Tej zimy dotrwam do kwietnia z RIGCZem! Tak sobie obiecałam.
Jak to dowiedziałam się z jednego serialu ostatnio: życie jest do dupy, a potem umierasz. To chyba najlepsze podsumowanie tego wpisu, dlatego rozumiem w całej rozciągłości tego koguta, co został w kurniku. Po co odwlekać to, co nieuniknione :)
Mimo wszystko życzę Wam, żeby już żadne czarne scenariusze się nie sprawdziły, a samochód ruszył z miejsca, bo głupio jednak byłoby umrzeć z głodu.
Psy jak zwykle ucieszyły me oko. Wszystkie są piękne!
Wszystkie piękne, coraz grubsze :D Muszę częściej zwlekać Lasera z pościeli, bo do reszty zardzewieje. Jak się go wyciągnie na spacer, to on nie ma żadnych problemów ze stawami i ruchem ogólnie, za to gdy siedzi w domu, to stęka jak ma przejść od łóżka do miski z wodą. Takie cuda.
Samochód ruszył, pojechaliśmy, wróciliśmy, a że po drodze jeszcze wysiadło wspomaganie kierownicy, to już drobiażdżek. Dzisiaj za kierowcę robił Małyżonek, i całe szczęście, bo mnie to już by chyba rynce odpadły bez tego wspomagania.
A ten kogut to już raz próbował ze sobą skończyć! Latem dnia któregoś zaglądam rano do kurnika, a on zwisa z drabinki do góry nogami! I wygląda na nieżywego. Nie zgadniecie jak odwalił ten numer i ja też bym na to nie wpadła, ale koguty mają ostrogi, które są tym dłuższe, im starszy jest kogut, i on jakoś tak manewrował na tej drabince, że spadł głową w dół, a zakrzywiona ostroga zahaczyła o szczebelek, i biedny Rosół tak został, jak ten wieszak na ubrania, na całą noc. Kilka godzin dochodził do siebie. Myślałam, że te ostrogi można ciachnąć, ale okazuje się, że to nie jest “czwarty pazur”, tylko wyrośl kostna, i cięcie spowodowałoby ból i krwawienie, więc taki zabieg kompletnie odpada.
“Life sucks and then you die” – co mój znajomy tłumaczył sobie tak: “Życie jest do dupy, a później wy umieracie” :D
Ach, nie mów mi o grubości. Mam 3 koty, dwa w domu a jeden podwórkowy, bo w domu się źle czuje. Zawiozłam ostatnio całe towarzystwo na szczepienie przeciw wściekliźnie i przy okazji zważyłam. I wyszło 15 kg kociny, w tym kot z podwórka miał udział 6 kg. Dostaje jeść najmniej regularnie z wszystkich kotów, cierpi mróz i deszcz, a najwięcej nazbierał. Może on jest nie tylko mój, tylko stołuje się u wszystkich sąsiadów przy okazji.
Biedny Pan Rosół, musiał przeżyć niezły stres jak się tak zwiesił. Z drugiej strony, czy to nie jest taka metoda tortur, ze się człowieka wiesza głową na dół? Nie wytrzymałabym chyba całej nocy, a kogut wytrzymał. Może on tę kunę zwalczy, a nie ona jego.
Cieszę się, ze samochód ruszył, szkoda, ze sp…iła się kolejna rzecz. Jak w mojej zmywarce bym powiedziała, tylko zepsuta zmywarka to trochę mniejszy kaliber zmartwienia.
Twój kolega jest optymistą widzę ;) Ja już nie jestem i bohater serialu tez nie był.
Jeśli zaś chodzi o pogodę w styczniu, to u nas na Śląsku wieje jak ancykryst i jeszcze dobrze mieć ze sobą parasol. Jak to szło w tym przysłowiu: kiedy styczeń mokry trzyma, zwykle bywa długa zima.
“zepsuta zmywarka to trochę mniejszy kaliber zmartwienia” – Bo ja wiem? Nawet sprawną zmywarką ciężko do miasta pojechać, a co dopiero zepsutą!
A weź, u nas też wieje, a do tego na zmianę deszcz, śnieg i grad. Wczorajszy etap naprawy grata trwał 4 godziny i też nie było przyjemnie (Malyżonek odstawiał tam taką kamasutrę, że dzisiaj ledwie chodzi), a najgorsze są oczywiście drobiazgi, jak np. ostatnia do nakręcenia nakrętka,która się nie chce nakręcić, bo gwincik śruby się lekko zdeformował, a wiadomo, że złej baletnicy przeszkadza zadzior przy gwintowanej spódnicy, i tak oto grubą godzinę Małyżonek z jedną śrubą walczył (od końcówki drążka kierowniczego), a ja dorabiałam za akuszerkę – “Przynieś większy pilnik. Odnieś wiertła. Nie, przynieś te wiertła z powrotem, bo jednak muszę zrobić dźwignię. Stań tu i naciskaj ile wlezie”, a to wszystko z pieszczotliwym wiatrem chłoszczącym po ryju marznącym deszczem. Jeszcze dzisiaj czujemy się jak z krzyża zdjęci.
Jeśli chodzi o Rosoła, to kto wie – może tak mu się mózg dotlenił tamtej nocy, że on już ma opracowaną jakąś szczwaną kuńską zasadzkę i tylko czeka, aż ta łasica powróci?
A z kotów to u nas najgrubszy Szybkotek – jak kilka miesięcy temu wrócił z giganta, to ważył tyle, co garść kurzego pierza, ale od tamtej pory nosa nie wyściubił poza swojskie włości i zbiera kilogramy. Spokojnie na 5 wygląda. Kumpluje się z Pusiołakiem, często kitrają się razem w budzie i grom wie, co tam robią. Puszczak zawsze ma wtedy minę winowajcy…
Jałowca udało mi się TROCHĘ odchudzić, dzięki temu, że już nie stróżuje przy ziarnie w Różowym (stróżowanie polegało na opróżnianiu michy i leżeniu na workach do góry kołami).
