Będąc młodą piekarką, czyli nudy, bo nic nie wybuchło
(z serdecznym pozdrowieniem dla naszych walecznych, oborowych dyskutantek. Nie udało mi się znaleźć autora – może ktoś kojarzy?)
A tymczasem u nas nudno i po staremu.
„Pssst!” – leżę sobie późnym wieczorem z klaptopem na łóżku, gdy w drzwiach pojawia się głowa małżonka. Głowa ma poważną minę i rozglądając się na boki mruga do mnie porozumiewawczo, niczym północnokoreański przemytnik ryżu, ale w oczach małżonka widać też błysk dziecięcej radości, jakby właśnie otrzymał fuchę dilera sardynek w gdańskim fokarium.
„Pssst!” – powtarza nagląco. – „Mogę wejść?”
„No pewnie, właź” – odpowiadam, bo gościnność i kurtuazja przede wszystkim.
Skulona postać w czarnym swetrze przemyka bezszelestnie w półmroku mojego pokoju, ostrożnie stąpając, by nie rozdeptać leżącego przy łóżku Atosa, po czym przysiada na krawędzi łóżka, i wtedy dostrzegam, że boss ryżowego podziemia kitra coś w zaciśniętej pięści schowanej pod swetrem.
„Mam coś dla ciebie” – oznajmia szeptem małżonek, wciąż rozglądając się na boki, „tylko ciii, żeby pieski się nie kapnęły!”.
„Coś do żarcia masz?” – pytam też szeptem i z oczywistym niedowierzaniem, bo zazwyczaj jest jednak na odwrót – małżonek przychodzi do mnie, żeby podprowadzić coś z mojej „Magicznej Szufladki”, w której trzymam małe, słodkie conieco na czarną godzinę („jak tak patrzę na zasoby twojej Magicznej Szufladki, Kanionek, to odnoszę wrażenie, że całe twoje życie to jedna wielka, czarna godzina”).
„Niee, mam coś lepszego, coś specjalnie dla ciebie. Długo nad tym myślałem” – i już widzę, jak drżą mu kąciki ust, a diler sardynek jest gotów uchylić wieczka swojego wiadra.
„No to dawaj” – prostuję się do pozycji siedzącej, żeby przyjąć ten niesamowity prezent z godnością, i wyciągam ku małżonkowi otwartą dłoń. Jeszcze tylko jedno spojrzenie w prawo, jedno w lewo, i zaciśnięta pięść wychodzi spod swetra, a na mojej dłoni ląduje TO:
Proszę nie regulować odbiorników – to JEST długi, zardzewiały gwóźdź. Widzicie, małżonek rzadko daje prezenty, ale jak już daje, to zawsze coś przemyślanego, wyszukanego i oryginalnego. Coś, czego żadna kobieta na świecie jeszcze nie dostała – stary, zepsuty transformator toroidalny o wadze około 5 kg, który miałam nosić na serdecznym palcu w charakterze pierścionka zaręczynowego (ale to dostałam już po ślubie, bo przed ślubem na zaręczyny zwyczajnie nie było czasu – pobraliśmy się jakoś pół roku po pierwszej wymianie maili, a jeśli policzyć tylko te dni, w które się osobiście widzieliśmy, to po miesiącu), wykopaną spod ziemi podkładkę sprężynową, albo Kształt Nieodgadniony wykoncypowany artystycznie z kawałka izolacji zdjętej z kabla oświetleniowego. Nie dość, że oryginalny, małżonek jest na dodatek romantyczny, bo te prezenty dostaję zupełnie bez okazji! Takie są, wiecie, spontaniczne, z odruchu serca, a to się według wszystkich podręczników podrywu liczy najbardziej.
A kilka dni temu – idziemy sobie przez las, zmierzając w kierunku dolinki, oddalonej od naszego domu o około kilometr, gdzie małżonek z Pusią odkryli niedawno istne tarninowe zagłębie, no i zabraliśmy ze sobą wszystkie mobilne pieski. Mająca trzeba przeprowadzić na smyczy przez cały odcinek drogi, przy której biegnie nasz pastuch, więc podaję małżonkowi pojemnik na tarninę, taki z fioletową pokrywką, żeby mi było wygodniej, i tak sobie idziemy, idziemy, minęliśmy strefę zagrożenia prądem, więc puszczam Mająca wolno, i dalej sobie idziemy, aż w końcu małżonek zirytowany rzecze: „No weź to już ode mnie Kanionek, bo jak ja z tym wyglądam?!”, i wciska mi ten pojemnik. No to ja mówię, że uuu, to słabo, małżonku, skoro głupi pojemnik jest w stanie odebrać ci całą męskość, a on mi na to, że kto powiedział, że zaraz całą? „Ja tylko mówię, że przez ten pojemnik doznałem uszczerbku na zajebistości, i to wystarczy!”. Do czego wystarczy to już nie pytam, bo co ja się tam znam na zajebistości, ale jak tak patrzę na małżonka ubłocone, wojskowe trepy (liczą sobie z pięćset lat, albo i lepiej), dziurawe i wyblakłe spodnie (niegdyś czarne dżinsy) oraz skórzaną płaszczokurtkę, z której spłowiały od słońca naskórek odchodzi całymi płatami, to fakt – ten elegancki pojemnik nijak do niego nie pasuje. Za to bryłka węgla, którą małżonek nosi w kieszeni już od trzech lat, i którą w razie nagłej potrzeby w tej kieszeni ściska i gładzi, to już bardziej.
No taki jest małżonek, i dla Waszego dobra długo tę jego zajebistość ukrywałam, ale nie wstydźcie się zazdrości – to naturalny, ludzki odruch, a w ramach pocieszenia mam dla Was fotki innego przystojniaka, o które tak bardzo prosiliście w komentarzach:
Mam nadzieję, że po tej publikacji ogień w Waszych alkowach zapłonie nowym, żywym płomieniem, i zupełnie nie przejmujcie się tym, że Bożena na zdjęciach nie wygląda na zachwyconą – ona po prostu jest już w tym wieku, gdy obowiązki małżeńskie traktuje się tak, jak sama nazwa wskazuje, i dlatego nie wdzięczy się i nie ślini do Pacanka jak inne kozy, tylko stoi cierpliwie, wbijając znudzone spojrzenie w ścianę, a pod nosem mruczy sobie różne takie, jak: „czy ja wyłączyłam żelazko?”, oraz: „jak mus to mus, tylko się streszczaj, bo widzę że łachudra idzie do nas z jabłkami”.
I na specjalne życzenie Małgosia:
Jabłek nie widać, bo zdążyły zeżreć zanim doleciałam z aparatem, a tu macie jeszcze wesołe kaczki i Pana Gąsia:
No dobra, a teraz żarty się skończyły, Kanionek piecze CHLEP. I od razu Wam zdradzę, jaka jestem wspaniałomyślna, bo historia o chlebie Kanionka to miała być istna chlebopeja, na dwieście stron minimum, z mnóstwem szczególików, niuansów i innych wynurzeń detalicznych, gdyż jeszcze dwa tygodnie temu wydawało mi się, że to bardzo, bardzo ważne (no bo przez kilka dni byłam dumnym z siebie człowiekiem-chlebem, a mąkę miałam wszędzie. WSZĘDZIE), ale dziś sama myśl o tej chlebopei powoduje u mnie śmierć z nudów i umączenia, więc będzie parę zdań i trochę zdjęć.
Po pierwsze więc, jeśli zastanawiacie się nad pieczeniem chleba w domu, to serdecznie nie polecam, bo to jest z pozoru taka męcząca robota, dodatkowy obowiązek, upierdliwość pilnowania czasów i przebiegów, a w rzeczywistości TO WCIĄGA. Jak heroina, od pierwszego razu. Ja już mam w domu co najmniej osiem kilogramów mąki różnego autoramentu (a że grubsza, a że cieńsza, a że z otrębami, a że białka 11g, to ja zaraz biorę, A MOŻE BY TAK UPIEC ORKISZOWY?) i musiałam z jedynej wiszącej w kuchni szafki wyciągnąć kilka kubków i innych klamotów, bo mi się mąka nie mieściła, i to wszystko wcale nie dlatego, że z powalającym na kolana sukcesem upiekłam już tysiąc chlebów, tylko ja mam wielkie plany, bo przepisów na chleb jest tysiąc pięćset, a przecież nie zapominajmy, że są jeszcze bułki!
Po drugie – jeśli chcecie sobie „zrobić chlep” i myśleliście o zakupie automatu do chleba, to nie idźcie tą drogą, bo ja wyczytałam, że w automatach można robić tylko chleb na drożdżach, a na drożdżach to przepraszam Was bardzo, ale można upiec drożdżówkę, albo pizzę, ale chleb to musi być na zakwasie, a automat jest na to za głupi – drożdże są przewidywalne i ciasto z nimi wyrabiane będzie się zachowywało tak, jak programista przewidział, a zakwas to jest dzikie zwierzę i jego się nie da wytresować jak byle małpę, więc za taką furę pieniędzy, co trzeba wydać na automat, to ja proponuję kupić kilka worków mąki i na nich siedzieć, przeglądając tysiąc pięćset przepisów na chleb (tylko nie zapomnijcie choć raz na dobę nakarmić zwierzaka, to jest zakwas, bo zdechnie i będzie Was po nocach straszył horrorami o chlebie tostowym na drożdżach i konserwantach).
Na temat zakwasu to sobie znajdziecie w sieci tyle porad i przepisów, co na chleb, i na początku dojdziecie do wniosku, że prędzej zrobicie doktorat z chemii, niż ożywicie mieszaninę wody i mąki, ale to nieprawda, bo doktorat się robi dużo dłużej, niż tydzień, i chyba potrzeba do tego czegoś więcej, niż mąki i wody (jakiejś wiedzy, czy coś, tak słyszałam), a do zakwasu to jeszcze tylko słoik i trochę ciepła. Ja miałam problem z tym ostatnim, ale nie takie doktoraty z survivalu się w życiu robiło:
To jest, proszę Państwa, domowej roboty akcelerator dzikich drożdży, czyli inkubator do zakwasu. Składa się z plastikowego pojemnika, połamanego styropianu, trzech worków z wodą i folii aluminiowej. Styropianem wyłożyłam dno i ścianki pojemnika, na środku stał słoik z zakwasem, a wokół niego ciasno upchnięte worki z wodą podgrzaną do 30 stopni Celsjusza. Całość czule owijałam w folię, zabieg podgrzewania wody powtarzając dwa razy na dobę, bo przez dwanaście godzin inkubator dawał radę utrzymać temperaturę nie niższą, niż 24 stopnie. O, tak to wyglądało w środku:
Ale to tylko przez te pierwsze siedem dni, bo później mój zakwas był już na tyle mocny, że nawet pobyt w lodówce na czas mojego wyjazdu do Mamy nie zdołał go zabić. Z początku, czyli między trzecim a siódmym dniem, wyglądał tak:
Był jasny, bo używałam zwykłej mąki żytniej typ 720, i chyba trochę za rzadki, ale bąbelki robił i ja się nie czepiałam. Za to gdy zaczęłam go karmić żytnią razową, to rozbujał się jak szympans na linie i zaczął robić małpie numery, czyli wychodzić ze słoika w środku nocy (zapewne szedł do kuchni po więcej żytniej, ale zbyt wysoka przyczepność do sztucznej wykładziny go powstrzymała). Dzisiaj umiem już przewidzieć jego zachowania, a tak wyglądają resztki zakwasu zeskrobane ze ścianek słoika w godzinę po dokarmieniu:
I dzięki Wam, drogie piekarki, za podrzucenie linka do przepisu na tatterowiec (http://www.mojewypieki.com/przepis/tatterowiec—chleb-razowy-na-zakwasie), bo gdybym nie zaczęła od chleba foremkowego, tylko od formowania bochenków, to pewnie już byłoby po zawodach, o czym za chwilę, a teraz fotka zasłużonego bohatera:
Tak wygląda ciasto chlebowe pozostawione w foremce do wyrośnięcia:
A tak po jednej, dwóch, lub trzech godzinach, w zależności od temperatury otoczenia i humoru zakwasu (i tego właśnie automat nie ogarnia, a Kanionek już prawie tak, i tylko raz mu się ciasto przykleiło do folii okrywającej formę):
Nie wiem w czym rzecz, ale zamiast 150 g wody podanych w przepisie muszę dawać co najmniej 250 g, bo inaczej ciasto zamiast „dość luźne i klejące” mam o konsystencji zaprawy klejowej do glazury, PO WYSCHNIĘCIU. Palca wbić nie idzie, a co tu mówić o wyrabianiu. Inna sprawa, że daję mąkę żytnią razową, bo w przepisie jest do wyboru, a pszenną pół na pół zwykłej i razowej, więc może te otręby takie chciwe. Zamiast cukru demememe czy innej kurary, daję polski miód, i konia z rzędem temu, kto wyczuje jakąś różnicę. Swoją drogą – przejechałam się nieco na tak precyzyjnych określeniach, jak „dość rzadkie”, albo „luźne”, bo wybaczcie, ale dość rzadkie to są futra z szynszyli w mojej szafie, a luźny to był ząb Mająca, zanim wypadł, i prawda jest taka, że zanim nauczycie się subtelnej różnicy pomiędzy „dość rzadkie” a „rzadkie jak psie rzygi”, lub pomiędzy „luźne” a „luźne jak stolec po marchwiowym Gerberze”, to może Wam wyjść takie coś:
To jest chleb pszenny na zakwasie (stąd: http://www.mojewypieki.com/przepis/chleb-wiejski-wg-zorry), który upiekłam dla siebie, a że stopniowanie trudności i mozolne zdobywanie doświadczenia jest dla ludzi słabych i małej wiary, albo takich, co mają całe życie przed sobą, a ja mam już tylko pół, no to ja od razu po upieczeniu najprostszego chleba na świecie (tatterowiec) wzięłam się za „mercedesa wśród chlebów”, i… upiekłam sobie całkiem funkcjonalną Multiplę. No i zgoda, powinien być trzy razy wyższy i mieć o połowę mniejszą średnicę, ale dobrze wiemy, że nie liczy się krzywy ryj, tylko bogate wnętrze, a wnętrze ten chleb miał jak milion dolców, a do tego wypełnił cały dom zapachem piekarni, i nic nie szkodzi, że zjadłam pięć kromek długości przeciętnego przejścia dla pieszych, gdy chleb był jeszcze ciepły, a później w środku nocy obudziła mnie zgaga. Jestem tego warta! A następnym razem dam mniej wody, więc może mi się bochenek nie rozleje po piekarniku, i zrobię ten chleb z połowy porcji, bo jednak prawie dwa kilogramy chleba to ja będę jadła przez dwa miesiące (pokroiłam w półkromki i zamroziłam).
Są jeszcze takie utrudnienia, jak brak koszyczków do wyrastania chleba, brak łopaty, na której mógłby delikatnie wylądować wyrośnięty w koszyczku bochenek i brak blachy, na którą ze wspomnianej łopaty chleb mógłby się wdzięcznie i bez siniaków na delikatnej siateczce glutenowych powiązań zsunąć, ale w dupie – mnie nie powstrzymają takie drobiazgi. Mam plastikową miskę i ściereczki z bawełny, mam deskę do krojenia wszystkiego, a „blachę” robię tak, że owijam ruszt folią aluminiową (no ruszt, bo to taka blacha z podłużnymi dziurami. Dobra, nie wiem jak to się nazywa), i jak tylko opanuję kwestię konsystencji ciasta, to już nic mnie nie powstrzyma, chyba żeby robaki w mące, ale jeszcze nie miałam. Aha, no i piekarnika też musiałam się nauczyć, bo okazuje się, że chleb to nie murzynek, który upiecze się w dowolnie wybranej temperaturze pomiędzy 150 a 300 stopni, a że mój piekarnik pamięta jeszcze ten dzień, gdy Bóg stwarzał zwierzęta i powiedział: „a kozę to zrobimy człowiekowi na złość”, to do setki przyspiesza w pół godziny, ale tylko pod warunkiem, że w kuchni jest minimum 20 stopni na starcie.
I jeszcze przy okazji – ja nie rozumiem podstawowych rzeczy w tych przepisach! Jak jest napisane, że „nastawić temperaturę na 200 stopni i piec przez godzinę”, to znaczy, że godzinę od „nastawienia”, czy godzinę od osiągnięcia przez piekarnik pożądanej temperatury? Bo w przypadku mojego grata to robi dużą różnicę. Na razie radzę sobie wstępną oceną na oko, a jeszcze gdzieś doczytałam, że jak chleb ma w środku 90 stopni, to już jest upieczony, więc po ocenie „na oko” wtykam w bochenek sondę termometru serowarskiego i wiem więcej, no ale takie zabiegi szybko wychładzają piekarnik.
