Dwakroć jadłem jagody, czyli o szczęściu i przeznaczeniu
"A time will come
when all will see: In the end - it's just a game
Time will tell
when all these things that have come to pass - still remain"
Króciutki fragment dynamicznego utworu “Inferno (Unleash The Fire)” z albumu “The Odyssey” grupy “Symphony X”, 2002
***
– Jestem dzisiaj szczęśliwym człowiekiem – małżonek wpada do kuchni sprężystym krokiem młodego człowieka, twarz ma rumianą i cały promienieje odświętnym blaskiem, jak ta choinka w centrum handlowym.
Rany boskie, i co teraz!? Ukradkiem spoglądam w lusterko, czy może jakoś bardziej korzystnie dzisiaj wyglądam, ale nie – wyglądam zupełnie niekorzystnie, czyli jak zawsze. No to jeśli nie chodzi o mnie, to niby dlaczego on jest taki szczęśliwy?
– Że co? – Pytam uprzejmie, całą swą niekorzystną twarzą wyrażając życzliwe zainteresowanie.
– No to słuchaj. Wreszcie, po kilku latach rozmyślań, doszedłem do wniosku, że czas nie istnieje! I jestem teraz spokojny.
No masz ci los. A już zdążyłam pomyśleć, że może on w tajemnicy przede mną wypełnił kupon lotto i właśnie wygraliśmy dwanaście milionów pieniędzy.
– Aha – mówię ostrożnie. – Cieszę się razem z tobą, mój najdroższy małżonku. (Bo gdy się nie wie o co chodzi, to najbezpieczniej jest udawać życzliwego głupka. Albo po prostu nim być).
Małżonek patrzy na mnie z pełnym napięcia oczekiwaniem, oczy mu błyszczą, i mam wrażenie, że zaraz cały spuchnie i eksploduje.
– Ale ty nie rozumiesz wszystkich tego konsekwencji! CZAS NIE ISTNIEJE. Nie ma czegoś takiego jak czas, w znaczeniu “wielkość fizyczna”. Żadne tam czary-mary, czwarte wymiary. Jest tylko energia. A to oznacza, że podróże w czasie są niemożliwe. Nie można się przemieścić w czasie ani w jedną, ani w drugą stronę.
SZLAG. Czyli nie wrócę już nigdy do tego dnia, gdy w Lidlu sprzedawali piersi z gęsi po dziesięć złotych za kilogram. A mówiłam wtedy, żeby wziąć więcej i zamrozić, bo to się nigdy nie wróci. I jak zwykle miałam rację.
Nie przytoczę Wam tutaj całej naszej dyskusji, a zwłaszcza jej obszernego fragmentu dotyczącego wzoru E=mc2, gdzie małżonek stwierdził, że “c” to można sobie na śmietnik wyrzucić, albo w różne otwory powsadzać, bo to nie może być wartość stała. Powiem tylko, że jeśli za naszego życia naukowcy dojdą do wniosku, że czas nie istnieje, to ja, tu i teraz, zgłaszam małżonka do nagrody Nobla, bo wuj ze sławą, ale te miliony pieniędzy nam się przydadzą. Jeśli tego nie dożyjemy, to wnoszę o chociaż jakiś skromny pomnik uwieczniający osobę mojego męża. A ponieważ zasadniczo zgadzam się z koncepcją braku czasu (i codziennie ten brak odczuwam!), to proszę o uwzględnienie również mojej lichej osoby przy budowie tego pomnika. Mogę być malutka, bo jestem człowiekiem ze wszech miar skromnym, i wystarczy mi, jeśli moja głowa wraz z kawałkiem popiersia będzie wystawać z kieszeni płaszcza mojego męża (sama głowa wielkości orzecha wyglądałaby co najmniej dziwnie).