Wiem, ze kanionkowa koziarnia to zazwyczaj pewien (wysoki) poziom elokwencji i humoru ale ja juz nie bardzo moge cos na tym poziomie wykrzesac :-(
Jak ja Cie rozumiem, Kanionku: mnie sie zdarza tak samo i co do kary za optymizm i co do zdarzen z samochodem, z ta subtelna z pozoru roznica, ze w moim przypadku to nie mam na kim polegac jak tylko na lasce mechanika… (ups, tzn łasce mechanika!)
Sto lat dla Malegozonka!
:D
Dziękuję w imieniu solenizanta – Małyżonek rzadko się tu udziela, więc mu przekażę.
Co do poziomu elokwencji i humoru to nie oszukujmy się – zimą szorują brzuchem po błocie lub pośniegowej brei, przynajmniej u mnie. Krzesiwo leży i się kurzy, prawa półkula mózgu po omacku szuka lewej, zdania się nie kleją, a myśli pleśnieją ;)
Byle do wiosny :)
Kanionku kochany, styczeń już na wykończeniu, luty krótki (tak sobie tłumaczę;)) a w marcu już wiosna (przynajmniej w kalendarzu…), więc jak się będziemy trzymać, to wytrzymamy!!!
Najważniejsze, to się nauczyć, jak zbajerować siebie samą;)))
Z tym kogutem to naprawdę… Miał szczęście – i tak sobie myślę, że z tego Rosoła to rosołu już nie będzie – bo jakże to tak teraz?;)))
Jak krokiety zobaczyłam, to dostałam ślinotoku.
U nas śniegu było sporo, przez ostatnie 3 dni prawie stopniał, a teraz znowu coś zaczyna lecieć…
No więc trzymajmy się i nie puszczajmy, jak to mówi moja koleżanka:)
Rosołu to z żadnego Rosoła nie będzie, bo 10 lat minęło, a my nadal nie ubiliśmy ani jednego sztuka drobiu :D Jedyny rosół, jaki jedliśmy z własnego chowu to był wtedy, gdy kochane pieski wykończyły kurczaka, i szkoda go było zmarnować (był “świeżo mordnięty”, na sto procent nieżywy, ale i tak nie mogliśmy się z Małymżonkiem zdecydować, kto ma dostąpić zaszczytu ucięcia mu głowy siekierką. Brr…).
A dzisiaj znów nam piwnicę po kolana zalało, i tak o – ciągle coś. Ale trzymamy się, trzymamy :)
No, to taki żarcik był z tym rosołkiem z Rosoła;) Wiem, jak to u Was jest – u mnie by było tak samo, i tak sobie marzę, że na emeryturze zbuduję sobie kuratorium i jakieś zielononóżki sprowadzę na dożywocie i jajca;)))
A wiesz, że mnie też w piwnicy woda skądś podcieka (zawsze po deszczach większych) – a dom mam niestary, 14 lat ma… I ta woda się nagle objawiła jakieś 3 lata temu. Nie wiadomo, skąd. Ale nie jest jej tyle, by trzeba było jakoś pompować, tyle, że niestety wilgoć w piwnicy się robi, a trzymam tam oczywiście przeróżne rzeczy, i co zrobię jakiś porządek, to znowu skądś się bierze bajzel;) Podejrzewam, że mam tam jakieś gnomy i one tam tak mieszają. I może to one tę wodę sobie do piwnicy sprowadziły?;)
Żółte pięknie uśmiechnięte, a Brukselki wyglądają już jak prawdziwe psy, a nie tylko kuleczki słodkości <3 .
Współczuję awarii, ale faktycznie szczęście w nieszczęściu, że przy domu.
O tak, Brukselki rosną. Łazik już 12 kg waży, czyli o 100 gramów przebił Pasztedzika i to pewnie nie jest jego ostatnie słowo, a Sonda jest jeden kilogram z tyłu, ale za to z ryjka poważniej wygląda. Kosmici z tych Niaczków, wszystko robią razem, zawsze w tandemie, i jak te dwa wagoniki ciągną się za Żółtym, który jest ich największym przyjacielem i autorytetem :D
Dawno dawno temu miałam sen. Szłam przez las i nagle na leśnej polanie spotkałam człowieka ze stadem psów… Wydawał mi się dziwny ten sen, i zastanawiałam się co on może znaczyć. Jak widać stado psów w lesie nie jest niczym dziwnym :D
A Laserek! Sprężynka! To błyszczące wszędobylstwo! I trzeba go wywlekać na spacer? Ile to już lat minęło od początków Kanionka :O Kurdybanek!
Niech kołowa afera będzie jednak tylko koniecznym acz niecnym wyjątkiem w Dobrym Nowym Roku!
A żebyś wiedziała… Laser ma już 14 lat! Czternaście. Sama w to nie wierzę, ale on ma książeczkę zdrowia założoną jeszcze za czasów miejskich i papier nie kłamie. Z charakteru też zdziadział – jak kiedyś był “bij-zabij”, tak teraz jest “a co mnie to wszystko obchodzi”. Na Niaczki nawet nie warknął, a przecież ledwie osiem lat temu musieliśmy go na smyczy i w kagańcu do Kotka przyzwyczajać, żeby go nie skasował w sekundę. Tak. A Kanionek w tym roku skończy 48. Japierdzielę…
Japierdzielę już troszkę dłużej. I też mam: a co mnie to wszystko obchodzi. Piątka Laserek! Byle do wiosny Kanionek :)
Przekroczenie dopuszczalnego stężenia aflatoksyn w orzeszkach ziemnych, toksyna botulinowa (jad kiełbasiany) w wegańskiej paście z pestek dyni, tłuczone szkło w buraczkach, fragmenty szkła w batonach typu “bio”, pszenica w “bezglutenowej” kaszy gryczanej, salmonella w jajkach i kiełbasie, tlenek etylenu w kapsułkach na zdrowie włosów i paznokci, tlenek etylenu w kapsułkach z probiotykiem, migracja pierwszorzędowych amin aromatycznych z łopatki kuchennej nylonowej, tlenek etylenu w tabletkach musujących z wapnem i witaminami, to samo w produkcie “krzem organiczny – ekstrakt z pędów bambusa”, czekoladzie znanej marki, paście z łososia… No i, rzecz jasna, pestycydy w kaszy (“Plony natury”, ha ha).