No i nauczyłam się, że dwa chleby naraz jestem w stanie upiec w czasie lekko poniżej czterech godzin, więc teraz piekę po jednym i zajmuje mi to tylko o pół godziny dłużej, niż mówi przepis. A tamte dwa chleby to już chciałam spisać na straty, czyli dla kurczaków, bo po tych czterech godzinach pieczenia przy próbie naciśnięcia przypominały do złudzenia te kamienie, których się używa na fundamenty pod co większe bazyliki, no ale wciąż byłam ciekawa, co mają w środku i już chciałam lecieć do warsztatu po piłkę do drewna, na co małżonek powiedział, żebym nie była mięczak, wziął długi nóż z ząbkami i przepiłował swojego tatterowca (ten drugi to był mój chleb, pszenno-żytni, ale nie razowy), i okazało się, że on w środku jest całkiem normalny, tylko ta skórka o grubości dwóch warstw geologicznych… Ale małżonek bohatersko powiedział, że to jest bardzo dobry chleb i on go będzie jadł, a gdy z niepokojem o jego szczękę zapytałam, co z tą skórką, i że może by ją sobie odkrawał z każdej kromki, to powiedział, że ja to mam zawsze jakieś problemy, a on nie – po prostu śniadanie będzie jadł trochę dłużej, niż zwykle (tak mniej więcej do obiadu).
To na razie tyle o chlebie, ale będę Was jeszcze straszyć co ciekawszymi bochenkami w miarę rozwoju moich eksperymentów (a tak, ktoś pytał w komciach o mleczne eksperymenty w słoikach – oczywiście, że nadal mają się doskonale. Jeden ze słoików został ostatnio potrącony przez kota i się przewrócił, zawartość się lekko wzburzyła, ale nic poza tym, więc przykro mi, ale to chyba nie wybuchnie i ostatnia nadzieja w wilczym gównie):
…a teraz przejdźmy się trasą naszego nowego pastucha:
O, tu się łączą obie nitki:
I nowy pastuch biegnie na południe:
I po skręcie na wschód:
Robi slalom między brzozami:
I dalej biegnie na wschód:
Aż do południowo-wschodniego narożnika, skąd skręca na północ:
Do narożnika północno-wschodniego, tuż przy leśnej drodze:
A stamtąd już na zachód, do domu:
Śliwka od Tejpani została wykluczona z pastwiska:
Wygląda elegancko, prawda? TERAZ wygląda, bo fotki robiłam, gdy już wsiąkła w ziemię nasza krew, siódme poty, smarki i gorzkie łzy, i choć leśne echo nadal powtarza: „wamać… wamać… wamać….”, to tego nie słychać na zdjęciach. I to TERAZ tak wygląda, że pastuch biegnie sobie wygodną, gładką i szeroką ścieżką, którą musieliśmy sobie z lasem wynegocjować, kosami, siekierą, kilofem, i takim dużym sekatorem z teleskopowymi rączkami, który nazywamy „ciachaczką”. Na tej trasie było wszystko: pospolite chwasty, wiadomo, oset i pokrzywa po uszy, gąszcze dzikich jeżyn i innych zakrzaczeń, przerośnięte trawami stare pniaki i gałęzie po dawnych wycinkach, albo taki ogromny świerk, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że pilarze go ścięli i zostawili na pastwę losu, a który leżał akurat w poprzek wyznaczonej przez nas trasy. Zasadniczo nitka pastucha biegnie zgodnie z granicą łąki, choć w niektórych miejscach musieliśmy ustąpić dorosłym już drzewom, rezygnując z kawałka pastwiska na rzecz jak najdłuższych odcinków prostych, ale i tak słupków drewnianych poszło chyba ze dwadzieścia pięć, czyli tyle samo dołków musiał wykopać małżonek, i nic dziwnego, że dębowy trzonek od łopaty pękł w ostatnim dniu roboty, a małżonek miał ochotę pęknąć razem z nim, no i wciąż mamy rozciągnięte na słupkach tylko cztery druty (nasze zmagania z Popierdolonym Zwojem opisałam w komentarzach do poprzedniego wpisu i nie każcie mi przywoływać tych wspomnień), ale okazuje się, że to w zupełności wystarczy, bo kozy i tak nie chcą się nawet zbliżać do ogrodzenia, co zresztą stanowiło problem przez pierwszych kilka dni, gdy próbowaliśmy je namówić do przejścia na tę drugą łąkę.
O, tędy teraz mogą przechodzić:
I musieliśmy im to długo udowadniać, codziennie przeprowadzając po jednej, opierającej się ze wszystkich sił kozie na drugą stronę, a dzieciaki to łapaliśmy jak pchły w cyrku i nosiliśmy za matkami na rękach, bo wpadały w popłoch i zostawały w tyle, drąc się wniebogłosy, co powodowało rozbicie stada i próby powrotów na stare śmieci, więc rozumiecie, że trochę zamieszania z tym było, ale było warto, a kozy są zadowolone:
(Po fifie Ziokołka nie ma już nawet śladu)
A w przyszłości będzie za koziarnią szeroka furtka, żebyśmy mogli wypasać stado raz na jednej, raz na drugiej łące. Małżonek zrobił też jedną furtkę dla nas, na drugim końcu ogrodzenia, żeby nie trzeba było latać pół kilometra w jedną i pół w drugą stronę przy przeglądach pastucha, czy wykaszaniu w sezonie. Furtka dla ludzi została zrobiona ze starej ramy okiennej zawieszonej na zawiasach z grubego, stalowego drutu:
No i na tym na razie rozdział o pastuchu z ulgą możemy zamknąć, bo tylko raz dziki zerwały nam ten najniższy drut i więcej nie próbowały. One mają takie SPA, w lasku oddzielającym naszą łąkę od tej dużej, sąsiedniej, na którą często zabieramy psy, i w tym SPA są bajorka z leczniczym błotem:
I dziki miały w zwyczaju najpierw ryć na naszej łące, doprowadzając nasze psy do szału, potem kąpać się w bajorkach, a potem lazły na łąkę sąsiada, żeby tam ryć dalej, a teraz muszą chodzić dookoła, jakimiś nowymi ścieżkami.
A małżonek w chwilach wolnych od pracy fizycznej pracował nad kolejnym wynalazkiem, który wymyślił, zaprojektował i złożył do kupy, a który ma nam nieco ułatwić życie od strony obsługi centralnego ogrzewania. Wynalazek wygląda tak:
I będzie odpowiedzialny za: włączanie pompy, gdy temperatura na piecu osiągnie wartość 40 stopni, wyłączanie jej, gdy temperatura spadnie poniżej trzydziestu stopni (bo po co ma chodzić, gdy piec już nie grzeje), robienie straszliwego hałasu, gdy temperatura na piecu przekroczy 80 stopni, żebyśmy wiedzieli, że coś poszło nie tak i trzeba lecieć do pieca, zanim on odleci w kosmos, a z nim kupa pieniędzy, których nie mamy, a DO TEGO WSZYSTKIEGO będzie jeszcze dorabiał za mały upees, czyli w razie potrzeby załączał i odłączał zasilanie z akumulatora, który ma podtrzymywać pracę pompy w przypadku awarii zasilania z sieci. I coś jeszcze będzie robił, małżonek mi mówił, ale to było bardzo długie zdanie i nie zapamiętałam, i tylko jednego jeszcze w tym wynalazku brakuje: żeby sam chodził po węgiel i rąbał drewno, bo tak poza tym to nie można się przyczepić. Teraz małżonek siedzi nad delikatną kwestią kalibracji urządzenia, a spieszy się, bo z niedzieli na poniedziałek zapowiada się pierwszy tej jesieni Armagedon, czyli porywy wiatru o prędkości ponad 100 km/h, i na bank utnie nam dostawę prądu.
Na koniec chcę Wam bardzo, BARDZO podziękować za entuzjastyczne zakupy herbatki i piwnicznych serów, oraz różne wpłaty i mandaty a konto siana (pani Radosławo – dwieście razy dziękuję :)), dzięki czemu mogę na razie odsunąć w czasie wyprzedaż swoich książek, a siano wystąpi w następnym odcinku, bo baloty już są, ale kostki wciąż czekają – najpierw na przeszkodzie stała pogoda, a później transport zaniemógł, ale kazał do siebie dzwonić w przyszłym tygodniu. A na koniec końców jeszcze taka rozrywka intelektualna: znajdź jeden szczegół, którym różnią się te dwa obrazki:
PS. Przywiało do nas i niepokój, i grad, i śnieg z deszczem. Właśnie zrobiliśmy ostatnie poprawki przy balotach przykrytych folią, ale czarno to widzę przy tych porywach wiatru, kozy siedzą w koziarni i z braku innych rozrywek demolują lokal i tłuką się po łbach. Jeszcze ze dwa razy doniesiemy im siano i wodę, na wieczór wanna koziej surówki i ryglujemy drzwi, wchodzimy z pieskami pod łóżko i czekamy na lepsze jutro.
A ten CHLEP to musi pachniec! Do rozlicznych innych talentow Kanionek dolozyla jeszcze pieczenie chleba. Podziwiam!
Poszlam sobie na chwile stad, bo stala mi sie tragedia. Moj Brat najukochanszy w koncu zdecydowal sie i umarl. Nie moge sobie znalezc miejsca. Nawet przytulanie Lyska nie pomaga. Pozdrawiam wszystkie Kozy i gleboko namawiam na robienie kolonoskopii, bo moze uratowac zycie sobie, a komus zaoszczedzic cierpienia.
Doskonaly wpis, Kanionku. Poprawil mi nastroj w ten niedzielny poranek.
Lidka! Ściskam Cię, bo słowa bez sensu.
Ale dobrze, że wróciłaś.
Lidko…
Współczuję. Trzymaj się, Lidko.
Lidka, nigdy nie wiem co powiedzieć w takich sytuacjach, ściskam Cię.
Lidko, tak bardzo mi przykro. Wyrazy współczucia i niech Cię Rafał i Wasze czworonogi mocno przytulają, Kozo nasza kochana :-*
Bardzo współczuję, uściski.
Trzymaj się, Lidka.
Współczuję, ściskam i posyłam trochę serdecznego ciepła.
O! Pierwsza!
przynajmniej byłam pierwsza jak zaczynałam pisać.
Ten pastuch to faktycznie wygląda tak profesjonalnie, że można nie uwierzyć w krew, pot, łzy i “rwy”. Ale ja wierzę i podziwiam!
Chleb też podziwiam! I furtkę, i wynalazek Małegożonka!
A stado imponujące!
Obszczanego Pacanka na szczęście nie czuję ;)
A wiesz, że z tym “imponującym stadem” to jest zabawna rzecz: jak oni się wszyscy zbiją w kupkę, to mi się wydaje, że jest ich mało. Jak się rozlezą po łące, to też tak spoko, jakoś ogarniam. Ale gdy idziemy do koziarni z sianem, to ledwie przekroczymy próg, a ich wszystkich są nagle setki! Tysiące! Kłębowisko chytrych węży wyhodowanych na własnym łonie. Mówię Ci, jak ostatnio przejechałam przez kawałek koziarni na owcy, to myślałam, że już po mnie.
(z tą jazdą na owcy to było tak: my wchodzimy z dużymi naręczami siana, spoza których niewiele widzimy. Część pakujemy ciasno do koszyka-paśnika, część do żłobu, wiecheć na ławkę, trochę do starego kurnika, kopę do porodówki i jeszcze przydział do pokoju dziecięcego. Musimy tak, bo inaczej oni by się pozabijali, a tak to każda kupka siana ma swoich fanów. No i ja wtedy z jedną kopą siana stanęłam w rozkroku przed koszykiem, a w rozkroku to mi się wydawało, że dla bezpieczeństwa, ale małżonek jeszcze nie doszedł ze swoją kopą, i wszystkie małpy się na mnie rzuciły, ktoś musiał dać Baśce kuksańca rogami w dupę, a wtedy ona pooo-szłaa przed siebie, dokładnie między moimi nogami. No i problem w tym, że ja miałam na sobie spodnie dresowe, takie z bawełny, a owca swoją wełnianą kurtkę, no i żeśmy się “zatarły”. Gdybym miała ortalion, Baśka by się prześlizgnęła i poszła dalej, a tak to porwała mnie ze sobą. Nie wiem, kto był bardziej przerażony… No w każdym razie liczebność stada zmienia się w zależności od tego, czy masz przy sobie żarcie, czy nie ;))
Piekna wizja:))) Masz niezwykle obrazowy sposob opowiadania, NIEZWYKLE:))))
Zapewne niewielu ludzi w historii jezdzilo na owcy. Czuj sie zatem wyjatkowa, stalas sie jednym z wybranców :)
Lidka :(- wyrazy współczucia.. głasku, głasku..
Gdy zaczelam czytac, nie bylo komentarzy, ale OK jest czujna, wiec musze sie zadowolic miejscem w pierwszej 10.
Kanionku, Wy tam stworzyliscie kozi (oraz psi, koci, kaczy, gesi, owczy, kurzy – kogos pominelam?) eden. Jak i kiedy, pojecia nie mam. Bo Was jest tylko dwojka. Wprawdzie dwojka macgyverow, ale ciagle tylko dwojka. Ten pastuch to robota dla brygady i to takiej robotnej, a nie takiej opartej o lopate. A Wy sami to zrobiliscie.
Do tego ten chlep, sery, herbatki i inne cuda, i wynalazki Malego Zonka.
Gdyby caly narod tak pracowal,dawno bylibysmy ta, druga Japonia, czy cos:)
Ale może to i lepiej, że nie jesteśmy tą Japonią? Tam podobno niektórzy ludzie jeszcze przed czterdziestką nie wyrabiają nerwowo i skaczą z okien, a inni z kolei rzucają się pod metro, bo nie wiedzą co z kasą zrobić. A my? Prosta sprawa: okna za nisko, więc szkoda nawet fatygi, a z zagospodarowaniem kasy też problemu nie ma. Jedyne, co nam się może przytrafić japońskiego to skośne oczy – od ciągłego zezowania na boki, gdy robimy trzynaście rzeczy naraz ;)
A wczoraj w raju spadł śnieg i nadal leży :D Co nam przypomniało, że stara łopata do odśnieżania, połatana i pozszywana drutem, już nie dygnie kolejnego sezonu. Małżonek się jeszcze łudzi, że może zima będzie łagodna, ale ja mam podejrzenia, że kozy jednak nie bez powodu zaczęły ucinać mleko już w październiku, a teraz to dostaję wszystkiego 2 litry od pięciu kóz. Kachny już nie doję, nie ma sensu po te trzy łyżki mleka odpalać procedury dezynfekcji cycków.
No. I u nas mroz dzisiaj wieczorem zlapal i pieknie na szklanke scial to mokre co na ulicach i chodnikach po sniegu proszacym caly dzien bylo. Bo trawniki, dachy itp. sa biale od rana.
I chyba faktycznie kroi sie mrozna zima. Ale to chyba dobrze (przepraszam!), bo jakos tak nieswojo z tym oglupialym klimatem od kilku lat…
W kwestii Japoni to ostatnio czytałam, że akurat pod względem samobójstw i godzin spędzonych w pracy (inna sprawa czy spędzonych produktywnie) to zaczynamy ją doganiać :/
Kanionku, gratuluję chlebka, aż mi ślinka pociekła jak zaczęłam czytać. Pogratuluj proszę Małemużonkowi oryginalności. Prezent cudny!!! A jak oglądałam zdjęcia, to pierwsze z owcami skojarzyło mi się nie wiedzieć czemu z baziami i wiosną. Może Baśki = baźki? A z pastuchem kawał dobrej roboty, naprawdę wyszło wam profesjonalnie.
Dziękuję, Wy/raz :)
Najbardziej w prezentach od małżonka podoba mi się nie tylko element zaskoczenia (no bo choćbym zgadywała sto lat, nie mam szans się domyślić co, ani kiedy dostanę), ale i cała ta otoczka sekretu i konspiry. On mi te gwoździe daje tak, jakby wręczał mi kawałek bursztynowej komnaty, z domyślnym komunikatem, że on wie, gdzie jest tego więcej :D
Hej, hej, jak zwykle podziwiam, a Twoje sery to już prawie wspomnienie,
mój mąż powiedział, że mam się zapisać już na te, które planujesz na wiosnę ;)
Po prostu poezja smaku, a te pomidory suszone w serze … Genialne :)
Pacanek bardzo męsko wygląda :D a Bożenę poniekąd rozumiem :D
Jeżeli chodzi o własne wyroby to akurat dochodzi bigosik z naszej kapusty,
który zamierzam wepchnąć w słoiki i zapasteryzować.