I się tam nie śmiejcie, drodzy Państwo, bo ja całkiem serio, a jeśli ktoś zechce rzucić propozycją, żeby małżonek najpierw swoją tezę udowodnił, to ja powiem przewrotnie: niech najpierw ktoś udowodni, że czas istnieje. Może to Państwa zdziwi, ale w żadnej encyklopedii, ani w internecie, nie znajdą Państwo definicji czasu, co do której cały świat nauki byłby zgodny. To znaczy wszyscy zgodnie twierdzą, że czas istnieje, tylko nikt za cholerę nie potrafi powiedzieć, CO TO WŁAŚCIWIE JEST. Serdecznie Państwu polecam tę krótką lekturę: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/czas;3889272.html
No więc małżonek jest człowiekiem szczęśliwym, a ja tylko bywam, ale dobre i to. Miałam na przykład takie malutkie marzenie, żeby zrobić kiedyś obiad w stylu śląskim, z prawdziwymi kluskami śląskimi i modrą kapustą. Rolady, zwane u nas zrazami, to już nieobowiązkowo, bo bardziej mi pasowała gęś pieczona z jabłkami, ale tak czy siak – odkładałam to wyzwanie na “kiedy indziej”, bo mięso z gęsi jest w Polsce droższe od ośmiorniczek, a poza tym – “na pewno nie uda mi się odtworzyć tego smaku modrej kapusty, jaki pamiętam z restauracji, a kluski śląskie są podobno niby proste, a jednak nie każdemu wychodzą”. Gdy się jednak nadzialiśmy na tę promocję w Lidlu, o której wspomniałam kilka akapitów wyżej, to już nie było odwrotu, klamki zostały rzucone, wiktuały kupione i…
Prawda, że śliczne? Żarłam to przez cztery dni z rzędu, i dziś stwierdzam, że o czterdzieści dni za krótko. W kapuście, oprócz kapusty, jabłka i cebuli, znalazły się: rodzynki i żurawina, GOŹDZIKI, ocet balsamiczny, cukier, sól i pieprz, i tłuszczyk z gęsi, na którym to wszystko smażyłam. Kapusta wyszła tak pyszna, że jadłam ją nie tylko do obiadu, ale podjadałam łyżką wielokrotnie w ciągu dnia, tak prosto z lodówki. Tylko goździki powinnam była zmielić, bo goździk jest tu co prawda niezbędny, ale rozgryziony okazuje się wredny. Taki jakiś gorzko-piekący. Małżonek nie jadł ani kapusty (bo poza kapustą wstrętne mu są wszystkie pozostałe składniki tej przystawki), ani klusek (bo to przecież ziemniaki, tylko inaczej, więc po co to cudować?), więc wszystkie te wspaniałości były tylko dla mnie i przez cztery dni promieniałam osobistym szczęściem, jak święci na obrazkach łagodnym światłem i miłością.
Szczęśliwy był dla mnie również ten dzień, w którym odkryłam, że zamiast lepić setkę zwykłych pierogów, mogę zrobić pięćdziesiąt pierogów gigantów i wyjść z kuchni o dwie godziny szybciej:
Miałam obawy, czy się te pierogulce nie rozpadną podczas gotowania, bo ciasto zawsze wałkuję cienko (nie lubię pierogów do żucia; wolę takie delikatne, w których nadzienie wręcz prześwituje przez poszewkę), ale dwa jajka w cieście załatwiły sprawę. Na jeden obiad małżonek zjada takich mutantów cztery, a ja dwa. Następnym razem do wykrawania krążków z ciasta wezmę doniczkę, i małżonek na obiad będzie jadł dwa pierogi, a ja jednego, bo życie trzeba sobie ułatwiać, a nie utrudniać, prawda?
O, albo kojarzycie takiego mema z internetów?
No to ja muszę uczciwie przyznać, że w tym roku też miałam udane życie, albowiem dwakroć jadłam borówkę (liczba pojedyncza użyta zupełnie nieprzypadkowo) i raz nawet pół gruszki (drugie pół rzuciłam kozom, bo gruszka była okropna. Nie wiem dlaczego gruszki się tutaj nie udają – albo nie ma ich wcale, albo, jak już jest ich pełno, to nie dojrzewają, tylko pozostają takie twarde, bez smaku i niesoczyste, po czym pewnego dnia gniją, tak całkiem bez ostrzeżenia).
No i trochę wiśni pojadłam, tyle ile mi kosy i szpaki zostawiły, że nie wspomnę o Pacanku, który obgryzł pół drzewa od zachodu, bo jak stanie na tylnych nogach, przednimi oprze się o płot, i wyciągnie tę swoją saaneńską szyję, to ma pewnie ze dwa i pół metra wysokości, a jedno drzewko wiśniowe rośnie niefortunnie blisko granicy ludzko-koziej. O borówkach to już nawet szkoda gadać – ptaszyska, w tym kurczaki, obeżrą wszystko, co tylko się zaróżowi na krzakach, a do tego dwa razy mieliśmy w tym roku nalot koziego stada na nasze podwórko, no a kozy to wiadomo, że borówki konsumują nie inaczej, jak tylko razem z krzakiem. Właściwie to owoce są dla nich produktem ubocznym krzaka.
I ja wiem, że wychodzi na to, iż jestem szczęśliwa tylko w tych krótkich chwilach, które spędzam nad talerzem, oraz wtedy, gdy śpię i nic nie muszę robić, ale co z tego? Nasze psy też głównie jedzą, śpią i szczekają na śmieciarkę, a wyglądają na szczęśliwe.
(Nie, ja jeszcze nie szczekam na śmieciarkę, ale kto wie, co przyszłość przyniesie? Człowiek dziczeje w tym lesie).