Myslicie, że zwariowałam? Nie, to zaledwie 20 produktów ze 125 wycofanych niedawno przez Główny Inspektorat Sanitarny. A te 125 wycofanych to na ile przebadanych? A ile przebadanych z tysięcy dostępnych w sprzedaży? No pewnie, że trzymajmy się i byle do wiosny – może dożyjemy :D Na wiosnę można już zjeść podagrycznik – byle z dala od dróg i pól uprawnych. Nie no, żarcik taki. Wiadomo, że dzisiaj nieskażonej żywności już nie ma.
Łoo, panie, nawet w mrożonych stekach z krokodyla wykryto salmonellę :D Nawet nie wiedziałam, że można w Polsce steki z krokodyla kupić! (No chyba, że już nie można, bo wszystkie wycofali).
Kilka miesięcy temu czytałam, skąd się wzięło skażenie jakichś przeogromnych partii żywności chyba właśnie tlenkiem etylenu, i to była żywność z różnych półek i rozmaitych gatunków – drogie, tanie, wegańskie, srańskie, organiczne, bio, nieważne, bo i tak wszystkie zawierały jakąś domieszkę sezamu, czy innego imbiru (a może była to mączka chleba świętojańskiego, no w każdym razie coś, czego się dziś dodaje prawie do wszystkiego), a ten z kolei pochodził z ogromnej partii tego produktu ściągniętego z Indii, gdzie tlenku etylenu używano do dezynsekcji magazynów, czy coś w ten deseń. I w ten sposób jeden produkt skaził setki innych produktów. (Piszę to wszystko po to, żeby Los się ode mnie odczepił – już nie jestem optymistką, proszę mi nie psuć samochodów ani innych rzeczy, które moje są).
No, czytałam niedawno ten raport GIS – u, nerwa dostałam lekkiego, ale mi szybko przeszło, ludzie kupują i jedzą takie rzeczy, że może nawet takie świństwa im bardziej nie zaszkodzą… Czasem z ciekawości czytam etykiety na produktach, których nie kupuję, i już przestaję się dziwić nawet…
Ale pocieszam się, że co swoje, to swoje – zawsze choć trochę pewniejsze. Tyle, że czeka mnie monodieta;)
Ostatnio zjadam dynię, której mi sporo jeszcze zostało i już nie wiem, pod jaką postacią ją robić, żeby mi się nie znudziła. W zamrażarce jeszcze dużo jarmużu i szpinaku – muszę coś wymyślić zjadliwego;)
A więc znów tradycyjnie – BYLE DO WIOSNY, panie dzieju…
A bo też te ostrzeżenia podawane są tak jakby mimochodem: że nie jeść, że wyrzucić, albo przynieść do sklepu… Ale przecie może już zeżarli i żyjom, więc o co cho?
Taa, w wielu przypadkach niestety ta sanitarna musztarda przychodzi po obiedzie. Nikt nie wie, ile można zeżreć tlenku etylenu, za to takiego jadu kiełbasianego to już należy się bać, bo to i przykre, i bywa śmiertelne. Oczywiście jasne, że i tak “żywy stąd nie wyjdzie nikt”, a i komu by się chciało codziennie siedzieć w raportach z GISu i sprawdzać, czy nie mamy trutki na szczury w lodówce ;)
No, japierdzielę, 48 mam za 2 tygodnie;)- to z tej okazji wczesnej i ciepłej wiosny nam życzę, kochana:))))
To z tej okazji, awansem – sto lat w dobrym zdrowiu i świętym spokoju!
Oooo, żyjesz. Ja też, wyobraź sobie, co za niespodzianka!
U Ciebie jako i u mnie. Ja walczę notorycznie z piecem. Miałam tez pęknięta rurę w chacie, zorientowałam się, jak mi ściany w garażu, łazience, korytarzu i pokoju zaciągnęły wodą od spodu.
Jeszcze nie mam zakafelkowanego pola robót, żeby dobrze wyschło. No i z dachu mi kapie.
No, siostro. Mogłabym tak godzinami, ale szkoda życia, nie?
Aha, kręgosłup mi walnął, więc pisze te słowa z pozycji horyzontalnej, jednocząc się w zgryzotach.
Był fajny mem wypuszczony na tak zwanego Sylwestra:
No, jeszcze tylko Sylwester i można zaczynać tę chujnię od nowa.
Wrażliwych przepraszam za robaczywe słowa, aczkolwiek o rzeczach brzydkich i wszetecznych, trzeba tylko tak.
Czuwaj! Jak mawiają Rzymianie.
Kurdybanek, to za mało.
:D
Za mało po dwakroć!
[podrapałam się po włosach na klacie]
Nie dalej, jak kilka dni, właśnie o Tobie myślałam i już się szykowałam odgrzebywać adres mailowy, a tu proszę – jesteś.
Woda, woda w Zakopanem, i z wieczora, i nad raneeem! U nas też wszędzie woda. W piwnicy, na strychu (no, nie na całym, ale jest takie miejsce przy jednym z kominów, gdzie już zmieniłam wiadro 12 l. na takie 30 l., bo z małego się wylewało. A jak nam gryzoń jakiś ubiegłej zimy szarpnął z nudów zębem kolanko (takie harmonijkowe połączenie dwóch rurek), to i pod podłogą była.
Jest taki mem, który od dobrych kilku lat robi okrążenia po internecie, i pojawia się zwykle przed Bożym Narodzeniem. Cos jak kartka z życzeniami, sprejem na ścianie napisane: MERRY CRISIS AND A HAPPY NEW FEAR. Wszczonsajonce, jak każdego roku jest to aktualne :-/
A teraz tylko patrzeć, kiedy się skończy światło i internet, bo huragan Grażyna, czy jak tam ten niż się nazywa, już się ładnie rozkręca, a w nocy będzie jeszcze lepiej. Trzymajmy się ramy, siostro (w Twoim przypadku chodzi o ramę łóżka).
Otóż to, otóż to. Grażynę mam za oknem, czekam aż mi albo obali wierzbę albo świerk, szalona.