Przerwa w pieczeniu chleba niestety nadal trwa … Zakwas w lodówce już pewnie
całkiem zapomniał do czego służy …
Trzymajcie się przy tym wietrze … Buziaki dla wszystkich Kóz :)
Asia
Dzięki, Asia :)
Ja te zapisy na wiosnę 2017 chyba muszę zacząć traktować poważnie…
A pomidory to moje własne, ze szklarni, i choć zaraza pokrzyżowała mi plany zostania pomidorowym potentatem, to na kilka partii wiosennych serów powinno ich jeszcze wystarczyć.
Jakby co, to ja służę wysyłką zakwasu w dowolnym terminie – przez dwa, trzy dni podróży nic mu nie będzie, więc jak ktoś chce łyżkę lub dwie na start, to piszcie. Tylko od razu mówię, że jeśli chętnych będzie setka, to znów się zrobi kolejka :D
My jakoś ten wiatr przeżyliśmy, folia na balotach ostatecznie też, ale kilka drzew w lesie znowu padło. Jeden bardzo wysoki świerk złamał się kilka metrów nad ziemią, inne zostały wyrwane z korzeniami. To tyle, ile widzieliśmy w pobliżu domu.
U nas dzisiaj maskara, deszczśniegwiatr, no ale ja nie muszę pastucha naciągać, tylko siedzę sobie w ciepełku i jeszcze mi się nie chce podłogi myć
Zakwas niestety nabył pleśni, ale mój małżonek ambitnie stwierdził, że żadnej pomocy nie potrzebuje i będzie robił swój jeszcze raz, także tego … może na nowy rok upieczemy ten chleb ;)
Może miał za zimno? Za długo stał w lodówce? Jakby co, to Pocztą Polską mogę Wam podesłać łyżkę lub dwie na start, i w kilka dni wykarmicie zwierzaka na tyle, że do każdego rodzaju chleba wystarczy. Ja robię tatterowca raz na cztery do pięciu dni, i w ogóle nie muszę trzymać zakwasu w lodówce, a wyprodukować nadmiar to nie problem. JAk będziesz chciała, to wiesz na jaki adres pisać :)
Dzięki, jakby co dam znać :)
Wicherek na czole Pacanka cudo. W ogóle Pacanek z twarzy przypomina współczesnych modeli, po prostu jest tak brzydki, że aż piękny. Warto pomyśleć o zamieszczeniu tego zdjęcia w jakimś poczytnym magazynie (może raczej pooględnym, bo kto tam teraz czyta). I koniecznie opatentować tę grzywkę stawianą na mocz, fortuna pewna.
A jeśli chodzi o wychodzenie w środku nocy po żytko, to zdarzało się nie raz. Tylko rano nie pojawiał się chleb. Pojawiał się Zespół Dnia Drugiego.
Pacanek musi mieć niezły wywiad , bo takie grzywki to obecnie szczyt mody w męskim świecie . Wyglądą jakby wyszedł od profesjonalnego barbera , ma chłopak talent, prawdziwa profeska .
A mnie to on tylko Alfa przypomina. Kosmitę takiego. Nic nie zrobisz ;)
No muszę się zgodzić z Zeroerha (ale przyznam, że ja już dawno nie widziałam kolorowej gazety lub czasopisma, więc może Bo i MagaZ mają rację), tym bardziej, że ja go widzę na żywo, i do głupiej miny i fryzury mam jeszcze efekty dźwiękowe – pochrumkiwanie, pochrząkiwanie i parskanie. Tylko jedno się nie zgadza – Alf miał jednak ciut bardziej inteligentne spojrzenie :D
Ale za to ganiał koty, co mu się stanowczo na minus liczy ;)
hy hy, no, Alf! :)
Wielu traci przy bliższym poznaniu. Ech, marzenia rozwiane jako ta grzywka Pacanka (ale że modna aktualnie, to fakt).
Bo Pacanek to dżentelmen! Bez gry wstępnej nie zaczyna;)
Wpis jak zwykle, majstersztyk. Kurde, masz takie zdolności do obrazowego opisywania Waszej codzienności, ze potem w komentarzach jest o czym gadać przez miesiąc:)) Nie wiem czy u Ciebie Kanionku już piździ, ale u nas w E już jest, wali gradem i wiatr straszny i chmury nad głową ciężkie. Ja też myślę o tym, aby zacząć piec chleb, aczkolwiek sama nie jadam ze względu na nietolerancje glutenu, ale dla chłopaków bym upiekła. Ta pachnąca chlebem notka mi mówi, że najwyższa pora zacząć tego zakwasa nastawić , swoją drogą wygląda jak OBCY z filmu “8 pasażer Nostromo”:)).
A propos OBCY….ta owca patrząca w obiektyw, to Dr E?
Nie … chyba Baśka.. Doktor Ekspert chyba takiego ciemniejszego wąsika ma.. chyba..
Zośka, ja już sama mam wątpliwości, czy ja Ci dałam właściwą melisę… Jaki talent? Ja się za każdym wpisem zastanawiam, czy to już ten, po którym obrzucicie mnie zgniłymi ziemniakami. A zakwas na start mogę Ci podrzucić przy następnej okazji – nawet jeśli nie upieczesz tego chleba, to sobie zwierzaka pohodujesz! Jest mniej wymagający od chomika, a podobny poziom komunikatywności.
Becia i Zośka: no to tak – na pierwszym od góry zdjęciu mamy Baśkę na pierwszym planie, a DrE w głębi (te leszczynowe drzewokrzaki to jest ich stanowisko do czochrania; owca nie ma się jak podrapać po plecach!), a na kolejnym zdjęciu z owcami to Doktor Ekspert patrzy w obiektyw, z takim niemym wyrzutem, jak zaawsze. Baśka ma różowy nochal, a DrE taki ciemny. I Baśka ma bardziej pucołowatą twarz, a DrE z profilu trochę przypomina lwa…
Zakwas biorę i przysięgam, ze nie zmarnuję. Kiedyś już hodowałam i nawet jakiś tam chleb upiekłam, ale był to czas pracy w korpo i nie miałam czasu go karmić i kopnął w kalendarz bidulek z zimna i głodu w lodówce. Umówimy się jakoś telefonicznie, tym bardziej, że mój małżonek ma dla Ciebie prezent i nie jest to gwóźdź, bynajmniej:)))
Nie gwóźdź? To wiem! Pasta polerska do gwoździ! :D
A zakwas masz zaklepany i nie będę wnikać, co mu zrobisz :)
Czyli dobrze mówiłam:)
No ja nie wiem, dlaczego naród nie rozwiązuje zagadki końcowej. A właściwie może wiem – obrazki różnią się całą masą szczegółów, ale najważniejszym z punktu widzenia kociary jest to, że na daszku studni siedzi raz kot , a raz kaczka :)
Podziwiam chleb i ogrodzenie, a już wynalazek Małego Żonka napełnił mnie nabożnym zachwytem, zmieszanym z szacunkiem.
Całuję wszystkich.
Dziękujemy, EEG :)
No w sumie prawda, że się różnią wieloma szczegółami. Ale zauważyliście, że Kotek i Kaczka są PRAWIE identyczni? To znaczy garnitury takie podobne, czarne z białą koszulą… No dobra, ja robiłam te fotki w okularach będąc, a okulary mają już prawie dwanaście lat, i są o jakąś dioptrię nie na czasie ;)
Jak dla mnie to te obrazki różnią się sianem przede wszystkim;)
Nareszcie kozy! :)
Tak opisałaś chlebopeję, że aż chce się spróbować samodzielnego wypieku chleba. Mnie, której generalnie nie chce się niczego gotować, a piec to już w ogóle. Piekarnika przestałam używać kilka lat temu. Dla jednej osoby nie warto się w to wszystko bawić.
W ogóle jedzenie (sery, wędliny, gołąbki itd.) opisujesz tak, że ślinka cieknie. Co mi przypomniało, że miałam wypróbować wieszanie schabu w ziołach.
To Ty jeszcze nie zrobiłaś schabu w ziołach?! Toż pół Polski rok temu wieszało schab w futrynie, a Ty się wyłamałaś?
A z tym chlebem to zależy, ile chleba jesz na tydzień, powiedzmy. Bo tatterowiec nie jest jakiś ogromny (małżonkowi wystarcza na 4 dni, a zachowuje świeżość nawet i przez 5), za to potrzeba do niego dużo zakwasu, bo aż 400 g, więc karmiąc zakwas umiarkowanie mogłabyś sobie strzelić chleb raz na tydzień i nic by się nie zmarnowało. Ale tak jak już pisałam – ja nie namawiam, bo może Cię wciągnąć, i zostaniesz lokalnym dilerem pieczywa, i ludzie będą walić w Twoje drzwi po nocach z obłędem w oczach i pytaniem o chałkę… No zastanów się jeszcze.
Pół roku temu jeszcze Cię nie czytałam. Dopiero później dotarłam do przepisu na schab i miałam go powiesić (ale najpierw musiałam doczytać cały blog), ale… zapomniałam. Teraz mi się przypomniało. A jakbym miała Twoją książkę kucharską pod ręką, to by mi nie umknęło. Prawda?
Sprytne zagranie :D
Ale nie, nie, nie. Po pierwsze – książki kucharskie piszą ludzie, którzy lubią gotować, a po drugie – z trzech przepisów na krzyż to ja mogę zrobić co najwyżej kucharską ulotkę. Ten schab w ziołach to któraś z Kóz podrzuciła, chyba RozWieLidka…?
Melduję się. Tak, jam to żem sprawiła :)
“książki kucharskie piszą ludzie, którzy lubią gotować” – no właśnie! a ja np. nie lubię i takie książki mnie wkurzają. I ja chcę książkę kucharską, którą napisze ktoś, kto rozumie moje cierpienia. O!
I nie takie trzy na krzyż bo z piętrową kanapką to ja już widzę z siedem. Siedem to magiczna liczba. Siedem przepisów okraszonych kozimi anegdotkami tudzież cytatami z blogowych komentarzy (Kozy, chyba nie będziecie żałować Kanionkowi pereł Waszych klawiatur?) to więcej treści niż w niejednym “toptenie” empikowym.
Lidka….. :((( :***
Kanionku, szacun absolutny – za każdy element całokształtu. Nie będę elementów wymieniać, bo się samym wymienianiem zmęczę. :-))) Ale udział w konsumpcji takiego chleba to bym wzięła, w przeciwieństwie do uczestnictwa w torowaniu drogi pastuchowi…
Aha, nie mówię, że zaraz, ale czy Mały Żonek znalazłby jakieś zastosowanie dla elementów elektrycznych z poprzedniej epoki? Mam z kilogram jakichś oporników, tranzystorów itp., oraz absolutną pewność, że mój własny ślubny palcem ich już nie dotknie, choćby z powodu rozbieżności lokalizacji geograficznej. :-)
Dzięki, Iza :)
Małżonek mówi, że to co prawda zależy, z tymi elementami, bo niektóre mogą się już nie bardzo nadawać do czegokolwiek, ale jeśli kiedyś będziesz miała czas i chęci, albo już nie będziesz mogła patrzeć na kilogram zbędnych gratów, to jasne :)
Kozy Moje Najlepsze, Wy to jesteście prawdziwa sól tego bloga, i zjawisko nadprzyrodzone, i pieśń nad pieśniami, i… dziękuję :) Muszę się ograniczać ze słowotokiem, bo lada moment znów może nam wywiać internet (co pięć minut znika), więc tylko chciałam powiedzieć, że jutro odpowiem na wszystkie pytania i zarzuty ;)
Teraz u nas naprzemienne opady śniegu i gradu, wiatr wściekły, już drugi raz z latarką w zębach lecieliśmy poprawiać mocowanie folii na balotach, i były nawet błyskawice! Aha, wynalazek małżonka już podpięty pod instalację i działa. A mnie oczywiście boli czajnik, jak to zwykle na wiatr i zmiany ciśnienia, więc sobie pozwolę iść w pierony. Znaczy w piernaty miałam na myśli.
No, u nas tez zagrzmialo, raz, ale dobrze, tak przed polnoca jakos. I sypnelo zmrozonym sniegodeszczem. Pobielalo, ale za godzine, juz prawie sie to stopilo.
A u nas dalej leży, ale kolejne dni mają przynieść spadek ciśnienia i opady deszczu, więc znów powitamy błoto. Staw już się zrehabilitował, a jak tak dalej pójdzie, to wyjdzie z siebie.
Lidka – nie ma na to dobrych słów pocieszenia… Trzymaj się, współczuję bardzo…
Kanion – a co potem zrobiłaś z tym gwoździem? Bo mnie zżera…? A za to urządzenie, co to jest i upeesem – szacun dla Małego Żonka. Jak dla mnie wygląda to na coś z pierwszej części “Powrotu do przyszłości”…
Ja ciągle na obczyźnie, ale po dwóch miesiącach, to już mi się cknić zaczyna do mojego normalnego życia. Pomimo luksusów i pogody. Dobry objaw :)
Uściski.
Lidka….. :(((
Kanionek – no właśnie, a co z tym gwoździem? Zadowolona z prezentu? Doceniłaś intencje?
Ania W. – Aby wyręczyć choć trochę bardzo zapracowanego Kanionka, wyjaśniam, że “i upeesem” to jest taki dinks, który można podłączyć pomiędzy gniazdkiem a urządzeniem i dzięki temu jak zdechnie prąd to urządzenie nadal działa. Przez jakiś czas. Zasilacz awaryjny to się nazywa.
Pozdrawiam.
Lidka, bardzo mi przykro :(
Kanionku, mnie ten gwóźdź to się tylko z tężcem kojarzy. Prezent w stylu “pozbierałem zardzewiałe gwoździe z obejścia, żeby kochany Kanionek nie skończył z gwoździem wbitym w stopę i tężcem”.
A z dziwnych prezentów to ja raz mężowi dałam zasilacz (chyba, nie pamiętam, jak to się dokładnie nazywało) od świateł na pamiątkę weekendu pod znakiem samodzielnej naprawy samochodu. Naprawa zakończyła się sukcesem, ale mąż i tak mnie do domu eskortował (jeszcze wtedy nie był mężem), jakby mi światła gdzieś na trasie zgasły.
@ Buba – no dzięki, dzięki, ja się chyba po prostu niefortunnie wyraziłam, bo miałam na myśli ” to urządzenie, co to jest i upeesem” . Znajomość tego ostatniego pojęcia też posiadam :), tylko widać może cudzysłowów zabrakło :)
Hehe, no to ja chyba też niefortunnie zrozumiałam :-)
Ania W. i Buba – no mam go, tego gwoździa. Do kuchni sobie zaniosłam, może zupę na gwoździu ugotuję? Pomysłów mam oczywiście tysiąc i jeden, więc rozumiecie, że trudno mi się zdecydować ;)
śliczny wieszak zrobiony z takich gwoździ widziałam. Taką starą obgryzioną deskę lekko się szlifuje, wbija takie zardzewiałe gwoździe (corten tera w modzie więc kolor jak najbardziej ok) wygina kombinerkami na kształt wieszaka i całość lakieruje lub woskuje żeby ubrań nie brudziło. Ładne było, prawie jak z Werandy i stylistycznie do starej chałupy pasowało bardzo.
Ja wiem na co gwóźdź. Medycyna ludowa mówi, że zardzewiały gwóźdź należy wbić w jabłko, poczekać aż jabłko trochę podrdzewieje i je spożyć. Niezawodny sposób na podniesienie poziomu żelaza. Więc może Kanionek anemiczny, blady i Mały Żonek postanowił wspomóc.
Kręgosłup mnie boli od samego patrzenia na pastucha – niesamowity kawał roboty.
No tak, na medycynę ludową zawsze można liczyć. Ale to może ja jednak tę zupę na gwoździu…? Bo wiesz, zupą to i małżonek się naje, a jabłka przecież nie ruszy.
Dziekuje goraco Oborze i Kanionkowi za wszystkie dobre slowa wsparcia i wspolczucia. Kocham Was. Na razie w czarnej otchlani przebywam i czekam, az sie ten cholerny rok skonczy. I jeszcze do tego, w miedzyzasie, zepsul mi sie moj gracik jezdzacy, i to tak sie zepsul, ze nie do naprawienia. Nawet se poplakac nie moge, bo mi juz lez zabraklo.