Aha, z dumą i radością również oświadczam, że udało mi się odzyskać scyzoryk, który niedawno utopiłam w przerębli. Gdyby Państwo kiedyś potrzebowali wędki na scyzoryki, to można ją zrobić ze złamanego słupka od pastucha elektrycznego, kawałka ogólnodostępnej linki niewiadomego przeznaczenia*, oraz głośnika:
Najpierw na wędkę złapał się stary, zardzewiały gwóźdź bez łebka:
A kilka minut głaskania dna stawu głośnikiem później…
Najadł się trochę piachu i glonów, ale już jest czysty i suchy.
(* linka jest ogólnodostępna, bo takie linki dowolnej grubości można kupić w każdym sklepie budowlanym, a niewiadomego przeznaczenia, bo jak się przeczyta uwagi i ostrzeżenia na etykiecie przyklejonej do belki z linkami, to wychodzi na to, że chyba nawet sam producent nie wie, po co w ogóle te linki zrobił, albowiem na etykiecie wymienił jedynie pięćset zastosowań, do których te linki się NIE NADAJĄ).
Pokazałabym Wam też, jak się naprawia zepsuty, szesnastoletni wyciskacz do czosnku, ale naprawiłam go taśmą izolacyjną, a – jak to kiedyś słusznie zauważył Mały Żonek – są jeszcze jakieś granice przyzwoitości na tym blogu, więc tego Wam nie pokażę. Dość powiedzieć, że wyciskacz w miarę działa, tylko mocno ucierpiał na urodzie.
W granicach przyzwoitości powinien się za to zmieścić mój nowy strach na kurczaki, którego zmontowałam latem na obraz i podobieństwo swoje (no wiecie – głupi wyraz twarzy, brak koordynacji ruchowej kończyn i widoczne deformacje stawów, do tego okrycie wierzchnie niedbałe, czyli obraz nędzy i rozpaczy. Jedno, co nas różni, to buty. To znaczy strach ma buty, bo nie wiedziałam, z czego ulepić mu stopy):
Miał straszyć kurczaki i bronić mojego ogrodu, a wyszło jak zwykle, czyli kurczaki to mu na głowę nasrały, a ja kilka razy dostałam zawału serca na widok “obcego faceta siedzącego na moim płocie”, zanim się do niego przyzwyczaiłam.
PS. Wiem, że nudy, ale idzie zima i będzie już tylko gorzej, i Wy to wiecie, że od przeznaczenia nie da się uciec, a ja mam nawet dowody. Otóż latem kupiłam małżonkowi kilka podkoszulków przez internet, bo te stare już miał tak podarte, że nie było w co igły z nitką wbić. Takie tam, proste, tanie i niewyszukane ciuchy do roboty w upalne dni. Rozpakowałam paczkę, oglądam te koszulki, czy nie dziurawe już na wstępie, i co widzę? Meeee-tkę! Podkoszulek marki “Fruit of The DOOM”:
No nie spie*dolisz, kozy dopadną cię nawet w szafie.
PPS. A teraz UWAGA, ogłoszenie serowarskie:
To już ostatni dzwonek, żeby zamówić sery przed świętami. Nie, nie, świeżych i wędzonych już nie będzie, aż do kwietnia, ale fabryka ma w magazynie jeszcze trochę serów dojrzewających. Zwykłych, bez dodatków, łagodnych z natury, jak również szwajcarskich (tylko uprzedzam, że tegoroczny szwajcar jest barrrdzo aromatyczny, dwieście procent sera w serze, nie dla ludzi o słabej konstrukcji, choć jednocześnie polecam, bo do wina jest wprost idealny), że nie wspomnę o tym hiszpańskim cudaku:
Mam też jeszcze trochę goudy z kolorowym pieprzem, jak i bez pieprzu (to jest ser wg przepisu na goudę, ale zrobiony z koziego mleka, więc nie jest klasyczną goudą, jaką znacie ze sklepu. Zapewniam jednak, że nie śmierdzi Pacankiem, i w ogóle zaliczam go do serów bardzo udanych), może z pół kilograma Toscano pepato:
Toscano mam więcej, cały kilkukilogramowy krążek, ale on dojrzeje najwcześniej na wiosnę, tak jak i kakaowy Dry Jack.
No i trochę się boję reklamować Belper knolle, ponieważ wyszedł świetnie! I dlatego zostały mi już tylko dwie kulki. Każda kulka, wskutek dojrzewania, skurczyła się o połowę, ser w środku jest dość kruchy:
Za to w smaku – czosnkowo-serowo-pieprzowa poezja! W swej wyobraźni widziałam ten ser wkruszony do jakiegoś sosu, którym polałabym makaron (np. z brokułami, pieczarkami i szynką), ale na marzeniach się skończyło, ponieważ tak często sprawdzałam, jak bardzo smaczny jest ten ser, że swoją kulkę zjadłam w jeden wieczór, bez żadnych dodatków. Resztę rozdrapaliście Wy (bo niektórzy zamówili ten ser już we wrześniu), zostały dwie kulki i wszyscy musimy się z tym jakoś pogodzić, a w przyszłym roku po prostu zrobię więcej Belper knolle.