Na dachu mam brezent, to znaczy juz go chyba nie mam…
Czyli tez mieszkasz w Pałacu na Wodzie, no popatrz..
A dzisiaj mi się zaczął laptop psuć, któren zakupiłam za ostatni grosz 13 miesięcy temu. Już, już patrzyłam, pewna, że miesiąc po gwarancji, ale nie. KURWA NIE! HOSANNA!
Mówiłam, że mieliśmy covid tuz przed świętami? Wszyscy po kolei? Nie? No to może zostawimy se tę karuzelę śmiechu na jutro, prawda.
Aha, adres mój poprzedni chyba jest już na Berdyczów, więc lepszy jest krauzebook na gmailu.
Bywaj, do jutra, i nie wychodżmy dziś faktycznie poza ramy, bo nas zmiecie.
Buzi.
Jutro Ci opowiem podwyżce gazu!
Ojapierdzielę, Ty masz gazowe ogrzewanie? O kurczaki w pepitkę…
Mojemu klaptopowi stuknie zaraz lat 10, nie ma już klawiatury i trzy razy do roku trzeba go rozkręcać, żeby przeczyścić wiatrak i okolice, i aż jestem ciekawa, jak długo jeszcze pożyje. Boję się nawet myśleć o nowym, bo tak naprawdę i tak musiałabym kupić “nowy używany”, a obecnie, odnoszę wrażenie, sprzzęty żyją do ostatniego dnia gwarancji i ani dnia dłużej :-/ No w każdym razie – jeśli zacznę Wam wpisy esemesami w odcinkach wysyłać, to już będziecie wiedzieli, co się stało :D
Dawaj ten horror covidowy (no chyba, że już prądu nie masz. Ja się dziwię, że u nas zasilanie nie padło, bo naprawdę miota przyrodą jak Szatan. Nie śpię od szóstej i nasłuchuję, czy np. galeon Kurokezów nie przelatuje właśnie obok domu).
Ja tez nie śpię od szóstej i patrzę na podsuszony świerk przed moim oknem. Akurat mam tak wielkie i na wprost, że widzę ten świerkowy taniec świętego Wita. Wiruje, wyje, siecze czasem deszczem.
No gazowe, a jakże. Pierwszy raz piec doznał awarii, jak był u mnie Diabeł w Buraczkach. Nie wymieniłam baterii na czas w sterowniku, piec stracił łącznośc ze sterownikiem zatem i umarł zdezorientowany. A my z Diabłem w zimnie.
Bo tu wszystko, Pani albo na fale radiowe, albo na podczerwień, albo elektronika, albo gaz. Hajlajf,
Ja nie mam Małegożonka, żeby umiał ogarnąć to wszystko, co tu mówić, nawet żonka nie mam, ani pretendenta do tronu. Wszystko sama, własna piersią i dlatego to jest tak wycieńczające.
Zanim dodzwoniłam się po jakiegoś hydraulika, to hoho. Wieki. W zasadzie nie wiem po co synowie się uczą i studiują, bo lepiej zostać hydraulikiem albo dekarzem.
A żebyś wiedziała, że lepiej hydraulikiem, i to wcale nie jest śmieszne! Najelpiej to zrobić tzw. fach, na którym się dobrze zarabia, a studia to sobie można potem na luzaku, hobbystycznie, ile dusza zapragnie ;)
Awarie awariami, ale teraz te podwyżki… Ja się zastanawiam, czy mnie na gaz do piekarnika jeszcze stać :D
Jeden z naszych świerków, tuż za oknem Małegożonka, doznał dziś lekkiego pochylenia. Lekkiego, ale ziemia nad bryłą korzeniową już złowieszczo pękła. Jeszcze jedna wichura i ten ogromny świerk zmasakruje ogrodzenie wybiegu kaczkogęsi, albo, jeśli powieje z zachodu, kawałek dachu nad naszymi głowami. To jest kawał drzewiszcza, ten świerk, nie jakas tam głupia choinka. Jutro go muszę zmierzyć na oko, czy jeśli poleci z wiatrem północnym, to rozwali mi szklarnię.
(Drzew w lesie padło od groma. Jedne się połamały, inne wykopyrtnęły z korzeniami).
Inaczej zawijasz krokiety. Patrz, jak dobrze, że jest Żółte. Pozdrów małegożonka z okazji urodzin i podrap Laseka za uszkiem za dzielność. Jak się nazywają obecnie Bąbelki?
Właśnie liczę pensje od netto w NPŁ :-)). Wszystko mi wypadło.
Ja nawet nie wiem, ile jest sposobów na krokieta – zawijam tak, jak Mama mi ongiś pokazała, a do tego po raz pierwszy udało mi się zrobić do nich takie naleśniki, które nie pękają na zgięciach. To znaczy nie przypadkiem, tylko w końcu, na starość, miałam przebłysk geniuszu i mózg mi wyraźnie podpowiedział, jak zmienić proporcje składników ciasta naleśnikowego. To znaczy i tak na oko robiłam, ale inaczej niż zwykle. Dotarło do mnie, że naleśnik krokietowy to nie wersja deserowa :D I wyszły wspaniałe.
Bąbelki/Brukselki/Niaczki. Najczęściej Niaczki, wołane zbiorowo, a syngularnie to Łazik i Sonda :) Sęk w tym, że oni chyba nie wiedzą, kto to jest Łazik i Sonda! Bo zawsze są razem i przybiegają, gdy wołam “Niaczki!”.
Tak, czytałam w internetach o pensjach niespodziankach. Ale chyba lepszy ten ład, niż ruska okupacja (nie wiem, nie znam się, w nic się nie będę wdawać; nie mam głowy ani do interesów, ani politycznych ekscesów), i pozostaje mi jedynie żywić nadzieję, iż tylko z rąk Ci wypadło, a nie że jakieś elementy anatomii :D
A to mnie zainteresowalas tym ciastem nalesnikowym , co tam dalas ,bo moje czasem pekaja a czasem nie.
Zolte i dwa czarne wagoniki bezcenne! :p
Ale huragan Grazyna ….czego to sie doczekalam…..