A propos bolu migrenowego to polecam Maxalt w dawce10mg(po 25mg chodzi sie po suficie). Jest chyba dostepny w Polsce. Po zazyciu zapada sie w pol godzinny niebyt, a po przebudzeniu leci biegem na siku. I tak przez nastepne pare godzin. Ale oprocz tego zadnych innych symptomow ubocznych nie zanotowalam. Jezeli ktos nie moze zdobyc tego leku to – tak sobie kiedys pomagalam- dwa aleve i duszkiem szklanka coli. Tez pomaga, tyle ze wolniej. A tym, ktorzy sie smieja z migreny pokazuje middle finger, i zycze zeby ich wystarczy RAZ, tylko RAZ w zyciu dopadlo, to moze wtedy zrozumieja nas, cierpiacych na te przypadlosc. Sciskam Kozy.
Lidka przytulam, bo tu zadne słowa tylko czas.
Co do migreny to mi też pomaga alev i cola, no i ciemno, cicho, bez zapachów i bez ekranów.
A gwozdz to mi sie kojarzy z targiem antykow.
To jest gwóźdź programu.
Olśniło mnie.
To jest “gwoździk” – pojedynczy, bo tak zawsze wręczano goździki. I koniecznie główką w dół!
Mały Żonek romantyczny jest zaiste.
Bo :D
Gwóźdź programu i goździk – no sama bym na to nie wpadła :)
Lidka – a to nawet dobrze Ci się kojarzy, bo to jeden z pięciuset gwoździ, które małżonek wyciągnął z desek podłogi w swoim pokoju, a ta podłoga to już prawie antyk :D
O żesz w morde, ale odwaliliście pięknego pastucha!!!!!!!!
Szacuneczek przez duże “SZY”!!!
A teraz powiem coś, za co mnie na Romantyczny Gwóźdź Programu Kanionka nabijecie: nie przepadam za chlebem na zakwasie (cisza zapadła grobowa, a to chrząkanie z kąta to moje). “Robię” automatem od jakichś czterech, pięciu lat i jeszcze się nam nie znudził :)
Ale faktycznie chleby Ci piękne wychodzą, Kanionku :D
Sprzęt MałegoŻonka – miód cycuś malina.
A Andrzej bardzo wypiękniał, nie wydaje mi się chyba?
Zeroeha? He? Sprzet Malego Zonka – cycus?;)
O dzieki nw, ze nie tylko mnie SIE SKOJARZYLO :)
A bo wam się wszystko jeno z dupą kojarzy ;)
Zeroerha – uroda pastucha to też zasługa Małego Żonka. Długo siedział, myślał, czytał, sprawdzał, porównywał różne wersje, a potem szukał słupków o dobrym stosunku ceny do jakości, że nie wspomnę o robocie – gdybym to ja sama robiła, to pastuch wyglądałby raczej jak pajęczyna pająka pijanego w trzy słupki ;)
(tylko z tym drutem w zwoju to przegiął, za co sam sobie pluje w brodę do dziś)
A nie, no spoko, jak lubisz chleb automatyczny, to nikomu nic do tego.
Piękny to ten razowy mi wychodzi, bo chyba nie mówisz o spodku kosmicznym z białą czapą mąki (bałam się, że mi się ciasto do miski przyklei), ale z bochenkowymi będę próbować tak długo, aż upiekę coś kształtem przypominającego chleb. Potem jeszcze tylko bułki, i ten etap życia będę miała zaliczony.
(kolejny etap życia człowieka z miasta wyprowadzającego się na wieś to swojska kiełbasa – wiem, bo wyczytałam w internetach. A po kiełbasie – pranie własnoręcznie zestrzyżonej wełny i dzierganie swetrów, ale mam nadzieję, że da się ten etap jakoś chytrze ominąć i wciąż być pełnoprawnym wieśniakiem z miasta)
A Andrzej wypiękniał i WYPACHNIAŁ, odkąd przestał się po męsku obszczywać po mordzie i tułowiu. Andrzej to jest spoko gość, nadal bardzo przytulany i grzeczny, no chyba, że trzeba przyłożyć Pacankowi, a i przybrał trochę na masie, bo nie musi się uganiać za spódnicami. Od czasu kastracji nie dostaje owsa, a i tak wygląda okazale. TYlko wciąż uważam, że ma zbyt wielki łeb w stosunku do reszty ciała, i może, może, to tylko moje gdybanie, byłby bardziej proporcjonalny, gdyby nie miał głodowego dzieciństwa. Gdy go do siebie bralismy, to był sam łeb na cienkich nóżkach, a żaden z jego synów tak nie miał i nie ma.
No nie wiem, ja tam tego wieeeelkiego łba na zdjęciach nie widzę. Widzę całkiem przystojnego kozła, któremu godnie z pyska patrzy. Ta kastracja to całkiem niegłupia rzecz. Muszę o tym porozmawiać z małżonkiem ;)
Mam pytanie techniczne: czym MałyŻonek okorowywał (tak to się nazywa? chodzi mi o zdzieranie kory) te słupki? Nożyk, siekierka, kijek? Bo podoba mi się efekt końcowy, a wiem, że musiał zrobic tego dużo, więc na pewno wymyślił jakąś sprytną metodę, hę?
Oby nie Kanionkiem, bo ciężko nabyć taki sprzęt ;)
A małżonek poświęci się dla przystojności i godnego spojrzenia? Może jednak nie podejmuj tematu…
Sugerujesz, bym odłożyła sekator na miejsce? ;)
Zeroerhaplus, jakbyś już musiała to zamiast sekatora proponuję coś bardziej profesjonalnego: http://www.kruuse.com/pl-PL/ecom/Hest_produktionsdyr/HEST_specialiseret/Operation_til_hest/Kastration_op_hest/prod_200120.aspx
(zauważ, że do obsługi jedną ręką ;))
ciociusamozło, rozumiem, że to nawiązanie do pierwszej części wypowiedzi, do dyskusji z małżonkiem. Hi hi …
Jessu, dobrze, że małżonek sam nie czyta Kanionka!!
(a drugą ręką głaskać, czy za mordę trzymać?)
@wy/raz: Pewnie i do okorowywania się nada ;)
O, Zeroerha, to ja się tu wstrzelę z odpowiedzią, a nawet dwiema: no więc emaskulator w jednej ręce, a w drugiej ten pieniek, co masz do okorowania. Jak “ogiera” ciachniesz, to on Ci ten pieniek zębami okoruje z… wrażenia ;)
A my to tak zwyczajnie, nożami kuchennymi. Kanionkiem okorowaliśmy tylko trzy, może cztery słupki, resztę małżonkiem (no bo Kanionek musiał dzielić czas między zwierzynę, pastucha, i kuchnię), i cóż – żmudna to robota, nudna i na stojąco (słupki mają dwa metry długości), ale z każdym drewnem idzie inaczej, bo np. wierzbę, czy olchę, koruje się dość szybko, a tu mieliśmy dąb (i dlatego też nie zleciliśmy tego zadania kozom, bo one wolą miękką korę, a nawet jeśli wezmą się za twardą, to też długo im schodzi). Efekt fajny, to prawda, ale jeszcze ciekawszą rzecz odkryliśmy po raz pierwszy korując olchę. Otóż świeża olcha po zdjęciu kory jest najpierw koloru zwykłego drewna, a po godzinie lub kilku przebarwia się na piękny kolor, ni to czerwony, ni to brązowy. Ten kolor ma na pewno jakąś nazwę, ale mnie nie pytajcie :D No w każdym razie drewno wygląda tak, jakby już je ktoś pomalował drewnochronem.
I ta nazwa!! Emaskulator!!!
Od samej deklinacji cierpnie mi skóra ;)
Zwróciłam uwagę na jeszcze jedno słowo w ogłoszeniu: “ogierów” :D
Ogierów – zawsze to jakaś pociecha.🐎
Matko i córko! Dziewczyny no co wy! Taki “pełny” chłop do wielu rzeczy się nadaje! A taki Pecikopodobny do wyglądania tylko!
Ale za to jaki spokojny i opanowany ;)
Zeroerha – za mordę czy głaskać to pewnie od temperamentu zależy ;)
Jak ogier to drugą ręką może dutkę trzeba trzymać.
Becia, pełnowymiarowy faktycznie jest wszechstronnie użytkowy, ale czasem może święty spokój jest ważniejszy.
Poza tym używasz czy nie używasz, zawszeć to jakiś argument w ręku ;)
Zeroerha- jak nie Kanionkiem to podobno kozą można nieźle korę zdjąć z drewna ;)
Fakt, widać po tych biednych drzewkach dookoła…
A spodek kosmiczny Multipla też mi się podoba. Sama mówisz – liczy się wnętrze ;)
Wszystkie są piękne :)
Bo Andrzej szykuje się na Andrzejki, to musiał wypięknieć….
Czemu ta gęs rozmawia z pelnym dziobem?! A z reszta, sral pies konwenanse.
Za wykarczowanie trasy pod pastucha nalezy sie wam dyplom i 3 tygodnie sanatorium, serio, szacun i czapki z glów.
Natomiast gwozdzie to ja juz nawet kilka razy od malzonka mego dostalam! Wlasnie takie stare zardzewiale, pojedyncze sztuki. Albo stara deske. I raz kawalek sklejki z odlazaca farba :D
No ale wiadomo, dla mnie to ma wartosc! Ukryty potencjal! A i Borsuk stwierdzil kiedys ucieszony “Innym to jakies brylanty, kwiaty sie daje, a tobie starczy stara deska albo zardzewiale metalowe kólko. Ekonomiczna jestes”.
No. :)
Bo brylanty i kwiatki każdy głupi kupić potrafi, ale ładną dechę znaleźć, bądź gwoździa ciekawego, to już insza sprawa :D
wlasnie, Zeroerhaplus! :) Dokladnie tak! Poza tym kwiatki zaraz zwiedna i tylko kasa wyrzucona w bloto. A decha zostanie.
Też jestem ekonomiczna. :D
Ślubny ma zwyczaj wręczać mi w przyklęku bukiety złożone z główki sałaty, pęczka rzodkiewek itp. Gdyby kiedyś trafiły się np. róże (nie daj Boh kolczaste), mogłaby zajść dosyć bolesna pomyłka w metodzie wykorzystania…
Ooo, Diabeł, Ty to byś u nas miała kopalnię cudów do swoich rękodzieł! Ile tu się wala zardzewiałych gratów, małego i dużego kalibru, a desek, deseczek, patyczków (np. fantazyjnie szarpanych zębem Mająca), szyszek, piórek, kawałków rozrusznika od Junaka…
A z pełnym dziobem to oczywiście Pan Gąś. On się nie ceregieli, nie zważa na konwenanse, i osobiście uważa, że w łeb zawsze komuś wypada dać, choćby i przy śniadaniu ;)
A tak kozy kochane, Lidko ;-(, tulę najbardziej, nie wiem czy miałyście okazję słuchać i oglądać. Mnie to puściła koleżanka córki z 4 lata temu. I facet miał tylko problem z odśnieżaniem, a co dopiero Kanionek z żywizną, ogródkiem, pastuchem, tajemniczym cosiem w słoikach i wszystkimi rzeczami napatoczającymi się ponachwilku?! https://www.youtube.com/watch?v=VsisXutQHbE
Koza w przebraniu kaczki: http://sobadsogood.com/2016/11/27/baby-goat-has-anti-anxiety-duck-suit-and-its-too-cute/
Wiesz KS. ta koza nie wygląda na szczęśliwą..
A mimo wszystko w tym kostiumie jest ponoć szczęśliwsza niż bez niego. Jak wynika z artykułu, ta biedna kózka m.in. jest ślepa, ma problemy z jedzeniem i dolegliwości neurologiczne. Podobno po założeniu tego kostiumu uspokaja się i jest w stanie spać.
No już ..wreszcie.. mam chwilkę, by skrobnąć coś dłuższego niż jedno zdanie. Przez chwilę czułam się jak Kanionek po wejściu do obory (nieważne realnej czy wirtualnej). Wszyscy krzyczeli „daaaj” (głównie szef!)a ja nic nie miała (za dużo wchodzenia na kanionek.pl) i trza było naprodukować.
Po pierwsze- Kanionek- może nic nie wybuchło, jak to rzeczesz w tytule, ale wybacz jak dla mnie inkubator zakwasu wygląda jak BOMBA domorosłego terrorysty. Strach się bać.. Do tego te cudo Małegożonka, dla mnie zupełnie niezrozumiałe kabelki i cosie- no bomba jak nic. Do tego ten gwóźdź- na pewno służy do uruchomienia bomby. Strach się bać. Do tego Pan Gąś. SSSyczący!! STRACH SIĘ BAĆ! Teraz trzeba się zastanawiać któż to tak Państwu Kanionkowskim podpadł..??
No ja nie wiem jak to z zajebistością u Małegożonka jest ale Pacanek wymiata! Ten look, te spojrzenie, ta mina, te maniery! Nie dziwię się pozostałym chłopakom że manto mu spuszczają. Przeca on całym sobą pokazuje im środkowy palec ;)
Ogrodzenie super ale drzwiczki okienne są the best! Uwielbiam upcykling, a w Waszym wykonaniu szczególnie! Ograniczone możliwości w połączeniu z inteligencją i kreatywanością. Dzieła autorskie i niepowtarzalne. A tak po cichutku się zapytam- udało się zamontować wiatrownice? Jak ostatnio tak wiało to słuchając jak mi folia na poddaszu pracuje zastanawiałam się co też musi się dziać u Was.
Popatrzyłam na stado i sorry Kanionek ale Fanklub daje dupy:( Próbowałam nazwać każdą kozę po imieniu i poległam na szarych kurde :(
Kanionek, daj każdego na ściankę, pstrykaj foty (sprofilu i ęfaz) i załóż galerię albo jakiś album. Fanklub chce wiedzieć, kogo wielbi.
A ta cudna para na parkiecie rzeczywiście wymiata.
Tak! A my sobie drukniemy i wytapetujemy ścianę nad łóżkiem. A swoją drogą Kozy drogie, przyznać się która miała słomiankę nad tapczanem z plakatami? ;) :)
Ja nie miałam, bo miałam łóżko między drzwiami do przedpokoju i do kuchni, w dużym pokoju, bo mały zajmował dziadek, ale zazdrościłam koleżankom, które miały. A starszy brat koleżanki jeszcze miał na macie paczki po papierosach zagranicznych.
A ja opakowania po niemieckich czekoladach i gumach do żucia. Moje dzieci nie chcą wierzyć..
A pamietacie piramidy z puszek po piwie? Byli tacy kolekcjonerzy:)
W Polsce bylo wtedy trudno o piwo w butelkach, w puszkach w ogole nie bylo:)
Ja nie miałam piramidy, ale ustawiałam na regale (albo to może meblościanka była? Ja się nigdy na tym nie znałam. W każdym razie meble to pół Polski miało takie same w tamtych czasach, więc pewnie się domyślacie), i teraz jak tak sobie o tym myślę, to zachodzę w głowę, SKĄD myśmy brali te puszki?!
No i zeszyt z wklejanymi opakowaniami po czekoladach też miałam. Niektóre wciąż pachniały! Jedno takie pamiętam, czerwone, z jakimś pieskiem narysowanym, pachniało czekoladą bardziej mleczną od samego mleka…
Miałam plakat Michela Jacksona jak jeszcze był Murzynem, a mój mąż do dziś przechowuje proporczyki z herbami miast, które onegdaj zdobiły słomiankę nad jego kawalerskim tapczanem.
A historyjki obrazkowe z gum do żucia? Z kaczorem Donaldem? Kozy !!! Uwaga, bo zaraz po wzdychaniu nawiążemy do pierwszego zdjęcia w poście.
Ja mialam. A na macie proporczyki z roznych miast (odwiedzonych przeze mnie) i wycieczek gorskich. Oraz pocztowka z Hermaszewskim:))
Jak podroslam, slomianke zastapily plakaty . Najpierw plakat z “Szalem” Podkowinskiego (ku lekkiemu oslupieniu Babci, kiedy nas odwiedzila), a potem jak lyknelam jezdzieckiego (wplyw Podkowinskiego na podswiadomosc?;) bakcyla, cala seria plakatow z konmi.
A na drzwiach do pokoju, od wewnatrz, ABBA!
Też miałam słomiankę i to w czasach tak prehistorycznych, że nie pamiętam, ale są zdjęcia. A na słomiance wisiały pocztówki z końmi, choć nie nikt u nas nie jeździł konno.
ABBĘ kocham do dziś. Ich płyta była jedną z moich pierwszych.
Słomianki nie miałam, ale miałam fazę na pocztówki ze zwierzątkami a potem na plakaty. Jakoś chyba w późnej podstawówce/wczesnym liceum wisiał Tom Cruise.
A moja koleżanka w pierwszej klasie podstawówki miała szybę na blacie biurka i pod tą szybą miała fotosy z Czterech Pancernych i Psa Cywila!