W przyszłym roku będę również robić fromage, o ile zaistnieje coś takiego jak zapotrzebowanie. Fromage należy do grupy serów o krótkiej trwałości, termin przydatności do spożycia takiego sera bez konserwantów to 10 dni od daty produkcji, więc raczej będę go robić na zamówienie, żeby zawsze docierał do Was jak najświeższy. A tu macie moje kanapeczki z kozim fromażem i ostatnią papryką, którą udało mi się uratować przed atakiem kurczaków:
Ostatnim dniem wysyłki serów miał być poniedziałek 17 grudnia, ale dla chętnych i plujących ryzyku w twarz mogę coś wysłać jeszcze w środę. Ryzyko, że paczka nie dotrze do Was przed świętami jest niewielkie, bo w zakresie terminowych dostaw przesyłek kurierskich od wielu miesięcy ufam już tylko korporacji UPS, i jeszcze się nie zawiodłam (raz był fakap, ale z winy brokera), no ale zawsze jednak jest, bo przed świętami świat staje na głowie.
(Tu powinna być fotka Kanionka stojącego na głowie, no ale nie oszukujmy się – Kanionek to już ledwie na nogach stoi).
Pierwsza :)
Uznałam, że sen o serze i wpis zakończony zdjęciami sera oznacza, że trzeba zamówić ser. Mail poszedł.
A oprócz sera najbardziej urzekła mnie wędka.
A dziękuję, dziękuję. Konstrukcja wędki mojego autorstwa, ale gdyby nie Mały Żonek, to w życiu nie miałabym pojęcia, że w głośnikach jest magnes.
Na wszystkie maile postaram się dzisiaj odpowiedzieć (chyba będę miała trochę czasu wolnego, który zorganizowały mi kochane pieski – jak mnie w nocy cztery sztuki na łóżku obsiadły, to spałam na krawędzi materaca, powyginana jak ten Stach na kurczaki i sztywna, i teraz mam problem z głową. To znaczy ruszać nią za bardzo nie mogę. Najwyraźniej przegięła się pała goryczy w mojej przepuklinie międzykręgowej i teraz mam karę).
Wiedziałam! No wiedziałam, że trzeba najsamprzód zostawić tu swój ślad i dopiero wtedy iść czytać!
Jedni kombinują, jak to zrobić, żeby w internetach śladów NIE zostawiać, a inni to tylko by zostawiali i zostawiali!
Na St(r)acha śmiało oddaję 16472 głosy. 😀
Jeden wyborca, 16472 głosy. Niewielka anomalia.
Mail poszedl (wiem, wiem pewnie nie tylko ode mnie)
Modra kapusta i kluski slaskie – rewelacja, zarlabym tez codziennie
A Stach (na wroble) taaaaki waski w biodrach :-)
Dobranoc
W barach szeroki, w biodrach wąski – typowy chłop śląski!
Wypchałam go plastikowymi butelkami, bo są lekkie i nie wchłaniają wody, ale ich wadą jest właśnie mała “układność”. I dopiero teraz przyszło mi do głowy, że folia bąbelkowa byłaby lepsza.
Ale w fałdach folii zostanie wilgoć, która tak łatwo nie odparuje jak z ubrań i St(r)ach mógłby odstraszać również odorkiem stęchlizny :)
Uwielbiam kluski i kapuste (z tym ze bez dodatków, znaczy tylko cebulka-sól-pieprz) i tez moge jesc 4 dni, nie ma problemu.
No i pierogi!!! Ja podziwiam bezgranicznie kazdego, kto ma tyle silnej woli, ze robi pierogi. Obojetnie jak duze. Wiec szacun 3x. Dla mnie to góra nie do przejscia, i tak samo golabki albo krokiety. NO WAY. W tym temacie wystepuje wylacznie jako konsument.
Kurczaki rozwazajace nad grawitacja chcialabym pocieszyc:
Grawitacja jest podobno tylko nastepstwem zakrzywiania sie czasoprzestrzeni wokól obiektu/masy, i niczym wiecej, nikt jeszcze nie odnalazl jej “nosnika”. Nie ma kwarka grawitacji, nie ma jakiejs grawitacyjnej sily miedzy kwarkami, nic, null, nada. A skoro wlasnie powyzej ustalono, ze czas nie istnieje, to kurczaki moga jak najbardziej miec nadzieje i na zniesienie tej ciezkiej kuli u nogi. Dziób do góry, Rosolki!
Ten Bellper Knolle rzeczywiscie wyglada rewelacyjnie, w przyszlym roku zapoluje!
Taak, zagadnienie grawitacji też jest mocno popier… Znaczy niejasne. Wychodzi na to, że nie mamy pojęcia o niczym, zmyśliliśmy sobie połowę rzeczywistości i snujemy wielkie teorie, budując na nich domki z kart. To się musi zawalić! A tak w ogóle to Ziemia jest płaska, a lądowanie na Księżycu zostało nagrane w studio filmowym.