Nie no, ten niż się chyba inaczej nazywa, ale nie zapamiętałam i ochrzciłam go na nowo :)
Zasadniczo składniki są zawsze te same – mleko, sól, ciut cukru, jajka i mąka. Za to proporcje i technologia nieco inna. W przypadku “deserowych” daję dwa razy więcej jajek (tak nawet 5 na litr mleka) i żółtka miksuję z mlekiem i mąką, a białka na osobności ubijam na sztywną pianę i tę pianę delkatnie na końcu wkomponowuję w ciasto naleśnikowe jakąś łychą. Wylewka jest więc gęsta i naleśniki dość grube, a dzięki bąbelkom z piany, które pękają podczas smażenia, naleśniki pysznią się mnogością dziurek i przypominają nieco serwetkę.
ZAŚ do krokietów teraz zrobiłam tak, że jajek tylko trzy, i to na około 1,5 l. mleka, rozmiksowane w całości razem z mlekiem i mąką, no i smażyłam jak najcieńsze (to znaczy nie jak papier do sajgonek, bo by wyschły na wiór, ale zdecydowanie cieniutkie).
Jest jeszcze jeden sekret. Naleśniki najlepiej rzucać jeden na drugi, na jeden talerz, żeby nie wytraciły całego ciepła, farsz już też mieć podgrzany, i zawijać gdy wszystko jest ciepłe, bo jak naleśniki są zimne, to tracą wiele na elastyczności, a i farsz jest bardziej układny, gdy ciepły (farsz do krokietów z kapustą i grzybami podsmażam na maśle, bo smakowo lepiej się komponuje ze składnikami i majerankiem, a zimne masło to wiadomo, że sztywnieje).
Sprawdziłam – niż nazywa się Marie, a wichura Nadia. No, byłam blisko z tą Grażyną.
To mnie troche pocieszylas z ta Grazyna :P
Dzieki za wskazowki nalesnikowe:)
A ja z innej beczki , marzą mi się kaczki biegusy na ślimaki oczywiście bo już się boję jak się wiosna zacznie jak wylezą i się zacznie zabawa…. Macie doswiadczenie z tymi śmiesznymi kaczuszkami ? Myśle może 5 szt ? …. W zeszłym roku ślimaków miałam setki może tysiące zreszta nie tylko u mnie ale w okolicy wszyscy maja ich dość a mam drewniany domek miały by swoje mieszkanko całkiem eleganckie 😉Kanionku co myślisz? Jak jajka kacze do czego używasz?
W sumie to każda kaczka żre ślimaki, ale fakt, że biegusy są zabawne i niewielkie. Jajka do wszystkiego, z taką tylko uwagą, że mają więcej tłuszczu niż kurze, a białko jest bardziej sprężyste.
Ja teraz też mam 5, chciałam rozmnożyć, ale kruki bezczelnie kradną im jajka. Tylko pamiętaj, że w sumie musisz mieć dla nich dwie “kwatery” – jedna to ogród w okresie przed sezonem i po, a druga to jakiś wybieg na czas sezonu wegetacyjnego, bo w ogrodzie niestety wszystko Ci podepczą lub zjedzą. Są male i lekkie, ale lubią zieleninkę, a w poszukiwaniu ślimaków, pędraków i innych przysmaków będą nawet w ziemi ryły dziobami (dlatego wiaderko z wodą szybko zamienia się w wiaderko z błotem, bo co chwilę płuczą dzioby po tych wykopkach). U mnie robią porządki w ogrodzie tak jakoś od końca paźðziernika (i zostawiam im resztki swoich upraw, niech mają) do momentu, gdy muszę już coś posiać/posadzić, chyba że te pierwsze poletka upraw odgrodzę siatką na krety, to nawet i do maja mogą siedzieć. Teraz też ryją w ziemi – wystarczy odwilż i już jakieś larwy, dżdżownice na kompoście, czy inne zimujące pod ziemią paskudztwo można sobie odłowić.
A przed chwilą nad stawem usiłowała wylądować czapla. Nie udało się, bo ją poryw wiatru gdzieś zmiótł. Myślałam, że ona już się zamelinowała w lepszym miejscu na Ziemi, biedulka. A Małyżonek POSZEDŁ NA SPACER. Bez psów, bo przecież psa na ten armagedon nie wypędzisz. I teraz sterczę w oknie i patrzę, czy wraca :-/
Z wybiegiem nie byłoby problemu. Odgrodziłabym pół podwórka. Wyczytałam ze biegusy są nielotami , boje się ze zwykle kaczki poprostu przefruną przez płot i nie wrócą 😆 za płotem mam sadzawkę trochę zarośnięta krzaczorami jednym słowem raj na ziemi i jak je przekonać żeby moje ślimaki jadły ? No jak? Dlatego niech biegają ile chcą byle nie latały 😛
A Małyżonek to tez ma pomysły …. U nas wieje sypie pada łeb urywa a chwilami pogoda drwi sobie i słoneczko pokazuje na chwile . 😉
Co znaczy kurczaki kradną jajka? Rozdziobią ?
Sorry trzy razy czytałam dopiero za czwartym zobaczyłam ze kruki a nie kurki 🤣
Spoko, i tak jest dobrze – mnie się zdarzało przez 20 lat coś źle czytać i na starość się o tym dowiadywać. A kruki to naprawdę lepsze cwaniaki – wszystko wypatrzą, nawet jak bieguska pieczołowicie turlała jajka do beczki (leżącej) i tam je sobie kumulowała, żeby na nich usiąść, to złodzieje i tak wykradli. A kaczuszki się ich boją, i nic dziwnego – dziób toto ma taki, że mogłoby kamienie łupać.
A z tym prądem to sobie – nomen omen – wykrakałam! Jak o 13:30 się skończył, tak automat z Energa SA co dwie godziny powtarzał, że już za kolejne dwie godziny awaria zostanie usunięta. I tak sobie siedzieliśmy przy świeczce… A na chacie 14 stopni, bo tu jak nie ma prądu, to nie ma światła, wody, internetu i ogrzewania. Nadal wieje, ale Małyżonek mówi, że chyba zaryzykuje i pójdzie napalić w piecu. Bo do rana to nam temperatura spadnie do 8 stopni.