A i jeszcze pamiętam czekoladki zzagramanicy! Znajomi dziadków chyba z Holandii przysyłali. Takie małe kwadraciki, zawinięte w sreberka i papierek z prześlicznymi zdjęciami (takimi jak widoczki na puzzlach, na każdej czekoladce inny). I ja nawet sreberka od tych czekoladek zostawiałam bo były takie śliczne, cieniutkie.
Była słomianka, była. A na niej plan Londynu, plakietki Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich i Alice Cooper jakżywy. A na szybie drzwi plakat “Szczęśliwego wydarzenia” Mrożka.
Byłaś w SKPB ??
Oho! Zaraz okaże się, że gdzieś, kiedyś, w Beskidach, jadłyście z Ynk z jednej menażki :D
Świat jest mały, naprawdę. Wyobraźcie sobie taką historię, którą Wam zapomniałam opowiedzieć: w kwietniu tego roku przywieźliśmy sobie Kredensa, Szarika i Tereskę, co nie? Od tego samego hodowcy, co prawie trzy lata temu Ziokołka. Faceta roboczo nazwaliśmy Kurnafelkiem (albo Kurdefelkiem, bo on raz mówi “kurdefelek”, a raz “kurnafelek”, ale zawsze “felków” jest w zdaniu więcej, niż przecinków), bo kto by tam jakieś prawdziwe imiona pamiętał, zwłaszcza gdy np. leśniczy, nadleśniczy i podleśniczy to u nas wszystko Piotrki. No ale do portu. Kurnafelek jest ode mnie starszy jakieś dwa lata, od małżonka cztery. Mieszka w jeszcze większej dupie niż my, bo do niego to nawet prąd nie dochodzi (ma własny generator), ale od nas to będzie jakieś 15 km, a wprowadził się tam chyba z osiem lat temu, może dziesięć, choć ziemię kupił jeszcze wcześniej (tej ziemi to mu zazdrościmy – to był czas, gdy jeszcze można było kupić hektary za groszki). No i za którymś razem pokazał nam większy kawałek swoich włości, niż tylko koziarnię, i tak chodząc i gadając, głównie o kozach, owcach, łąkach, urzędnikach z ARiMR-u i gdzie kupić tanio marchewkę, dowiedzieliśmy się, że Kurnafelek pochodzi z tego samego miasta, co Mały Żonek. Mało tego. Mieszkali na jednej ulicy! Chodzili do jednej szkoły! A teraz każdy z nich skończył w dupie, z kozami :D
I byłam, i nie byłam, Kachna. Narzeczoną eskapebeowca będąc, jeździłam z nimi Wszędzie ;-) Daawnooo teemuuu…..
Może to szkoła MałegoŻonka i Kurdefelka taka była, albo żyły wodne pod wspólną ulicą, że tylko w dupie z kozami można wylądować ;P
Ale fakt, świat jest mały. Moja siostra raz w życiu w Nowym Yorku była. I spotkała tam na ulicy kolegę z klasy, z podstawówki …
A widzisz kochana, bo mój brat najlepszy jest przewodnikiem SKPB…może byłaś narzeczoną? ;)
Mniejsza – ja RAZ z nim pojechałam na przejście jakieś kursowe. Było , hm – bardzo interesująco. Nie no super było, i deszcz lał jak się rozbijaliśmy namiotowo i błoto było i cudne ogniska i śpiewanki z gitarą. Ehhhh.
A brat dużo starszy od Ciebie? Bo obawiam się, że o przypadku pedofilii można by tu pomyśleć, gdyby nie, he ;-)
Tak, i spływy pontonem po Sanie i Powitania Wiosny w Lesku, i sylwester w igloo na Luboniu Wielkim, i nocna wspinaczka na Babią Górę by wschód słońca w ciszy porażającej oglądać, ehhh….
Sześć lat starszy. Także ten. Trochę. W tym roku półwiecze świętował:)
No to nie. Takich młodych narzeczonych jednak nie miewałam ;-)
Ynk, ja nie w tym temacie, ale uwaga, jadę grypserą: niezłamanym trzonkiem to ode mnie po głowie dostaniesz, jak się tylko znów kiedyś spotkamy! I już Ty dobrze wiesz za co.
O i ja mam niezla historie turystyki gorskiej:)
Nie wlaczylabym sie do tych wspominek, niewatpliwie mlodszych ode mnie Koz, ale zelektryzowal mnie ten wschod slonca na Babiej!
Bylam i ja. Rok to byl chyba 84. Spalismy na glebie w schronisku na Markowych Szczawinach, a nad ranem spakowalismy plecaki, zlozylismy razem z siennikami porzadnie do kata werandy (tam spalismy) i wyszlismy w noc. Percia Akademikow gnalismy do gory scigajac sie z brzaskiem. Sierpien to byl, a jak wyszlismy na szczyt , to nogi kostnialy w pionierkach. Ale jak slonce sie wychylilo zza horyzontu, temperatura z minuty na minute sie podnosila.
Ech, piekne czasy.
Przepraszam, ze sie tak rozgadalam:) To taka przypadlosc starszych pan, wiec licze na wyrozumialosc:)
Nie no, faktycznie, tak się rozgadałaś, że ręka mi odpadła od ciągłego przewijania strony, i tak naprawdę to nie doczytałam do końca, bo zaczęłam w sobotę, a tu patrzę… już wtorek! Resztę doczytam w styczniu, jak będę miała więcej czasu :D
I tak sobie pomyslalam, czy teraz ktos zaostawilby plecak na pare godzin w schronisku, bez opieki. A nam do glowy nie przyszlo, zeby sie martwic, ze ktos moglby cos.
Góry.. tak.. moje dziecka znają od małego tą historyjkę jak matka z ojcem mając lat naście spitalali z Połoniny Wetlińskiej przed burzą z pierunami.. na przełaj.. w strugach deszczu.. i jak mama nie zdążyła krzyknąć nawet dramatycznie aaaa jak zjechała parę metrów w dół po skale bo takie “skróty” se wybrała i została bez naskórka na dłoniach. Przy każdym wyjściu w góry musiały jej słuchać, jako przestrogę, że w górach “skrót” zwykle bywa dużo dłuższy. Ach pojechałabym znów w Bieszczady…
Śmigam kask nabyć, Kanionku, na tę okoliczność ;-)
Becia, jest takie powiedzonko, dotyczace wyzszych partii gorskich: kto droge skraca, do domu nie wraca.
Dla dzieckow jak znalazl:)
Łatwo powiedzieć – daj na ściankę! A żeby oni tam jeszcze chcieli stać i pozować, jeden po drugim. A później ktoś urośnie, ktoś inny zmieni futro na ciemniejsze na zimę (Bożena tak robi), albo strzeli sobie nowy mejkap (Tereska ma kreski przy oczach jak Kleopatra, i w ogóle coraz bardziej wyraziste rysunki na twarzy), i Wy się znowu pogubicie i ja RESZTĘ ŻYCIA POD TĄ ŚCIANKĄ SPĘDZĘ.
I jeszcze chciałam sprostować, że ja mam tyle parkietów, co Bożena w życiu jadła Kromilków, czyli ani jednego :D Na zdjęciu jest zgniłoleum, jakie mamy na podłodze w kuchni, a reszta podłóg w domu to staaare, bardzo stare deski. Pomalowane, obowiązkowo, olejną w kolorze biegunki.
To znaczy w kuchni też są deski, a zgniłoleum na deskach. Mnie się toto nie podoba, ale muszę przyznać, że w kuchni to akurat się sprawdza, bo łatwo zmyć. “Na pokojach” też wolałabym gołe deski, nawet sraczkowate, niż sztuczną wykładzinę pocebulacką, ale teraz to już niemożliwe, bo Atos. Z powodu ograniczonej przyczepności do podłoża (tylko przednie łapy) Atosowi łatwiej się przemieszczać po wykładzinach i dywanikach (ale musiałam wszystko podklejać od spodu do podłogi), niż po powierzchniach gładkich, na których łapy mu się rozjeżdżają.
A z tym drzewem wiadomości “kto jest kto” to wiem, wiem, muszę zrobić. Obiecywałam już z pół roku temu. NO WIEM.
Wiesz ilu celebrytòw marzy o tym, by do końca życia przyssać się do ścianki?
A kolor podłogi może “orzech, który zaszkodził”?
„orzech, który zaszkodził” :D
Bo, Ty mnie wykończysz.
Kanionku, ja mam taki kolorek jak określiłaś sraczkowaty jeszcze w 2 pomieszczeniach. To się pokolenie temu chyba nazywało orzech i było bardzo popularne na deski podłogowe.
A w ramach ciekawostki, malowane orzechem było tam gdzie nie stały meble mniej przenośne niż stół i krzesła, pod nimi jest kolor kolejnego pokolenia i to już raczej ciemny brąz. Ale fakt, kiedyś mebel drewniany służył pokoleniom, potem zaczęło się wymieniać na meblościanki i wersalki, które bez większych problemów da się ruszyć w pojedynkę.
Mamo! Mamo! A Małgosia to taka śliczna i duża już i puchata. I zobacz jak mądrze patrzy za drzewka. I ma okulary jak ja! Tak córciu- rogi też ma zupełnie jak Ty..
Tak, Małgosia jest śliczna, bystra i… szybka jak szprotka. W ogóle ona i jej brat to takie małe dzikusy. Mówię na nich “krokodyle ryjki”, bo mają jakieś takie wąskie pyszczki, zupełnie do bożenkowych niepodobne, ale może to tylko złudzenie optyczne.
Aha, o wiatrownicach to Ci tutaj napiszę, bo pod właściwym komentarzem już chyba nie uda mi się wylądować: jakoś tak w piździerniku, gdy już wiedzieliśmy, że sami nie damy rady z pastuchami, ociepleniem podłogi i wiatrownicami, małzonek znów przysiadł, pogrzebał w ogłoszeniach, i wezwał emerytowanego już speca od robót przydachowych, żeby zrobił nam wycenę. Facet przyjechał, wyglądał i gadał do rzeczy, i wszystko nam się podobało, do momentu owej wyceny, bo ona mówiła coś o kilku tysiącach złotych za dom i oborę. Mówimy o samej robociźnie, bo deski już mamy, prawda. Małżonek się złapał za głowę, że to dużo wyżej od ceny rynkowej, a spec na to, że po tych “cenach rynkowych” to on by nawet pogrzebu mieć nie chciał, bo teraz fachowców już mało, i same patałachy się za dekarkę biorą, i nie tylko. No i koniec tej historii jest taki, że w tym roku jeszcze nas nie stać na wiatrownice. Ja małzonka na dach nie puszczę, okutanego jakąś linką przyczepioną do komina, a za takie pieniądze, co chciał fachowiec, to moglibyśmy kupić rusztowanie, które posłużyłoby nam jeszcze do wielu innych prac, więc koncepcja na przyszłość jest taka, że jak będziemy mieli wolne ze trzy tysiące, to kupimy rusztowanie i sami dużo zrobimy. No chyba, że do tego czasu stuknie nam osiemdziesiątka i stwierdzimy, że w sumie to już szkoda zachodu ;)
A nie da się tych rusztowań po prostu wypożyczyć?
Małżonek sprawdzał i nie pamiętam teraz szczegółów, ale chyba też koszmarnie drogo wychodziło (wynajem na dni, lub godziny, plus dowiezienie i zabranie tego ustrojstwa), a my nawet nie mamy pojęcia, ile nam to zajmie, zwłaszcza przy takiej pogodzie w kratkę, która się ciągnie już od nie pamiętam kiedy.
Przy domu, zwłaszcza takim z historią (znaczy nie nowym i nie najlepiej zachowanym) zawsze jest dużo roboty i warto mie
mieć różne potrzebne narzędzia i sprzęty, zwłaszcza jeśli ma się je trzymać. Rusztowanie przyda się na pewno, a ostatecznie może służyć jako grzęda pod chmurką ☁😊
Coś dodało, coś zabrało- nie ma to jak pisanie na ekranie komórki, której migający w nocy ekranik tak wku*wił kotkę, że go olała.
Chodziło o to, że jak ma się miejsce do przechowywania narzędzi i sprzętów często potrzebnych w domu, to warto je kupić, a nie wypożyczać.
Do sposobów wykorzystania rusztowania dodałabym jeszcze stelaż do suszenia ziół :)
Wieża widokowa na trasę biegu pastucha – oby trzymał w napięciu!
Antresolka do koziarni. Coby można na niej spać w czasie wykotów.
Raczej łóżko piętrowe dla koziołków. Ale by się ucieszyły :)
http://allegro.pl/rusztowania-elewacyjne-i6628113039.html
Biorąc pod uwagę, że pewnie z 10 ramek by wam starczyło- nie wiem jak wysoki jest Wasz dom- to rzeczywiście całkiem może się wam opłacać ten zakup.
http://allegro.pl/ramki-rusztowanie-warszawskie-rusztowania-i6619112437.html?bi_s=ads&bi_m=p2,1&bi_c=211285
A takie to sama stawiałam:) To były czasy mojej pierwszej budowy:) Ech młodość..
Becia Budowniczy…
Jaciekręce, Becia, a czy jest coś, czego jeszcze w życiu nie robiłaś?
@Becia. Kwestia wysokości ramek, ale tych, które mam upatrzone potrzeba 22szt. Kalenica jest na około 8m.
Nie robiłam w życiu mnóstwa rzeczy Kanionku.. na przykład takich kolczyków wiszących ze wstążeczki jak niedawno modne były a ja nic choć mnie korciło (ale dziurki w uszach koleżankom kiedyś robiłam a jak:)) A teraz zaraz będę się musiała przyznać że do V-rey’a nie siadłam a powinnam…
I pastucha nigdy nie stawiałam i owiec nie strzygłam i sera podpuszczkowego nie robiłam.. uuuu dużo mam do nadrobienia ;)
Małyżonek- 22szt.? no to trochę rzeczywiście wychodzi dużo.. i kosztowo i transportowo :(
A Atos z Mającem rozkleili mnie kompletnie..słodziaki jedne :)
Taa, wczoraj słodziaki, dzisiaj błotniaki.
Nie cierpię tej pory roku. Chodzimy tu wszyscy jak kaczki, drobnymi kroczkami na szeroko rozstawionych nogach, bo błoto wszędzie takie, że każdy krok to ryzyko utraty przyczepności do podłoża. Samochodem już ledwie da się jechać, a jak tak dalej pójdzie, to utkwimy tu do kolejnych przymrozków. Ziemia już nie przyjmuje wody, wszystko stoi lub płynie. Psy po każdym wypuszczeniu z domu wracają czarne i mokre, a z naszej czwórki tylko Laser jest gładki jak figura woskowa i łatwo się go czyści z błota, bo reszta to koszmar.
Wczoraj miałam już tak serdecznie wszystkiego dość (ten facet, co miał mi transportować siano w kostkach zwodził mnie po to, by w końcu powiedzieć, że “wieee pani coooo…. ja to jednak chyba nie dam rady w tym roku, musi sobie pani kogoś znaleźć”), że cały dzień we łbie mi huczało i zbierało mi się na płacz (wiecie, taki typowy kołowrót myślowy miękkiej buły: “ja już nie dam rady, nie ogarniam, nie łączę kropek, tu nic nie działa, wszystko do dupy, wszyscy zginiemy”), aż poszłam spać zmęczona, wkurzona i z bolącym czajnikiem, a w nocy śniło mi się, że nastawiłam w garnku mleko na ser i o nim zapomniałam, i po dwóch tygodniach podniosłam pokrywkę, a tam las pleśni, i to był jeden z tych snów, co jak się człowiek obudzi, to wciąż wierzy, że to sama prawda, aż poszłam najpierw nie do łazienki, tylko do kuchni, sprawdzić ten garnek, jak jaka głupia. Dzisiaj jest trochę lepiej, ale zimowa deprecha nie śpi. Ona się czai za kupką węgla i tylko czeka, aż wyrżnę twarzą w błoto, a wtedy ona mi siądzie na plecach, i ja się w końcu poddam. A mam jeszcze TYLE rzeczy do zrobienia. W szklarni nadal wiszą sznurki, a na nich zwłoki pomidorów…, a tu już jutro grudzień, a potem dwa, trzy miesiące zlecą jak doniczka z parapetu, i zaczną się wykoty, i…
Dobra, chyba muszę się znowu nastrzelać po pysku.
Depresję spróbuj przepędzić metodą dedukcji (przykład poniżej).
A ostatnie zdanie to zawsze najszczersza prawda.
Się nie martw Kanionek.. pomidory można sprzątnąć i w styczniu.. im już nic nie zaszkodzi..