Ja też nie cierpię robić pierogów, w ogóle nic nie lubię robić, i najlepiej to jest wtedy, gdy zrobi ktoś inny, no ale kto miałby mi pierogi lepić? A czasem tak bardzo chce się zjeść coś innego, niż nieśmiertelną kanapkę. No więc mam taki lajfhak na pierogi, oprócz tego, że teraz robię je wielkości klapka marki Kubota: absolutnie nie robić wszystkiego jednego dnia, bo można dostać szczękościsku i do życia wstrętu. Najpierw więc gotujesz bulion na mięsie z kością (taki wiesz, tradycyjny, z całą marchewą, porem, zielem angielskim i liściem laurowym), a na tym bulionie cyk! pomidorowa, albo inna ulubiona. Jak bulion trochę ostygnie, obierasz mięso z kości i razem z marchewą pakujesz do lodówki. Na drugi dzień sobie to wszystko mielisz i doprawiasz (sól, pieprz, majeranek), co zajmuje około 20 minut, licząc z umyciem wszystkich elementów maszynki do mielenia. Aha, ja zawsze zostawiam sobie tak ze szklankę czystego bulionu, żeby go później dodać do farszu, jeśli jest zbyt suchy (a mój zazwyczaj jest dość suchy, bo nie lubię tłustego mięsa, więc mielę chude). Ciasto na pierogi to też góra 20 minut, a zanim zaczniesz, to już wstawiasz gar z wodą na gaz, no i potem to już tylko najgorsze, czyli lepienie, ale jeśli robisz WIELKIE pierogi, to tego lepienia nie jest aż tak dużo.
Ale ja tu o pierogach z mięsem, a czy Ty aby nie jesteś wegetarianką?
Ale w sumie podział pracy na dwa dni działa z każdym nadzieniem :)
Aha, a ciasto na pierogi też można zrobić jednego dnia i przechować w lodówce, zawinięte w folię, do dnia następnego. Tak więc mozna to wszystko rozłożyć na kilka etapów i nie urobić się jak koń w kopalni. U mnie ten system się sprawdza tym bardziej, że w sezonie nie mam takich dni, żebym miała kilka wolnych godzin z rzędu, więc większość zadań muszę dzielić na etapy, które da się wykonać w “międzyczasach”.
(Tak, już kończę, bo sama mam dosyć).
Tak, też takie “długie” dania robię przez dwa dni, jednego to sie można zajechać. Ale jednak do pierogów to mnie żadna siła nie zmusi, bo cokolwiek zrobionego z ciasta to u mnie murowana katastrofa.
A zawijać golabków nie potrafię też, i basta. Trzeba umieć przegrywać z dumą i jeść kupne :)))
I wegetariańska jestem, tak, od ćwierćwiecza! (jeeeesu, jak to brzmi, mówcie mi Matuzalem…)
O, znowu mam inny avatar! Bo mój tablet nie lubi się z gmailem.
Alez ciekawie babki prawicie :-)
A po mojemu to zadna grawitacyja, wsystko to tlumacy duuuuzy magnes, co to w srodku Ziemi siedzi i on nas tak trzymie w pionie, a co niektorych dociska bardziej do poziomu.
I teraz wyjasniam.
Wszystko zalezy ile i gdzie ma dany człek metalu co go magnes cisnie. I tak baby i chlopy z lekka glowa, a stalowa du..a chodza troche jakby nizej docisnieci. Co jakis czas przysiadaja oni przygieci do ziemi, ale potem podnosza sie i dalej drepcza, w glowie noszac ksiazki, wynalazki, wiersze i mnostwo fantazji.
A jak kto glowe ma zakuta, ale w siedzeniu malo, przez co biodrem zakrecic potrafi i posuwiscie przez zycie sunie, to widac od razu, ze ma duzo miejsca w okolicy bioder . Taki ktos przyciaga podobnie elastycznych osobnikow, co to podlaczaja sie do lidera poprzez prosty zabieg wlazenia w d..e. Poznac ich mozna latwo, bo tworza lancuszek powiazan, na ksztalt wagonikow kolejki. Ci nie niosa w glowach nic, za to bardzo duzo balaganu robia przez to, ze wciaz w ruchu, chaotycznie posuwiscie wija sie wzniecajac kurz.
Skoro sie dzielimy teoriami, to dorzucam swoją. Wydaje mi sie, ze nie jest ona tak innowacyjna, jak powyzsze, ale moze tez ma szanse na chwile zadumy :-)
Poza tym notka wspaniala, Kanionek w super formie! :-)
Patrzcie Państwo, to trzeba Kanionka, żeby powiedział o dużych pierogach! Uwielbiam pierogi, ale jak ostatnio narobiłam przez 1.5 h pierogów na 2 osoby na 2 razy, to mi się odechciało. A tu! tadam! Gratulacje Jagódka, żeś poniała cokolwiek.