U nas na szczęście nie wyłączyli ale rozumiem was doskonale bo u mnie wszystko na prąd . Nawet wody nie zagotuje . I tez siedziałam i myślałam żeby tylko nie wyłączyli . Mam nadzieje że wrócił i macie już cieplej . Taka teraz technologia żeby w piecu napalić tez prąd potrzebny. Nie zakładaliśmy gazu i póki co dobrze nam z tym tylko jak się zdarzy awaria to bieda . Już myślałam ze w najgorszym razie ognisko się napali na dworze i obiad ugotuje jak oczywiście przestanie wiać. Mam harcerza w domu nie takie rzeczy na ognisku robił 😉
Omamuniu, to ja na szczęście na ognisku jeszcze nie muszę gotować, kuchenka i piekarnik na gaz :) Tak całkiem od prądu to bym się bała zależeć, bo jak bez kawy rano oczy otworzyć w razie awarii? Zanim bym to ognisko pod czajnik rozpaliła, nie daj porze na mrozie… No ale na prądzie generalnie wygodniej i bezpieczniej, to fakt. Prąd się nie ulatnia i nie wybucha. Z drugiej strony – taniusi też nie jest. I jak żyć? A woda i ogrzewanie to wiadomo, że prądu potrzebują, bo przecież żadna pompa na owsie jechać nie będzie. Przed północą Małyżonek poszedł napalić, ale tak ostrożnościowo, za to dziś życie w luksusie, bo się przyroda uspokoiła. Byliśmy u pani Żozefin z paczkami dla Was, w lesie padło tyle drzew, co przez ostatnie trzy lata chyba. Po powrocie nacięliśmy gałęzi świerkowych dla kóz, z tych wiatrołomów, i teraz całe stado chrupie, aż czuć żywicę w powietrzu. Słońce świeci, wszystko ładnie pięknie, tylko coś kurier nie dzwoni, nie pyta… Wysyłka tańsza o połowę (UPS już 29 zł!), a tę drugą połowę to się w nerwach płaci ;) Ale zimą można zaryzykować.
Ale jeszcze tak a propos harcerzy i awaryjnego ogniska, to już od dawna korci mnie, żeby ulepić z cegieł i gliny jakiś takiś piecyk na zewnątrz, coś w stylu tych wynalazków z Indii, żeby można było w razie czego zupę podgrzać, czy właśnie wodę zagotować. Na You Tube jest mnóstwo tutoriali, na piece do pizzy też, ale czasu, sił i materiałów brak. Przede wszystkim glina jest problematyczna, bo owszem, da się tego nakopać tu i ówdzie, ale to ciężkie dziadostwo i trzeba by nosić z daleka. No ale może kiedyś zabawię się w lepikupkę. Produkt końcowy będzie na bank krzywy i brzydki, co do tego nie mam złudzeń, ale gdyby się sprawdzał, to już i tak byłabym zadowolona.
Czy one, te kozy, jakieś specjalnie naćpane są po tych olejkach? Czy tylko wonne z paszczy?
Tylko pachnące :)
Nawet wichura ma swoje zalety, przynajmniej dla kóz – w środku zimy tak bardzo brakuje im czegoś świeżego i zielonego (jabłka, dynia, marchewki, buraczki – wszystko fajnie, ale kozy przede wszystkim kochają zielone, a zwłaszcza drzewa i krzaki), że jak nas widzą idących drogą pod lasem, to wpadają w radosny galop, aż ziemia dudni, i już się kręcą pod pastuchem i przebierają nogami w oczekiwaniu na świeżą dostawę. Zawsze będzie mnie fascynować, jak one mielą te twarde i kłujące igły w pyszczkach, jak gdyby to były zwykłe liście. Oset i pokrzywę też wciągają niczym makaron, a człowieka boli od samego patrzenia.
Piec z gliny, mówisz… To może taki? (bardzo-bardzo lubię filmiki Li Ziqi, te utensylia kuchenne, mmm…)
https://www.youtube.com/watch?v=Cahnb7vr-AM
Jaka piękna dziewczyna! I kran z bambusa i w ogóle wszystko!
Właśnie o takich filmikach mówiłam – dwa lata temu, może trzy, jak w te klimaty zimą wpadłam, to już prawie leciałam boso przez śnieg po glinę znad rzeki :D A potem do mnie dotarło, ile to tak naprawdę jest pracy, na którą latem nie mam szans znaleźć czasu. No i cegieł już takich dobrych nie mam, że nie wspomnę o takich wielkich, kamiennych płytach, i w ogóle. Ale oglądać nadal lubię i wyobrażać soboe, że też bym tak umiała :D
.. może być w kształcie koziej głowy… ;-)
i jeszcze jeden filmik (bo mi ich nigdy dość)
https://www.youtube.com/watch?v=A3dv9NYrkUE
Zeszłej nocy spałam z godzinę w całości. Normalnie ten świst, szum i momentami huk jest nie do zniesienia! I jeszcze w okna rzuca kaszą. Wypróbowałam poduszkę na uszach (nie działa), głowę pod kołdrą (niestety nie na długo starczy powietrza i też słabo działa), wielkie słuchawki (wcale nie wygłuszają i na dodatek cisną) – co ja mam zrobić??? Jutro muszę wstać 5.40. Miało trochę zelżeć wieczorem, ale duje nadal! Ja się chcę wyspać! Wina czerwonego mam tylko resztkę na dnie butelki!
Grzane piwo. Z miodem.
No ale wyjdź tu z domu po piwo, w taką pogodę! :D
Przykro mi, Sunsette, nie znam rozwiązania tego problemu. Jak coś mi przeszkadza w zaśnięciu, to żadna siła nie pomoże. Aha, i Laserek mówi, że spokojnie można pod kołdrą całą noc przespać, tylko po prostu musisz się pogodzić z utratą tych marnych kilku komórek mózgowych (no, może kilku milionów), które obumrą z braku tlenu. ON NIE NARZEKA.