No wiem, im już nie zaszkodzi, tylko temperatura w styczniu może nie nastrajać do takiej roboty, a do tego ziemia zmarznięta, a ja tam sobie jeszcze gówna nawiozłam i trzeba to widłami ładnie rozprowadzić… W ogrodzie zresztą też – kury i kaczki produkują taki ilości szajsu, że ledwie nadążam to zbierać i wywozić (największa koncentracja szajsu ma miejsce na opasce betonowej obory, gdzie towarzystwo lubi sobie siedzieć za dnia i robić pod siebie (no bo co tu innego robić, prawda, w taką pogodę) oraz na terenie małego wybiegu. A na opasce z drugiej strony króluje kozie gówno, i to też trzeba zgarniać, bo można orła wywinąć, no i tak się tego wszystkiego zbiera i zbiera, od czasu do czasu wywożę kilka taczek do ogrodu, i sobie obiecuję, że “na dniach” pójdę i to wszystko widłami rozparceluję, a na wierzch jeszcze dościółkować by się przydało (a dziadowskiego materiału do ściółkowania też mi nie brakuje, tylko to znów trzeba taczką zaiwaniać nie wiadomo ile kursów), bo ziemia już wszystko “zeżarła” i w tym sezonie miałam więcej chwastów, niż bym sobie życzyła, no i tak się jakoś składa, że jest grudzień, a ja w lesie. W styczniu już tego nie zrobię, no chyba że mrozu nie będzie, ale to bardzo wątpliwe :-/
Że z kurzakiem pod warzywa trzeba uważać to wiesz, prawda?
Taak, wiem. Ale jakoś nigdy się tym nie przejmowałam. Może dlatego, że udział kurzeńca w całym tym gównianym interesie był do tej pory znikomy – większość obornika to kozia sprawka. Pożyjemy, zobaczymy. Na przykład zobaczymy, czy ja w ogóle znajdę czas na ogórki w przyszłym sezonie :D
No jak nie będziesz miała dojarki to czasu będzie mało oj mało. Produkcja serów zabierze ci dni i noce.. Małego żonka przeszkólna ogrodnika ;)
Kanionek, po pysku to nastrzelaj faceta od siana! Należy mu się za niesłowność.
Albo Małyżonek (w skóry ubrany, z kosą w garści, z Luckiem u boku) niech sianownego pana odwiedzi i mu wytłumaczy, że nie tak się umawialiście.
A las pleśni w lodówce w pracy dzisiaj zobaczyłam. I chyba mi się przyśni…
Ech, szkoda gadać. Dzisiaj drugi taki pajac wystawił mnie do wiatru, nawet telefonu nie odbiera. Wiecie, co mnie najbardziej wkurza? Nie powie “nie” od razu, nie powie nawet “być może, ale to mało prawdopodobne”, tylko każe do siebie dzwonić “kiedyś tam” i wtedy “zobaczymy”, po drodze jest jeszcze kupa ściemniania i odkładania na “pojutrze”, a na samym końcu to najczęściej wlaśnie przestaje odbierać telefon. I nie, żebym jakaś namolna była, albo dzwoniła w porze nocnej. Ja nie lubię się narzucać i zawracać ludziom dupy. Ech. No trudno. Szukamy dalej.
Za miętka jesteś :(
“Nie ma “zobaczymy”! Jesteśmy umówieni na przyszły wtorek albo wcale. Bo wie pan, taki jeden szwagier wujka obiecał mi trochę taniej ale dopiero w piątek, więc jak nie będzie we wtorek to się pan sam tym sianem wypchaj”.
(Tia, poradziła ta co się wstydzi wrócić do sklepu z reklamacją :/ )
Ciociu, ale to tylko facet od transportu, o ile dobrze zrozumialam.
A co do rad, to ja tez mam takich na peczki: nowki funkiel, nieuzywane!;)
nw – o to to! grunt, że nie używane ;)
Jak tylko od transportu to faktycznie tekst od czapy :(
Nie taki znowu od czapy. Transport jest kluczowy, bo jak się facetowi od kostek trafi dobry kupiec, to facet może nie zechcieć czekać, aż ja znajdę grzmota do transportu. Problem w tym, co zawsze – za 50 zł, czy nawet za stówę, nikomu się nie chce tyłka ruszyć, a mnie się z kolei nie uśmiecha płacić np. 200 zł, bo to tylko 10 km ode mnie w jedną stronę, a 200 zł to 40 kostek, ich mać, a za jednym kursem wzięlibyśmy pewnie nie więcej, niż 100 sztuk, bo nie mówimy o transporcie ciągnikiem siodłowym z przyczepą. A jak skórka niewarta wyprawki… Ale dobra, nie marudzę, bo ile można. Jutro dzwonię do takich jednych z busem, może coś wskóramy.
1oo kostek do busa???? To jakie wymiary ma taka kosteczka?
Nie, do busa tyle nie wejdzie, ale to już trudno, obrócilibyśmy kilka razy (liczymy, że 50 powinno wejść, a małżonek jeszcze mówi, że są busy i busy, no ale ten, który mamy na myśli, to powinien 50 kostek łyknąć. Chyba. Kostkę też mierzyliśmy “na oko” i z pamięci, i wydaje nam się, że ma około 60-80 cm długości, 35-45 wysokości, i podobnie szerokości, ale pewność to będziemy mieli na miejscu). Stówę lub więcej to chcieliśmy załadować na ten transport, co nie wypalił. To taki jakiś pikap, czy coś.
Ja w sprawie bryłki węgla w kieszeni Tego, Którego Zajebistość Opiewana Jest W Sieci I Nic Nie Jest W Stanie Jej Uszczerbić.
Idąc metodą Sherlocka:
1. Najlepszym przyjacielem kobiety są diamenty.
2. Diament to węgiel.
3. Węgiel jest przyjacielem.
4. Przyjaciela dobrze mieć blisko.
5. Kieszeń jest blisko.
6. Węgiel jest czarny a kaftan biały.
7. Kaftan nie ma kieszeni.
8. Kieszeń też była kobietą.
9. Nie mogę pisać o zajebistych facetach, bo mi odbija.
10. Czyli jednak jestem normalna.🙃
Bo! wymiękłam ;)
Bo, Szerlok razem z Lotsonem to niegodni Ci nawet butów czyscic!!!
Cóz za porazajaca dedukcja, niezachwiana logika! Sle glebokie uklony :*
Bila, diable – Obora emituje takie fluidy, że ręka nie nadąża za mózgiem, zresztą same to wiecie😉.
Podejrzewam wpływ melisssy………..
lub też zaczadzenie kurdybankiem…
Sianko z kostki – Kanionek pisał, że ta sucha trawka to super towar.
A wieszco Kanionku drogi- może czas już otworzyć te eksperymenta słoikowe. To w środku mi na jakąś mozarellę czy inną fetę wygląda. Może przypadkiem wymyśliłaś samoprodukujący się ser wyśmienitej jakości i świat zwojujesz nowym przysmakiem. W gruncie rzeczy ten camembert też przypadkiem pleśnią oblazł i nie wiadomo ile w tej jaskini leżał…
Becia, nie nalegaj, napisane, że może NASA. Jak już kupią będzie zamiast drugiej Japonii druga Ameryka. Podłoże mamy przygotowane. Choćby poziom kształcenia – jestem na etapie pierwszej klasy liceum i mają na drugą wybierać rozszerzenia. Już w pierwszej klasie matematyki 4h , fizyki 1h, biologii 1h, geografii i chemii po 1h, historii 2h – aktualnie nie najnowszej. Z informatyki ma być katastofa odpowiednio namoknięta tupolewem i udupianie, bo się człowiek minął wybitnie z powołaniem. Religia i etyka- i jak zwykle z deklaracjami religia w środku, etyka po lekcjach w piątek lub w środę do 16:00.. Taki Hamerykański system. Języki ok, bo jest w klasie językowej. A oświata jak system zdrowia nie ok. Służby zdrowia (u nas wszyscy niby mogą, a za termin i badania płacisz- u nich ci którzy płacą mogą, poza opieką niezbędną). Ja wam powiem, że jak Kanionek się boję. A niech trafię na idiotę, po rocznym wyczekiwaniu. Który mnie zabije zamiast wzmocnić. W centrum hulanie wiatru minęło ok. 2-3 wczoraj w nocy. Wiem, bo dziękowałam ścianom, że są. I nawet zakrycie uszu nie pomagało.
Wy/raz, z moja percepcyja cos nie tak, bo nie nadazam za Twoim strumieniem swiadomosci:)
Jedno co mi se rzucilo w oko: fizyka, chemia, biologia, geografia – PO JEDNEJ GODZINIE TYGODNIOWO?????? Toz to jakis idiotyzm. Czego mozna nauczyc w tak krotkim czasie?
A i jeszcze drugie mi sie rzucilo: dochtory strasznie sie obrazaja za okreslenie “sluzba zdrowia”. Podobno sluzba to we dworze:)
Wiatr mnie postawil lekutko przestraszyl o 3.30 – jak zadulo, normalnie jakby za oknem przetaczaly sie wielkie i szybkie sklady kolejowe.
nw, strumień, w piątek po całym tygodniu? Tak mi się ukapało ;-). A serio, w drugiej części przedmiotów ma nie być, bo młodzież ma wybrać rozszerzenia. A że klasa językowa to po co im fizyka lub chemia. w drugiej i trzeciej klasie? Dochtorów przepraszam, ale system jaki jest każdy widzi.
Wyraz TY weź nic nie mów o szkole i podstawie programowej bo się zjeże jak Pacankowa grzywka.! Ja mam dziecię k… m… w 6 klasie i kolejne lata edukacji to muszę wziąć na siebie bo na szkołę liczyć k… nie mogę. Z WDŻt-u już zapowiedziałam że ją wypiszę.
becia, to przed wami stresujący czas. Ważne by dziecię trafiło w nowym roku na rozsądnych ludzi, zarówno rówieśników jak i nauczycieli. I już nie stresuję, bo przy moich włosach ta Pacankowa grzywka to chyba tylko na kilo cukru.
Wiesz wy/raz, ona nauczyciel i równieśników nie zmieni bo zamiast do gimnazjum przechodzi do 7 klasy. Tylko ani szkoła ani nauczyciele nie są na to przygotowani. Bo nie wiedzą czego będą uczyć. Ministerstwo twierdzi że programy są przygotowane ale eksperci którzy mieli je przygotowywać twierdzą że nie.. Absolutnie nie podoba mi się również rozłożenie nacisku na “ważność” przedmiotów- nie licząc matmy przedmiotów ścisłych jest minimum. A już rozkład lektur z polskiego- porażka. Pan Tadeusz w 4 klasie. Ta.. pewnie- super zachęci do czytania.
Właśnie doczytałam, zagłosowali 30.11. Ale taka zmiana w pół roku? To eksperyment na żywym organizmie i powinien być przemyślany i zaplanowany w każdym calu. Trzymam kciuki, żeby coś się reformie obsunęło.
Becia, serdecznie rozumiem. My mamy pierwszą gimnazjum i nie mniejsze lęki przed “dobrą zmianą” w edukacji :((
Becia, ja bym już zawartości tych słoików nie spróbowała za żadne skarby świata, i może to i lepiej. Bo weź – gdyby faktycznie wyszło z tego coś niesamowitego, to niby jak miałabym wdrożyć produkcję na większą skalę?
(nie no, proste: kupić akwarium 500 litrów i trzymać w nim zsiadłe mleko przez rok. Niesamowity Ser wybierałabym łyżką cedzakową, a Cudowną Serwatkę sprzedawała w buteleczkach, jako eliksir młodości, do wcierania w skórę lub zażywania doustnego. Ale jeszcze poczekam na odzew z NASA ;))
podziwiam jakniewiem co za ten płot, co to “Wygląda elegancko, prawda? TERAZ wygląda, bo fotki robiłam, gdy już wsiąkła w ziemię nasza krew, siódme poty, smarki i gorzkie łzy, i choć leśne echo nadal powtarza: „wamać… wamać… wamać….”, oraz umarłam po tym tekście )))))) podziwiam też za pieczenie chleba, gdyż zaraz po tym, jak mi z trzy razy nie wyszło a raczej wyszedł zakalec, to zaprzestałam raz na zawsze! zakwas dostawałam od koleżanki i na bogów nie wiedziałam, że taki z nim ambaras, więc doceniam i tę moją koleżankę)))) i Ciebie, że też Ci się chce )))
no i na razie tyle mam do napisania, bo ja jak zwykle na raty )) ściskam w te zimnice i piździawicę.
Gwóźdź zardzewiały to musi być coś cennego, bo najlepsiejszy Przyjaciel mojej bardzo dobrej Znajomej dostał całą puszkę takich gwoździ na swoje Ważne Urodziny.
Pacanek całkiem anglosaski look prezentuje. Pewien profesor od literatury angielskiej bardzo go przypominał, tylko mniej pociągłą twarz posiadał.
A gdzie jest Tereska?
I chlep, chlebek, chlebuś, zkwas, pieczenie własnoręczne, po głowie mi tatterują. Tak sugestywnie opowiadasz i obrazujesz. Na emeryturze się wezmę (?)
A w to, jak sobie poradziliście z elektrycznym pastuchem, do tej pory uwierzyć nie mogę. Nie to, żebym nie dowierzała w Wasze zdolności, ale żeby TAK?? Osiemnaście razy oglądałam zdjęcia i JAK TO?? Wy dwoje temi ręcami? Taki kawał ogrodzenia + wykoszenia? O matulu…
Furtka z okna zdobyła me serce w kategorii funkcjonalno-estetyczne.
I : dlaczego Ci wygodniej z fioletową pokrywką? ;-)
Drogie Panie, to jest gwóźdź, który otwiera oczy niedowiarkom!
Otwiera, raz a dobrze, jak puszke z paprykarzem szczecinskim;)
NIe posądzałam o sadyzm ;-)). Niedowiarkom jakimkolwiek na stałe ten gwóźdź? Ja tak od razu sobie pomyślałam, że ten gwóźdź to można wykorzystać racjonalnie, pojedynczo – słabo, ale jak więcej: takie grabki pod zasiewy, żeby się z rowkami nie bujać. Na zdjęciu nie widać, ja w calach słaba, ale tak z 7-10 cm ma. I takie prawie proste rowki by się dało.
Gwóźdź – symbol. Odbicie naszego jestestwa. Nadgryziony czasem, poddaje się z wolna, ale łeb trzyma w górze, nie ulega, nie kłania się. Nie da się wykorzystać ponownie albowiem wie, że nastał czas jego świetności mimo, iż błysk pierwotny przeminął. Nie będzie więcej chował głowy, milczał tracąc swój konający blask. On jest dumny i żywota dokona obróciwszy się w pył, gdy czas ostatni go dosięgnie. To byłem Ja, Gwóźdź.
Małyżonek proszę pisz więcej :)
To jest gwóźdź na miarę naszych czasów!!!
…a nabywcom nowych gwoździ mówimy stanowcze, zdecydowane NIE!
A od kiedy zapisy do SPA?
Bo ja ostatnio jakoś dziko się czuję…
I oprócz wodno-błotnych atrakcji można by jeszcze prądy, bo jak widać na zdjęciu infrastruktura jest.
Bo chce się podpiąć do pastucha :):):) Kozy by ci raczej odradzały, Mając też :):)
Odpowiednio dawkowane impulsy mogą zdziałać cuda. Byle nie przesadzić 🤓
A przystojny i dziany pastuch vel kowboj…hm. Mogę się podpiąć.
Żeby tylko nie przesadzić z siłą impulsu. “Lot nad kukułczym gniazdem” mi się przypomniał, więc uważaj Bo:-))
Czasy są takie hm zwariowane, to i metody trzeba stosować wariackie. Cała nasza rzeczywistość przypomina odział zamknięty pod rządami siostry Diesel, czy jak jej tam było 🚑.
A tak na poważnie. Mi już trudno się odnaleźć się w tej porąbanej rzeczywistości. Odskocznia w postaci bloga Kanionka, widok szczęśliwych zwierząt, lektura ciekawych tekstów i komentarzy daje taki pozytywny impuls. I nie trzeba się bać przedawkowania.
Myślisz, że sprawdziłoby się takie rozwiązanie dla Twoich Rosołów?
https://www.facebook.com/Avantgardens.org/photos/a.573121939368238.146332.531746770172422/1589438724403216/?type=3&theater
;-)
Ha, w końcu wyjaśniło się pytanie z klasycznego skeczu o drzwiach, czy mają być bardziej wyjściowe, czy wejściowe :-) W przypadku tego modelu ewidentnie trzeba montować parę.