Ale ja nie o tym.
Uwielbiam kury Kanionka, ten kogut przepiękny taki. Czy to ten sam z poprzedniego postu? Szkoda tylko, że jajkami żywią się głownie psy, co widać po ich mordach szczęśliwych.
Jak daleko święta u Was, Koziarnio? Macie pomysły na nowe, nietypowe danie wigilijne? Mnie się mózg lasuje przy braku światła i niedobrze mi się robi przy myśleniu.
Uwielbiam teorię, że czas nie istnieje. Jak to przekazać urzędowi skarbowemu? do wiosny nie wymyślę, podpowiedzcie coś, proooszę…
DWA RAZY odpowiadałam na Twój komentarz i DWA RAZY niechcący musnęłam klawisz escape i już mi się nie chce pisać trzeci raz :D
Wszystko przez to, że dziwnie siedzę, bo tak mnie boli ten kręgosłup, że staram się nie zmieniac raz przyjętej pozycji.
Ale napiszę choć tyle, że wszystkie koguty zielononóżki są identyczne. I-DEN-TY-KO. Nie odróżnisz Krzyśka od Mariana, chyba że któryś nabawi się znaków szczególnych w postaci braku piór w dupie, wskutek wejścia w zatarg z Majączkiem :D
(Kogutów mamy teraz coś około 15. WIEM.)
Czy to już za późno na zamówienie sera? A jeżeli nie to jak to można zrobić?
Napisz do mnie na info@kanionek.pl :)
Nie jest za późno (choć Belper knolle już zaklepane, i Toscano pepato chyba też), przynajmniej jeśli chodzi o sery dojrzewające, bo świeże, wędzone i pleśniowe to będą dostępne dopiero od kwietnia 2019.
O,szanowny Mały Żonek pewnie już przeczytał “Złodziej czasu”Terry’ego Pratchetta.Właśnie jestem w trakcie i oczywiście teoria nieistnienia czasu jest dla mnie całkowicie jasna.Pozdrawiam i zdrowia życzę.
W kwestii wyciskarek do czosnku – w ciągu roku zdemolowałam trzy sztuki, chociaż nie wyciskam czosnku przemysłowo, gotuję dla jednej osoby i nie we wszystkim ten czosnek jem. Jedna wyciskarka nie przeżyła kontaktu ze zmywarką, zrobiła się tłusto-czarna, lepka i nie do umycia, przypuszczam, że zaszła jakaś reakcja chemiczna, która sobie w ciągu następnego tygodnia zeżarła całą wyciskarkę, ale tego już nie widziałam, bo wywaliłam dziadostwo. Kupiłam nową – złamałam jej rączkę. Kupiłam trzecią – wypchnęłam tę metalową część razem z niedogniecionym ząbkiem czosnku. Szlag mnie trafił potężny i od tamtej chwili czosnek wyłącznie ucieram na nałych oczkach tarki. Bardzo jestem zadowolona z tej metody i już nigdy nie dam zarobić producentom wyciskarek.
Też tarłam, ale powierzchnia tarki do umycia jest większa (lenistwo). Mój wyciskacz jest niby ze stali, ale gdy mu pękły rączki to się okazało, że w środku są plastikowe, a tylko na zewnątrz mają cienką “owijkę” ze stali nierdzewnej. I tak chwała mu i chałwa, że 16 lat ze mną wytrzymał (dłużej niż małżonek!).
Powierzchnię tarki się spłukuje jednym chlupnięciem z kranu natychmiast po tarciu czosnku i finito. Wyciskarkę trzeba traktować szczotką, bo czosnek włazi w dziury. Poza tym ja zazwyczaj do tej samej potrawy trę też imbir, a bywa, że i gałkę muszkatołową. Wyciskarką się tego nie obleci.
Tez zalatwilam takie dwie niby-metalowe wyciskarki pod rzad, w bardzo krótkim czasie. Zas trzecia nie za bardzo miala ochote wyciskac, okazalo sie. Czwarta kupilam dopiero jak znalazlam odpowiednio ciezka, co pozwala przypuszczac, ze jest na prawde metalowa. Jakos daje rade na razie.
Ale najgordze jest obieranie zabów czosnku, NIE CIERPIE! Mozna niby wrzucic te zabki np. do kubka nakrytego talerzykiem i potrzasac, dopóki skórka nie odpadnie, ale nie z kazdym czosnkiem to dziala niestety.
(jedna z tych zalatwionych wyciskarek miala niby dawac rade nieobranemu czosnkowi – no cóz. Nie udalo sie)
O! ja też z czosnku najbardziej nie lubię obierania! Trochę pomaga jak się ząbek lekko zgniecie płaską stroną noża (można powiedzieć płazem? tak jak z “uszło mu płazem” czyli nie oberwał ostrzem?) i odetnie twardy koniec. Podpatrzyłam chyba u Makłowicza.