(Ja się w ciągu dnia tego łomotu nie boję, totalne zen. Dziwne, bo jestem lękowcem. Za to Małyżonek w którymś momencie nie wyrobił nerwowo, ubrał się we wszystkie ciuchy i poszedł stać pod wschodnią ścianą koziarni. Podobno koziarnia jest w lepszym stanie technicznym od naszej chałupy :D. No więc on tam stał chyba ze dwie godziny, patrząc jak się drzewa łamią w lesie, a ja z pieskami siedziałam w domu i myślałam tylko o tym, czy prąd w ogóle jeszcze dziś będzie, bo miałam kuriera do zamówienia. Takie dziwy).
No… jak bym miała piwo, to… już bym nie miała;)
Ale – dziś w nocy już tak nie wiało na szczęście, i usnęłam jakoś! (wypiwszy uprzednio tę resztę wina, co mówiłam;). A teraz – błogi spokój, cisza za oknem – jak cudownie…
Wiem, że nie powinnam narzekać. Nawet prądu nie brakło, co dawniej się działo często.
Mam nadzieję, że i u Was nic nie zerwało, ani rosołów nie wywiało gdzieś za Kaukaz.
Tak, u nas też dzień był piękny, a wskutek wichury tylko drzewa ucierpiały. Za to wypompowywanie wody z piwnicy stało się już codziennością. Coś jak: kawa, pieski na siku, wodę z piwnicy, i można do roboty :D Ale chyba nie tylko u nas grunty są nasiąknięte do granic – okoliczne pola też miejscami pozalewane, w lesie bajora stoją, o drogach gruntowych to już nie wspomnę.
Epopeja o samochodzie przypomniała mi, jak onegdaj z eksem szwendaliśmy się maniakalnie po różnych pustkowiach i bezludziach województwa lubuskiego, z upodobaniem tropiąc opuszczone domy i wsie, i któregoś pięknego sierpniowego dnia wywiało nas pod Sulęcin, gdzie, jak wieść niosła, na terenie okołopoligonowym znajdowały się kiedyś niemieckie wioski. Znaleźliśmy piękną, starą drogę brukowaną kamieniami, która wedle starych map prowadziła do (obecnie zrujnowanego) młyna, i dawaj w nią autem – fordem combi, żeby było zabawniej. Siedziałam wywieszona do połowy człowieka za okno i robiłam za pilota (nawet w wolnym czasie, eh, ta miłość do zawodu…), żeby się w jakąś dziurę nie wpierdzielić, bo droga wyglądała tak, jakby Niemiaszki uchodząc z tych okolic wzięły sobie po kamyczku na pamiątkę. I śmy sobie tak jechali wolniutko, podziwiając las wokół i nieprzebyte chaszcze, aż nam się auto znienacka wzięło i zawiesiło przodem (osią? mostem? tym czymś, co łączy przednie koła) na tym garbie, który rozdzielał koleiny drogi. I to tak zawiesiło, że ani do przodu, ani do tyłu. Podkładanie drewna pod koła uja dało i w końcu, chciał nie chciał, trzeba było podkopać część drogi, podnieść kombika na lewarku i wybudować podjazd…na szczęście materiał mieliśmy pod ręką, bo łaskawie rozkraczyliśmy się tuż przed ruinami młyna i pod dostatkiem było porządnej, niemieckiej cegły dookoła.
Nie powiem, całkiem ładny kawałek drogi dobudowaliśmy z tych cegieł, a kręgosłup to mi przez kilka dni potem “taś, taś!” wołał. A na wielki finał okazało się, że kilkanaście metrów dalej droga kończy się w ogromnym dziczym babrzysku, w którym zalegały dwa okrutnej wielkości kaszaloty, przebrane dla niepoznaki za dziki, i leniwie przyglądały się tej naszej orce na ugorze. I nic nie pomogły, złośliwe ryje szczeciniaste…
No i widzisz, jakie szczęście w nieszczęściu? Gdybyście się nie zawiesili kilkanaście metrów wcześniej, to byście wjechali w bagno, a dziki by Was oskalpowały (bo mieliście szyby w aucie opuszczone), aż po same obojczyki. I już nigdy nie opowiedziałabyś tej historii!
A ja już dwa cudze samochody pomagałam wypychać spod naszej bramy w tym roku, bo też się ludziom zawiesiły na garbie pomiędzy koleinami. Na przykład przedwczoraj – podjechali jacyś dobrzy ludzie zapytać, czy nie mamy małych koziołków na sprzedaż, bo szukają towarzystwa dla źrebaczka. I już po rozmowie postanowili wyjechać tyłem (tu się zresztą inaczej nie da, chyba żeby zawrócić na podwórku, ale jak wszystkie psy są na zewnątrz, to zapomnij – nie dadzą się do domu zaprowadzić, bo przecież AFERA JEST). Jak ich zarzuciło na błocie, to okrakiem siedli na garbie i koniec. Ech. I teraz do mnie dotarło, dlaczego mnie tak wczoraj przez cały dzień prawe biodro bolało, że ledwo mogłam łazić.
Tutaj nikt z własnej nieprzymuszonej woli nie przyjedzie, tylko tacy właśnie nieświadomi frajerzy, których nikt nie ostrzegł. Poprzedni biedacy przyjechali, gdy kupa śniegu leżała (pan pług w tym roku się do nas nie pofatygował – odśnieżył drogę do lasu, bo to odcinek gminny, a w lesie to już nie), a pod śniegiem jeszcze nie do końca zamarznięte błoto. Trzy wiadra gruzu z popiołem, gałęzie, cuda, wianki i dużo pchania, i już po pół godzince byli uratowani.
A latem jeden dziadek grzybiarz urwał sobie plastikową osłonę silnika i miał szczęście idioty, że niemal pod naszym domem. Małyzonek musiał przerwać dojenie (bardzo był zadowolony) i spędził chyba godzinę pod cudzym podwoziem, a dziadek chodził dokoła drapiąc się po głowie, że “jak to się mogło stać” i “ja tu kiedyś często przyjeżdżałem i nic nie było”. No, kiedyś to ta droga jakoś wyglądała, a teraz lepiej nie mówić. W ramach wyrazów wdzięczności obiecał spłacić Małegożonka winem własnej roboty, które zamierzał mu osobiście przywieźć. Małyżonek wina kijem nie dotknie, więc zaczął się wić i wykręcać, że nie trzeba, nie ma sprawy, jedź pan do domu i wszystkiego dobrego, ale dziadek się uparł, i faktycznie za jakiś tydzień przyjechał znowu i podał mi ponad bramą dwie butelczyny czerwonawych trunków owocowych. Aż się bałam, żeby w drodze powrotnej znów się nie rozkraczył, bo w ten sposób wpadlibyśmy z zaklęty krąg napraw opłacanych winem, a ja wina w sumie też już za bardzo nie mogę, a dziadek na samym cukrze by splajtował.