Para to już “prosta” droga do drzwi obrotowych. Prawo- i lewoskrętnych. Hi, hi.
Lubię ten skecz.
Skąd się tu wzięło 200 komentarzy???
Zwłoki pomidorów i u mnie w szklarni dogorywają. Jakoś nie dałam rady dotąd pogrzebać. Ale NIE PRZEJMUJĘ SIĘ. Przez okna mało co już widać, takie brudne. Ale NIE PRZEJMUJĘ SIĘ. Na ścieżce przed domem (chodnika się jak na razie nie dorobiłam) krety wykopały 2 ogromne kopce, teraz zamarznięte na kość. Przeskakuję i NIE PRZEJMUJĘ SIĘ. Wylałam na stół, na siebie, na obrus, na podłogę (nawet na szafki kuchenne chlusnęło) blisko litrowego szejka z zieleniną, sprzatałam godzinę. Nie zaklęłam ani razu, oaza spokoju. Normalnie na wszystko mam wywalone ostatnio – lotos, jezioro, te sprawy. NIC NIE BRAŁAM. Jakby się kto pytał.
A na słomiance miałam pocztówki z kotkami. I plakat z serialu “Połnoc – Południe”. Później, już w internacie, nad łóżkiem plakaty z zespołami metalowymi, chociaż wcale metalu nie słuchałam tak namiętnie. A w każdym pokoju internatowym na nieśmiertelnej półeczce drewnianej ściennej instalacja z pustych pojemników po dezodorantach (!!! tak…) Internat w Nowej Hucie;)
Przed chwilą przestalo wiać u mnie. Mam nadzieję, że na dłużej, bo tydzień to nawet na mój STAN ZEN to jednak za długo;)
Sunsette, tak strrrasznie się NIE PRZEJMUJESZ, że się o Ciebie zaczynam NAPRAWDĘ BAĆ ; )
Sunsette, daj troche tego ZENA. Sie bardzo staram nie przejmować. Już osiągnęłam stan w którym moja percepcja omija fruwające kłaki (psie i kocie), suche kikuty bazylii na parapecie i niedokręcone słoiki. Ale np. skrobanie widelcem po talerzu czy głośne siąpanie nosem w wykonaniu domowników mogą zakończyć się przemocą w rodzinie :(
Kochana, pożycz swojego ZEN-a, ja od wielu miesięcy stronię od polityki – cenię swoje zdrowie psychiczne, ale dziś mnie podstępnie dopadła. Oaza spokoju się przyda. Proponuję założyć małe wyznaniowe, wierzące w ludzką niechęć do samozagłady i sparszywienia “kółko” wyplataczy wiary w człowieka i sera od szczęśliwych kóz.
No cóż kochana. Masz we mnie członka założyciela.
Choć wiary w człowieka zostało mi ostatnio jak na lekarstwo. A nawet mniej.
A podobno wystarczyłoby do przenoszenia gór nawet tyle co ziarnko gorczycy…
Ehhh.
Dzięki członku założycielu. Jak dojdziemy do 100 odcisków raciczek to zainwestujemy w oazę ;-). Popleciemy, powyplatamy to może i to ziarnko urośnie. I homeopatycznie wiara w człowieka. Gorąco pozdrawiam i przesyłam dobre fluidy mych poplątanych myśli.
Aż tak źle? Ja oczywiście mam tak w standardzie, ale do Ciebie to nie pasuje Katarzyno :-) Zrób tak: wstajesz rano i śpiewasz: szczotka, puszka, kontrola, ciepła woda – tak się zaczyna..?
Ano źle.
Już myślałam, że całe zło świata na mnie usiadło w poprzednim roku i, że teraz to już tylko lepiej.
Acha – akurat.
Ja nie wiem – może sobie po cichutku zwariuję?
I sama się zawiozę w jakieś odosobnienie?
Tylko jeszcze mi “10” i “15” chyba jednak muszą dojśc chociaż do “18”.
Psiamać!
Kachna!! To karalne! Skradłaś mój plan na przyszłość! ;)
I tak z naszej przytulnej oazy zrobimy sobie przytulną wyspę szaleńców ;)
Mnie od zgłoszenia się na odpowiedni oddział poza nieletnością Młodego powstrzymuje fakt, że mogliby mnie pozbawić dostępu do szydełka (włóczek, igły, nici, koralików, drucików, kombinerek itp.). A przecież jak jeszcze nikogo tym szydełkiem nie zadźgałam to chyba mogłabym sobie podziergać dla ukojenia nerwów, nie?
Mam tez jeszcze inny plan – ale one jest jeszcze bardziej i naprawdę karalny – wiec nie powiem….
Ehhhh.
Z serii: “Dlaczego wolę gnój?”. Artykuł, który kiedyś przeczytałem będąc młodszym naiwniakiem (długo go szukałem :-) ) http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127290,6518038,Polski_Bill_Gates_i_swinie.html
Kachna, Jak już wariować, to nie po cichutku. Myślę, że stan normalności wymaga pewnej fiksacji w obecnym świecie, żeby nie zgłupieć do końca. Do osiemnastek dolecisz, zanim się obejrzysz, niestety. Czy macie takie wrażenie, że im starsze dzieci, tym szybciej leci czas? Porównajcie sobie pierwszy rok, upływ czasu w przedszkolu, szkole itd. Dni czasem się wloką, ale czas nieuchronnie przyspiesza. Mam nadzieję, że całe zło tego świata ci odpuści. Może mogę w czymś pomóc? Dobrze, że jest Kanionek, bo jak was czytam, to robi mi się lepiej na duszy., choć nie zawsze to róż. A do oazy zapraszam również z szydełkami. Zawsze możemy szydzić lub zadźgać zło. Jak to się teraz mówi: A kto bogatemu zabroni.
mały żonku, trzymajmy się homeopatycznej wiary w człowieka, MUSI być lepiej. Mam nadzieję. Bo mogę napisać w odniesieniu do artykułu, że lata niszczenia człowieka, straconych ew. patentów, szans na rozwój myśli technologicznej jest be. I mogę napisać, że nie zgadzam się z rzucaniem kłód pod nogi ludziom, którym jeszcze się chce cokolwiek robić. A w ramach rozrywki trzeba im podnieść poprzeczkę, żeby uzyskać przypływ gotówki. Tfu! I niestety, choć zmieniły się czasy, ekipy – nic się nie zmieniło.
Ja tak niby w temacie, a niby nie.
Kozy Kochane. Chciałam Wam coś napisać w ten weekend, ale nic z tego nie będzie. Po pierwsze bowiem – net od jakiegoś tygodnia ma fochy i wapory, pojawia się i znika, a jak jest, to najczęściej na 2G. Po drugie bowiem, i jest to bowiem najważniejsze – Koninek cały w proszku. Od wczoraj chodzi nerwowy i śni koszmary na jawie, bo otóż w poniedziałek przyjedzie do nas koń trola. Z Powiatowego Inspektoratu Weterynarii. Taka wiecie, standardowa, z losowania. Kiedyś musiała nastąpić, choć łudziłam się, że będziemy mieli szczęście i końtrola przyjdzie latem, a ma to dla nas takie znaczenie, że gdzieś musimy skitrać owieczki na te kilka godzin (nie wiem, ile trwa końtrola, bo to mój pierwszy raz, ale myślę, że skoro oni też tu będą pierwszy raz, to obowiązkowo będą wszystko oglądać, liczyć, mierzyć i się czepiać), no i wychodzi na to, że małżonek pójdzie z nimi na wygnanie, to jest weźmie owieczki na postronki (“jak oni to zrobią” to jest odrębna kwestia) i spędzi kilka godzin na mrozie (w poniedziałek ma być minus trzy), podczas gdy ja tu będę z miną pokerzysty uparcie twierdzić, że Upadła Krycha z Wielkim Cycem urodziła się w sierpniu bieżącego roku, i się tłumaczyć, dlaczego wszyscy mają po jednym kolczyku. A ponieważ nie wiem, czego jeszcze można się spodziewać po Hiszpańskiej Inkwizycji, to sobie wymyślam. I co wymyślę, to robi się tylko straszniej. No tak mam, i co mi możecie zrobić. Reasumując – nie nadaję się obecnie do niczego, za co serdecznie przepraszam, a teraz idę coś zjeść, jeśli dam radę przełknąć.
Mysle, Kanionku, ze nawet taki koń trola doceni to, jak traktujecie zwierzeta. jakie maja u Was warunki i jak wygladaja dzieki temu. Ja wiem, wiem, ze przepisy, procedury itp., ale przeciez nawet lekarz-urzedas weterynaryjny nie jest pozbawiony serca.
Glupio brzmi? Nie sondzem!
Lekarz tak, ale urzędnik? Nie ma serca, ma przepisy.
Trzymam kciuki Kanionku, żeby końtrola przeszła szybko i bezboleśnie i nie była zbyt dociekliwa :)
Dziś albo jutro skrobnę emalię do Cię :*
Kanionku, ja nie skrobnę, bo się nie znam. Mogę tylko polecić ciocię Marzenkę w razie problemów. Jeśli nie chodzi bezpośrednio o mnie – bo wtedy to sierota jestem, to paru ludziom udało mi się pomóc. Nie jestem prawnikiem, ale skuteczność mam dużą.
Ooooo!!! Atos sie postaral i fajne narzedzie zainstalowal na blogu:)
Dzię-kuj-je-my!
Faktycznie fajne :) Tylko skąd pomysł, by ograniczyć liczbę do dwudziestu ;)
Po prawdzie, czasami trudno mi wyłapać kpinę. Z jakiegoś powodu wciąż pozostaję jedynym samcem, który się tu wychyla. To ile ma być? Swoją drogą, ciekawe z jakiego…z jakiego. Echo grało.
Z powodu bo:
– samce nie czytają tekstów dłuższych niż podpis pod zdjęciem?
– samice nie dopuszczają swoich drugich połówek bo chcą pochichrać bez ich udziału?
– samce są introwertykami i nie mają potrzeby się ujawniać swoich opinii?
– tematy poruszane na blogu/w komentarzach są nieinteresujące dla samców?
Same obrzydliwie seksistowskie powody mi przyszły do głowy…
Z własnego podwórka – Stary słucha jak mu czytam (albo czyta przez ramię) ale sam nie zajrzy bo woli jeździć czołgiem, a może bo ja szybciej mu przeczytam niż on sam odpali, Młody czyta przez ramię i dopytuje się co nowego u Was ale sam nie zagląda, bo ma reglamentowany dostęp do netu ;)
MałyŻonku, jest super, serio.
To z dwudziestoma to była chamska prowokacja i nieudolna próba nawiązania do starej, tradycyjnej polskiej przypadłości pod tytułem “a czepnę się, bo za spokojnie będzie”. Bo tak naprawdę, to nieważne, czy trzydzieści, dwadzieścia, czy czterdzieści cztery :D
Choć przyznać muszę, że do liczby 44 zawsze miałam słabość.
Jak komuś nie wyświetla się pasek przewijania, tylko ma wyciąg na pół strony, to trzeba odświeżyć kombinacją Ctrl+F5.
EDIT: mam na myśli obszar na bocznym pasku z listą ostatnich komentarzy. Dobranoc.
Cześć Koziarnio.
Piszę, żeby dać świadectwo prawdzie: ser wędzony z szałwią bardzo dobry, oryginalny smak – polecam, a ser wędzony z orzechami jeszcze lepszy!
Podziwiam Was, Kanionku i Mały Żonku za ten ogrom pracy, który każdego dnia odwalacie.
Lece do swojej roboty i pozdrawiam,
A nie wędzony z orzechami jaki niewymownie niezrównany! Kto nie próbował jeszcze, niech karbuje, na marzec/kwiecień (tylko orzechy już nie takie świeżuchne będą).
Muszę Wam powiedzieć, jesteście okropne. Ja stoję w kolejce na wiosnę i ślinię klawiaturę. A jak mnie jakaś szał-wia, albo o-rzesz dopadnie, to co?
Pocieszę Cię, wy/raz, że ja też jeszcze nie jadłam tego z orzechami, ani z szałwią. Ba, ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam swój ser! Nie licząc tego dojrzewającego, co go mysz nadgryzła, więc zeżarliśmy go jako egzemplarz próbny, to będzie jakoś latem, wczesnym latem. Wędzony to był ser, w okresie zaniku zamówień i jednocześnie najwyższej mleczności, no ale potem wpadłam na pomysł robienia tych woskowanych i skończyło się nasze serożarstwo.
A jeśli chodzi o dopadanie, to mnie na przykłąd wczoraj dopadła żołądkowa zgroza, czyli spóźniony, jesienny atak wrzoda. Wulkanicznej Nalewki od Moniki miałam już tylko tyci, tyci, na dnie buteleczki, przyjęłam tę kapkę doustnie i położyłam się, by spędzić długie godziny w pozycji “na trąbkę” (na taką trąbkę, którą ktoś położył na szynie kolejowej, a zaraz po tym jechał towarowy z węglem), obejrzałam ciurkiem czternaście odcinków “The King of Queens” i zasnęłam okropnie nieszczęśliwa. Dziś jest lepiej, choć to jeszcze o niczym nie świadczy. Ja tego gada dobrze znam, on się może w każdej chwili reaktywować. Chciałam sobie zrobić więcej tej Wulkanicznej Otuchy, bo Monika przysłała mi pociąg towarowy z orzechami włoskimi, ale się okazuje, że ją się robi z zielonych orzechów. Lada dzień jednak będę warzyć swój własny syropek wielkiej mocy, czyli coś w rodzaju nalewki z pigwowca, imbiru i tony prawdziwego, lokalnego miodu, i ten syropek ma być tak antybakteryjny i tak antywirusowy, i tak wzmacniający i przeciwzimowy, że aż strach. Na spirycie, rzecz jasna. Podobno działa na wszystko, więc może i gada zgładzi.
Jeżu złoty, kiedy ta wiosna…?
Nie wiem jak z wrzodami zoladka, ale czytalam cos o przyjmowaniu doustnym Balsamu Szostakowskiego (wynalazek jakiegos radzieckiego lekarza) na wrzody dwunastnicy.
Ten specyfik sluzy zasadniczo do leczenia trudno gojacych sie ran (np. odlezyn), ale podobno dziala tez wewnetrznie.
Ma toto konsystencje miodu, zapach dosc specyficzny, jakby zywiczny. Paprze bardzo (jak zywica). W jakiej formie (rozcienczony czy nie) przyjmuje sie go doustnie, nie wiem, ale poszperaj w necie.
Nie martw się Kanionku drogi, już zaraz Nowy Rok a potem zaraz przedwiośnie.. szybko minie zima, zobaczysz. :) Spiryt na wrzody? hmm ciekawa kuracja…
A serka w tym roku też będzie więcej, jak dziewczyny się postarają, to i dla Was starczy. Zobaczysz. Będzie dobrze:)
A właśnie kożuchy powtórzyły ruję w listopadzie czy stwierdziły że w tym roku sobie już odpuszczają?
Z dzieciństwa pamiętam, co prawda dość niewyraźnie, że ojczym mojej mamy na wrzody stosował właśnie spirytus i siemię lniane. Widocznie kiedyś było to popularne. Może teraz opracowano jakieś lepsze kuracje?
Podejrzewam, że alkohol z lekka odkaża z Helicobacter pylori żołądki tych, którzy wrzody zawdzięczają tej właśnie “przemiłej” bakterii, czyli 60-70% posiadaczy wrzodów. Ale terapia wygląda na należącą do gatunku “co nas nie zabije…” :-)
Chociaż kiedyś odkażało się otwarte rany spiritem i też ludzie to jakoś przeżywali, nie? :D
Mój mąż ma wrzody i twierdzi że przez nie nigdy nie zostanie alkoholikiem:) Co wypije więcej alkoholu niż kieliszek lub dwa to zwraca.. A siemię to tak- zawsze mu pomaga
Nie moglam się powstrzymać, żeby się z Wami nie podzielić :)
https://www.facebook.com/rappingdad/videos/622459154576507/?__mref=message_bubble
Cudne:)
Moja przygarnięta suka-bokserka kiedyś tak z małymi kociakami leżała. Z 10 sztukami.
I próbowała je karmić;)
Muszę się podzielić, no muszę:
Wczoraj rozmawiam z mym małżonkiem na temat kapusty kwaszonej własnej roboty. Że może byśmy tak sami spróbowali ją zrobić. Gliniany garnek mamy, hantle mamy, kapustę się kupi… Zastanawiałam się tylko w jakich warunkach musi stać taka kapusta.
– No oczywiście: w pokojowych – autorytatywnie stwierdza małżonek.
Po chwili dodaje:
– Bez kłótni i wojen.