Do obierania czosnku polecam silikonowy mini rękawek. Wkładasz weń czosnkowy ząbek, rolujesz po blacie i z rękawka wypada goły ząbek. Łupinki wystarczy wytrząsnąć i spłukać rękawek. Proste, szybkie, genialne.
Bo, a może sprawdzi się palec od gumowej rękawiczki?
Chyba za cienka powłoka. Ten rękawek jest dość sztywny i wewnatrz ma jeszcze takie żeberka.
Ale są takie grubsze gumowe rękawiczki z paluszkami karbowanymi dla lepszego chwytu. Mam jedną do wyrzucenia to spróbuję.
Sery przepiękne! Zdjęcie tego w pomarańczowej posypce to chyba wydrukuję i powieszę w mojej koziarni podpisane “cel na 2019”, żeby już się moja rogacizna nastawiła, że w przyszłym roku podaż mleka musi się bardzo zwiększyć. A tego, że na taki ser potrzeba nie 3 kóz, tylko ze 30 (czy tam ile mieszka w Kanionkowie?), to już im nie powiem ;) .
Podziwiam za takie piękne i duże pierogi. Mi nawet takie standardowe wycinane szklanką potrafią się rozwalić przy gotowaniu, jak jest gdzieś cieńszy fragment ciasta albo się 2 zlepią w garnku, a przy mieszaniu rozerwą. Takich dużych to bym się bała gotować. Jak już robię coś większego niż standardowe, to smażone czebureki (one są takie na pół średniej patelni).
Pozdrowienia dla państwa Kanionków i całego zwierzyńca :)
Ja krótko, bo jestem deczko sparaliżowana w odcinku szyjnym, ale: CZYM SĄ CZEBUREKI?! (dawaj przepis)
I jeszcze: możesz spróbować zrobić mały krążek Iboresa, z mleka z dwóch dni (najlepiej schłodzić do 2 stopni) (w szczycie sezonu pewnie z nich wyciśniesz te 5 l dziennie, a z dziesięciu litrów to już masz kilogramowy ser). Przepis mam po angielsku, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, mogę przetłumaczyć, jak tylko odzyskam sprawność ruchową i wolę życia.
Buziaki dla wszystkich. Trochę płaczę i trochę klnę, bo już naprawdę – od ponad dwóch miesięcy jakieś kręgosłupowo-kolanowo-migrenowe fatum mnie prześladuje.
Czebureki to takie tatarskie pierogi smażone na głębokim tłuszczu. Jak są nadziewane mięsem to zawsze surowym. W tatarskim oryginale były głównie z siekaną nożem baraniną a teraz to już mogą być ze wszystkim. Z serem, bryndzą, jajkiem, pomidorami itp.
Czebureki robi się tak:
zagotować szklankę wody z 1/2 łyżeczki soli i łyżką masła. Wyłączyć gaz, dodać szklankę mąki, dokładnie wymieszać (wyjdzie taki klajster) i odstawić do ostudzenia. Dodać 2 szklanki mąki, żółtko i ociupinkę octu (jak do faworków) i wyrobić na ciasto o pierogowej konsystencji, zostawić trochę żeby odpoczęło w lodówce. Ciasto podzielić na 12 części, rozwałkowywać te części na okrągłe, cienkie placki – i to jest kółko do produkcji pieroga :D . Nadziewać (nie tak pękato jak normalne małe pierogi, tylko bardziej płasko, tak żeby miał z 2-3 cm grubości) i smażyć z 2 stron na oleju głębokim jak do placków ziemniaczanych.
Oryginalne nadzienie jest z surowego mięsa (jak do kołdunów) i pewnie takie trzeba by odpowiednio długo smażyć, żeby nic nie było surowe. Przy niesurowych farszach to tyle żeby ciasto się usmażyło i środek był ciepły. Ja robię z ruskim nadzieniem i myślę, że można do środka upchać wszystko co i do standardowych pierogów. Kiedyś w Gdyni była restauracja specjalizująca się w tego typu pierogach, to nadzienia do wyboru były od mięsnych, przez różnorakie wegetariańskie, aż do słodkich.
Już znalazłam przepis na Ibores, z cheesemaking.com – dobre źródło? 5 litrów dziennie chyba da radę z nich wycisnąć w przyszłym roku, o ile mali mlekopijcy pozwolą.
Bardzo dobre źródło :) Dostaję od nich newsletter – często publikują artykuły o małych, rodzinnych serowarniach i różne ciekawostki z serowego świata.
Podzięksy za przepis :)
http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,24273274,kobieta-ktora-rozmawia-z-serem-wiem-ze-to-lekka-schiza.html#s=BoxWeSl_6_1
Mam taką samą maczetę do krojenia skrzepu i serów!