O matko, która godzina, a ja tu plotę trzy po trzy. Idę wpuścić Niaczki, już się pewnie wysiusiały.
Podpowiedź: w winie można utaplać pokrojone bakalie (minimum na dobę) i użyć ich do pijanego keksa. Wychodzi pyszny, a przy okazji utylizuje się niekoniecznie chciany alkohol ;)
Wina można używać jako marynatę do mięsa, albo przy robieniu sosu bolońskiego zalać mięso i smażyć aż odparuje (też niewinny człowiek jestem, a czasami się coś dostanie i trzeba zużyć ;) ).
Wino pietruszkowe możesz zrobić na serce 😉 gotuje się z natka pietruszki i miodem , jak cię interesuje daj znać poszukam ci proporcji . Mnie ten smak podchodzi … czekam tylko na pietruszkę bo tez dostałam wino domowej roboty raczej wytrawne do się miodem osłodzi 😆
A idźcie… Teraz się okazuje, że mam ZA MAŁO tego wina! Sosy, keksy, marynaty i lecznicze preparaty, a mnie już tylko mała butelka została, taka 350 ml, bo tę większą już dawno przehandlowałam na wsi za kilka desek :D
Jak tylko się zacznie sezon grzybowy, zacznę dziadkom kłody pod koła zza krzaka rzucać, to wina dziękczynnego i do bigosu wystarczy :D
No i szlag.
Roman Kostrzewski, wokalista legendarnego KATA, nie żyje.
61 lat. To ja będę tyle miała za lat trzynaście. O ile będę.
Nie cierpię ewolucji. Komu przeszkadzała horda niezwiązanych ze sobą białek w słonej zupie pradawnego oceanu?
Ale przynajmniej, Panie Romanie, byłeś Pan zajebisty \m/
“Ja nie skamlę,
Nie – ja pluję w twarz
Jestem śmieszny Czort, wiec śmieję się;
Dzięki za ból, dzięki za trąd, dzięki za wszy i wielki garb,
Dzięki za śmierć!”
Smutno bardzo. Jego Okręt płynie dalej, gdzieś tam… A tutaj zostaliśmy my – ci, którzy tęsknimy…
Pewnie teraz wali łychę z Rogatym i zastanawiają się, którą płytę Kata puścić…
Tak, my wciąż jeszcze na brzegu, choć nie oszukujmy się – fale już liżą nam stopy.
(Nieuchronność śmierci byłaby chyba łatwiejsza do zniesienia, gdyby koniec następował na zasadzie pstryknięcia kontaktem – pstryk, i światło gaśnie. A nie, że czasem trzeba siedzieć skulonym przy ledwie drgającym płomyku świeczki, gdy się już doskonale wie, że ostatnie krople wosku za chwilę rozpłyną się po stole. O innych oczywistych oczywistościach nie wspomnę).
No dobra, tej zimy obiecałam sobie, że się nie dam i jestem blisko ogłoszenia zwycięstwa, bo już prawie połowa lutego. Chcę Wam też obwieścić, bo może mieszkacie w bloku i nie wiecie, że każdego, ale to każdego dnia wracają do Polski ptaki – wczoraj sznur śnieżnobiałych łabędzi, całe hordy dzikich kaczek i gęsi (mnóstwo kluczy, każdy po kilkadziesiąt osobników), że już nie wspomnę o żurawiach, bo te najpierwsze sztuki zawsze wracały już w lutym, ale primo – nie na początku lutego, secundo – teraz jest ich o wiele więcej niż zwykle. Może ten dziki drób wie więcej o mającej nadejść wiośnie, niż się wszystkim meteorologom do kupy śniło, a może to jacyś nadmiernie optymistyczni frajerzy, nie wiem, ale sam widok zielonej trawy wyłażącej tu i ówdzie, robi mi lepiej na duszy. Żal mi tylko jednego żurawia, który codziennie od tygodnia lata po naszym niebie sam jak palec i nawołuje żałośnie.
Mieszkamy w bloku, ale codziennie rano, w drodze do pracy, juz od paru tygodni słuchamy ptaszków śpiewających w krzaczorach :) Oraz trawa tez sie u nas zieleni i pączki na krzewach się pokazują. Dziś od rana słońce – przyjemna odmiana po wczorajszym listopadowym piątku.
Ps. Kiedy przeczytałam o Kostrzewskim, zaraz zajrzałam do Ciebie, czy już wiesz. Ale pewnie miałaś inne zajęcia.
Moim zdaniem najgorsza jest śmierć bliskich czy ważnych dla nas Istot…to, że zostajemy sami z tym bólem i tęsknotą. Ze świadomością, że już nie porozmawiamy…nie usłyszymy…nie zobaczymy…
Tych, którzy odeszli, już to nie boli. Już nic ich nie boli. Ale jeśli miałoby się okazać, że po Tamtej Stronie tych naszych ukochanych nie spotkamy, to byłby największy bezsens istnienia. Takie marnowanie uczuć, emocji, więzi? Kompletnie idiotyczne…
Więc jest to jedyna nadzieja, jaka pozwala mi w miarę spokojnie myśleć o własnej śmierci…
Tak, koło czasu znów się obróciło i Przyroda to obwieszcza – ostatnio ok. 3 nad ranem za moimi oknami darł dzioba jakiś pierzak – podejrzewam kopciuszka, bo lerka w mieście to mi tak średnio pasuje, mimo, że mieszkam na skraju dużego starodrzewu nad kanałem rzeki.
No i kosa ostatnio słyszałam – już w piosence godowej, siedział na czubku drzewa i chwalił się, jakiego ma dużego ;)