A czy jest tu ktoś kogo prześladuje fatum zawrotowe – przyjmę wszystkie dobre rady, wypiję najpaskudniejsze ziółka lub wsadzę łeb do przerębla lub…. cokolwiek. Kanionek, czy tam u Ciebie jakieś pro-błędnikowe ziółko nie rośnie?
Gdyby rosło, sama bym zeżarła. Do ostatniego badylka. Nienawidzę, no nienawidzę tych nagłych i niespodziewanych ataków. Budzę się któregoś dnia i srru! Już wiem, że pozamiatane. Ani łyka wody nie idzie wypić, bo tak mną buja, że zaraz zwracam. Czasem dopiero na trzeci dzień jest lepiej, ale i tak zanim na dobre przejdzie, to ze trzy tygodnie trzeba się pomęczyć :-/
Przybij piątkę, Hanka, łączę się z Tobą w tym bólu.
Chociaż ktoś mnie rozumie na tym padole. Tym razem nie jest tak bardzo źle, gorzej, że nie wiadomo w jakim stanie się człowiek następnego dnia obudzi. I czy będzie chodził po podłodze, czy po suficie.
Dokładnie. A jeszcze gorsze jest to, że człowiek sobie żyje przez kilka miesięcy chodząc prosto i trafiając w otwory drzwiowe, i niczego biedaczek nie podejrzewa, niczego się nie spodziewa nieboraczek, kładzie się grzecznie wieczorem spać, plany jakieś snuje na przyszłość, a przynajmniej na dzień następny, a tu rano koniec i bomba. Nigdzie nie pójdziesz, niczego nie zrobisz, i w ogóle kij ci w ucho, puchu marny.
Myślałam, że nie mam czasu, bo go nie doganiam, ale skoro Małyżonek twierdzi, że czasu w ogóle nie ma to już mi lepiej. Nie wiem czy po tylu latach będę potrafiła z dnia na dzień przestać gonić, ale może z czasem pozbędę się tego męczącego i frustrującego nawyku.
Dzięki Małyżonku.
I gratuluję osiągnięcia szczęścia :)
A idąc tokiem rozumowania przeciwników teorii ewolucji – grawitacja to też tylko teoria!!! ;))))
Hi,Hi!! To nabranie wagi po świętach będzie witualne.
O czasie też mi się obiło, jak również artykuł o grawitacji – że może wcale nie jest oddziaływaniem, tylko efektem (jak np. temperatura). No ale na razie to badają i nic nie jest przesądzone.
Co do klusek śląskich to one chyba każdemu się udają, a ja jestem na to dowodem. Skoro mi zawsze wychodzą, to chyba NIE MA SIŁY, żeby je zepsuć!
A ta kapusta… ja bym taką kapustę na rękach nosiła i z rana czytała jej poezję, a wieczorem śpiewała kołysanki. W międzyczasie ją żrąc, oczywiście. Jakoś nie mam ręki do dosmaczania kapusty, zwykle mi wychodzi wodnista i za twarda.
Jakby mi taki siedział na płocie, to bym NIE USNĘŁA. Nawet gdybym go osobiście zmontowała. Serio kurczaki się go nie boją? Ja bym się bała jak cholera.
Ja bym się chciała zapytać, co za chory skurweł zdecydował, że klawisz escape będzie w samym rogu klawiatury, wielki i wyodrębniony, żeby jak najłatwiej było w niego niechcący trafić?! Znowu mi w kosmos wystrzeliło pół kilometra odpowiedzi.
To ja się już odniosę tylko do kwestii kapusty, bo jednak jedzenie najważniejsze, zwłaszcza zimą. Postaram się nie zapomnieć i napisać Wam, ze wszystkimi szczegółami, jak ja robię tę kapustę (już kilka razy ją robiłam i mam powtarzalne efekty), bo od momentu wyjęcia noża i deski do krojenia, do pierwszej degustacji, to zaledwie pół godziny, a z tego przez dwadzieścia minut kapusta robi się sama.
Co do klusek slaskich to nie zgadzam sie z Barbarella:
otoz powiem nieskromnie, calkiem niezla ze mnie kucharka. Kluski slaskie zaczelam robi dosyc pozno w moim kulinarnym zyciu. Pierwszy raz wygladal tak: przed niedzielnym obiadem zrobilam kluski. Na probe, czy beda dobre jedna ugotowalam w malym garnusiu. Wygladalo, ze jest ok.
Gdy nadeszla pora ugotowa wszystkie kluski do drugiego dania, nastawilam duzy gar wody, wrzucilam kluski i po chwili mialam duzy gar kleju ziemniaczanego i ANI JEDNEJ kluski.
Tak wiec ten …
Oczywiście że czas jako taki nie istnieje.
Czas to tylko tylko archetypowa introjekcja projekcji naszej potrzeby kontroli…
Na serwerze pojawiła się nowa opcja – firewall. Właśnie ją aktywowałem i jeśli pojawią się jakieś utrudnienia w korzystaniu ze strony, piszcie do Kanionka lub Atosa.