Kurtyna i oklaski.
Śliczne! Ja jednak optuję za kuchnią niż pokojem :-)). Kiszę w wiadrach plastikowych u teściów w blokach, bo u nich cieplej (u mnie max 20C i marnie się kisi), przekładam do słoików. Trzymam jeszcze w słoikach ze 2 dni w domu i wynoszę na strych. Potem wykorzystuję w miarę potrzeby, a omijam zbieranie kapusty z wierzchu, bo zawsze po jakimś czasie ta pierwsza warstwa jest do usunięcia.
Wy/raz – u mnie w tym roku ukisiła się w osiemnastu stopniach w cztery dni! Pierwszy raz tak szybko i pierwszy raz nie musiałam kombinować ze stawianiem przy piecu, kaloryferze, czy robieniem okładów z kota ;) Podejrzewam, że zmieniła mi się “atmosfera” w domu – te wszystkie sery, wino, chleby… W powietrzu musi latać niejedna eskadra dzikich drożdży i innych “dobrych” bakterii.
stare sposoby na kiszenie:
https://www.facebook.com/376481252432200/photos/pcb.1113478968732421/1113478865399098/?type=3&theater
Te stare sposoby są wciąż na czasie, choć nikt już chyba nie kisi w domu 100 kg kapusty w drewnianej beczce. Najbardziej podoba mi się ustęp o udeptywaniu kapusty nogami – pracownika trzeba poddać dokładnej kąpieli i specjalnie uporządkować nogi.
W kiszeniu kapusty niby nie ma nic trudnego – kapusta, marchew, sól, porządne ubicie, obciążenie od góry, żeby kapusta była przykryta sokiem. A jednak dzisiaj kapusta kapuście nierówna. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku na główkę kapusty przypadało chyba mniej azotu, niż dzisiaj ;)
No Kanionku ja, z racji iż czasem bywam koń trolerem, wiem że to czego nie lubią to jak robi się z nich idiotów. Nikt nie uwierzy że Krycha z sierpnia. Może lepiej już daj ją Małemu żonkowi na postronek razem z wełniakami a szanownej komisji płacz że zaginęła wczoraj pewnie ktoś ukradł albo wilcy i co ty teraz biedna zrobisz.. Jutro się znajdzie. Jakby się czepiali czegoś, braku tabliczki czy rękawiczki czy czego tam innego to udawaj głupią blondynkę, “panie a sąsiad mówił że nie trzeba i co ja teraz biedniutka zrobię” A o kolczyki to raczej czepiać się nie będą. co najwyżej wpiszą w uwagach. Zresztą tak może i lepiej, będą mieli już co wpisać do poprawki w protokole i nie będą szukać czego innego. A za to cię nie ukarzą bo kozy oznaczone i kolczyki masz. Upomnienie co najwyżej. Podsumowując- zrób kawę i ciasto i do niczego się nie przyznawaj;) a będzie dobrze, zobaczysz:)
NW- kontroler nie ma serca tylko przepisy. Jak ma serce to dostaje naganę, coś o tym wiem:(
WIEM- jak wpuścisz do stada śmierdzącego Pacanka to może nie będą chcieli za bardzo do kóz zbliżać tylko policzą sztuki i Krycha schowa się w tłumie. Jak będą kobiety w komisji to bardzo prawdopodobne. A Kurdefelek podlega pod ten sam oddział PIW-u? W naszych dziurach to najczęściej bardzo skąpe kadrowo oddziały są i wszędzie jeżdżą te same osoby to można się podpytać jak skrupulatne i czy ta Krycha ujdzie…
@Kachna
Katarzyno, jest taki muzyk, którego nie lubię. Osiągnął sukces, był w dołku i na górce…twórczości nie podziwiam, ale chylę czoła za ogrom włożonej pracy. Jest zajebisty i wszyscy go znają. Oczywiście żyje z tego co robi. Stwierdził, że jeżeli czegoś bardzo chcemy, to osiągniemy to. Jeżeli jest coś, czego bardzo, bardzo nie chcemy, to też to dostaniemy. Nie realizuj samospełniającej się przepowiedni. Jest mnóstwo pozytywnych rzeczy dookoła na których można się skupić. Przeanalizuj strukturę populacji planety Ziemia, a szybko zauważysz, że żyjesz na obszarze oferującym przyzwoity byt. Nie marnuj czasu na depresję. Byłem (jestem?), widziałem, nie warto. Jeśli bredzę, przepraszam. Dobija północ, zbliża się randka z węglem, być może w poniedziałek czekają mnie 2-3 godziny na mrozie ze zwierzątkami, ale nie ma co marudzić. Przyj do przodu i ciesz się z małych rzeczy. Licznik bije i wykorzystaj go najlepiej jak się da zanim dobije zera.
Popieram małegożonka wszystkimi raciczkami. Ktoś mnie kiedyś dawno temu namówił na wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości ze szczególnym uwzględnieniem marzeń, a potem potem czule powiedział “masz co chciałaś” i to była prawda. Moja przyjaciółka mówi : mówisz i masz, chociaź czasem to “i” trwa 20 lat. Więc mówmy, że się uda i będzie zajebiście. A kontrola będzie, uda się i będzie zajebiście, wszyscy będą chwalić Kanionka i podziwiać, tak mówię i myślę i proszę resztę koziarni o to samo. Ja jutro będę piec pierniczki i myśleć o uśmiechniętym Kanionku po kontroli :-D
Bardzo przepraszam, nie znam się zupełnie na przepisach hodowlanych, dlatego chcę zapytać, czy nie można mieć w gospodarstwie zwyczajnego zwierzątka domowego typu owca wełniasta? Przecież dwie owieczki, takie słodkie z kokardką w runie, to nie hodowla tylko pupilki do głaskania. A może należy kolczykować wszystkie koty, psy, kaczki, gęsi – o kurach nie wspomnę. No cóż, skoro Pawlak z pastowanym kabanem po lesie mógł spacerować, to Mały Żonek z owieczkami, z badylkiem, motylkiem po kniejach pomykać musi. Przedkontrolnie pozdrawiam i ślę dobre myśli.
Ech, gdybym ja umiała rysować – wizja Małegożonka z badylkiem i motylkiem aż się prosi o stosowną ilustrację :)))
Ciocia – no ale jak to “gdybym umiała”? A kto mi narysował najpiękniejszy, najbardziej wzruszający pomnik na świecie? Wyglądam na nim jak żywa, a pamiętam dobrze, że rysowałaś go jeszcze zanim miałyśmy okazję się poznać osobiście.
Monika – już znam odpowiedź z pierwszej ręki (czyli z ust koń troli), a że takie pytania padały już wcześniej (“a co jeśli przygarnę kozę ze schroniska”), to mówię: zapytaliśmy koń trolę, co by było, gdybyśmy chcieli przygarnąć jakieś kozy z litości, bo wiadomo, że czasem się na takie trafia, i legalnie je zarejestrować. No i pani powiedziała, że lepiej nie, bo właśnie jakoś w tym roku jedna babka przygarnęła stadko kóz ZE SCHRONISKA (czyli wiadomo, że zostały komuś odebrane za niewłaściwą opiekę), i narobiła sobie tylko problemów. Ja się domyślam, na czym polega ten problem – przepisy nie przewidują rejestracji dorosłych kóz, bo oficjalnie takie zwierzęta w Polsce nie istnieją, a okres przejściowy, gdy można się było po dobroci zgłosić do ARiMR i takie dorosłe kozy zarejestrować, skończył się jakoś w 2004 roku. No a skoro przepisy nie przewidują, nie ma takiej procedury, system komputerowy “nie zrozumie” itd., to każda taka sprawa wymaga decyzji na wyższych szczeblach, a wyższy szczebel może mieć to głęboko w d…, a nawet jeśli wyjątkowo wyrazi zgodę (czytałam, że były takie przypadki), to dajcie spokój, ile to kosztuje czasu, nerwów i próśb uniżonych na piśmie w piętnastu egzemplarzach. A jesli organ się nie zgodzi, to wtopa, bo już przecież WIE, że macie taką trefną kozę, i pozostaje wyjście “humanitarne”.
Smutne jest to, że nawet schronisko dla zwierząt nie może takich zwierząt zarejestrować, bo pewnie znów brakuje jakiejś procedury, a schronisko w świetle prawa nie jest gospodarstwem rolnym.
Dla rozluźnienia i zajęcia łba myślami innemi niż kontrole i plomby: historyjka-histeryjka z obrazkami.
Otóż zajmujemy się aktualnie z małżonkiem “robieniem kuchni”, w co wchodzi między innymi kładzenie płytek “za blatem”. No i z reguły przed taką robotą oglądamy sobie na jutubie, jak to robią inni. Filmiki instruktażowe również, takie tam pierdoły na temat.
No i właśnie trafiliśmy na następujący materiał szkoleniowy:
https://www.youtube.com/watch?v=0OcOwG66kZc
Małżonek powiedział “musisz się koniecznie podzielić tym z innymi na Kanionku”. No to się dzielę :)
Uwaga, jak kto wrażliwszy, to niech lepiej nie klika, bo znów zbiorę ochrzan, że się odzobaczyć nie da ;)
PS. Mam nadzieję, że kontról (tak mawiali u nas we wsi) już poszła i nie poczyniła szkód.
Bleeeeeeeee. Łkomatko z glazurą i packą 😲
Ja sobie na razie nie zobaczę, bo mam net na kartki ;)
A kontról aka koń trola to dopiero jutro!
Tymczasem dzisiaj – za nami pracowity dzień pełen udręki, szarpaniny, błota, długich kilometrów na piechotę, po ciemku i w deszczu. Nie powiem o co chodzi, w razie gdyby tuż za którymś monitorem czaił się wróg. Rano mieliśmy też polowanie, tuż pod domem, i znowu pachoły w odblaskowych kurtkach latały po lesie drąc mordę, a inne pachoły nakurwiały z dwururki. Nie wiem, co ustrzelili, ale zgubili jednego psa. Foksteriera. Kapnęli się dopiero wieczorem, gdy my, z kontrabandą, po ciemku przez błotniste ścieżki… No nieważne. W każdym razie oni, dwaj tacy z mordy przeokrutni, jechali samochodem, zatrzymali się na nasz widok, żeby nas zapytać, czyśmy nie widzieli tego ich foksteriera, i wtedy się okazało, że po polowaniu musiała być jakaś grupowa impreza dla dzielnych myśliwych, bo ci dwaj byli zwyczajnie pijani. Taka tam, leśna historyjka. Foksteriera niestety nie widzieliśmy (jak oni go curwa zgubili?), a znając ten las i mając w pamięci choćby wypadek Atosa, stawiamy na foksie krzyżyk.
No nic. Jesteśmy zmęczeni, a ja, dodatkowo, powoli osiągam stan przedzawałowy. To silniejsze ode mnie. Boję się wszystkiego, a z czarnymi wizjami zawsze chadzałam pod rękę. Jeśli jutro wszystko pójdzie dobrze, to jeszcze tylko ze trzy dni migreny z oczopląsem i znów będę sobą, a na razie ręce mi latają i język się plącze.
Kanionek! Ja Wam zabraniam tak sie denerwowac! Przecie to niewarte Waszych nerwow!
Kontrola przyjdzie i pojdzie. Taka kolej rzeczy, nie?
(trzymam mocno kciuki, najbardziej za stan Waszych nerwow, Panstwo Kanionkowie. Za reszte tez.)
Dzięki, Nw :)
Ja wiedziałam, że przyjdzie i pójdzie, tylko chodziło mi o to, jaki protokół po sobie zostawi (np.: “wszystko źle, kara dożywocia dla Kanionka, kozy do rzeźni, Mały Żonek za współudział – 500 godzin prac społecznych”).
Kanionek!
Powiedz koń troli na wstępie, że Ty masz nerwice i w ogóle, i że wyprowadziłaś się na wieś, żeby podreperować stargane nerwy. Raz, że Twoje zdenerwowanie będzie usprawiedliwione, dwa, że wprowadzisz inspektorów w dobry humor. Pewnie będą sobie powtarzać latami jako dobry dowcip historię o takiej jednej co nerwy chciała leczyć kozami ;P
No istnieje jeszcze opcja, że całkiem pójdziesz w wariatkę i uni, ta koń trol, się wystraszą i odpuszczą Ci żeby się z wariatką nie użerać ;)
Ciocia :D Myślałam dokładnie o tym samym! Ale gdy koń trola wysiadła z samochodu z miłą, uśmiechniętą twarzą, to już wiedziałam, że nie muszę robić z siebie większej wariatki, niż faktycznie jestem ;)
(ale tak na przyszłość rozważam wyrobienie sobie żółtych papierów, którymi w razie czego będę mogła machać wszystkim przed nosem)
Tylko nie przesadź, żeby Ci zwierzątek nie zabrali ;)
Ha! A jednak ja mialam racje, ze kon trol z ludzkimi odruchami!
Trzymam kciuki Kanionek. WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE. Zobaczysz:)
Dzięki, Becia, a teraz mogę się przyznać, że tym poprzednim komentarzem wystraszyłaś mnie na śmierć (wiesz, że ciasto mam upiec dla koń troli, a Krychę “zgubić” w lesie) i w nocy z soboty na niedzielę spałam tylko trzy godziny.
No wiem, wszystko przeze mnie:(:( Najpierw napisałam, potem sobie przypomniałam że Kanionek nerwus i nie było jak skasować :(
Daj se siana, Kozo Kochana, bo choćbyś nie wiem co napisała, ja i tak snułabym swoje wizje. Serio, nie umiem nad tym zapanować. To jest choroba i to wcale nie jest śmieszne. Wierzcie lub nie, ale ja na samo słowo “kontrola” już czuję się przestępcą. Kiedyś jeździłam środkami publicznego transportu, wiadomo, autobusem, tramwajem, pociągiem, i wyobraźcie sobie, że zawsze miałam bilet, a mimo to, gdy do pojazdu wpadał “kanar”, to ja momentalnie: tętno 120, siódme poty i ręce z tyłu, gotowe na kajdanki. A to tylko jeden z tysiąca przykładów.
Kanionku! Do boju! Pierwś i świr do przodu, a końtrola pójdzie z dymem paniki w oczach, gdzie pieprz rośnie 😈
Nie oczekuję, że ktoś mnie zrozumie… Dzisiaj stwierdziłam, że mój mąż jest jedynym facetem na świecie, który nie wyśmiał żony, która ryczy w chusteczki, że źle tańczy tango argentyńskie, bo jej ósemki nie wychodzą dobrze. No, nie wychodzą…:(
Kanionku, nie chichraj się!!! No!!!!
Bila, chichrałam, ale z innego powodu. Otóż ponieważ i z uwagi na to, że na tańcach się znam jak Bożena na gotowaniu, to gdy napisałaś o tych niewychodzących ósemkach, w pierwszej chwili pomyślałam o zębach trzonowych… Bo wiadomo, że złej baletnicy przeszkadza nawet krzywa ósemka ;)
Haha to może być to! Cieszę się że już po kontroli pozdrawiam zimowo 💋
Ale ja pomyślałam dokładnie to samo co Kanionek i nie mogłam dojść co mają zęby do tańca… Po drugim czytaniu – zrozumiałam :)
Od rana odczyniam uroki. Ażeby koń trola ludzka się okazała. Zennn… Kanionku i mały żonku, zennn…..
Dzięki, Ynk :)
Koń trola policzyła, pomierzyła (ja gupia myślała, że uni będą z miarką na taśmie latać, a uni mają nowoczesny, laserowy odległościomierz! Pewnie nie ma takiego słowa, ale co tam, dzisiaj jestem kretynką), pod podwozia nikomu nie zaglądała, a małżonek mówi, że po wejściu do koziarni, na twarzy koń troli odmalowało się coś w rodzaju ulgi i odprężenia (ja tego nie zarejestrowałam, bo przez cały czas przebywałam w innym wymiarze, usiłując zobaczyć moje kozy i koziarnię oczyma obcych ludzi), herbaty nawet nie chciała, sporządziła protokół, zarządziła zakup tabliczki “osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony” (bo ta deska, co ją Bożena z Ireną zmalowały, nadal wisi, ale treść ostrzeżenia wyblakła na słońcu) oraz środka do dezynfekcji na wypadek zarazy, i pojechała. A wtedy małżonek kazał mi usiąść przy stole i powtarzać: “małżonek miał rację, niepotrzebnie się denerwowałam”.
A mowilam, mowilam????
No i kto mial racje, Kolezanki Kozy od nieludzkich urzedasow????
Kon trol docenila i pewnie byla zyczliwsza, a przynajmniej mniej czepliwa.
NW – kwestia doświadczenia życiowego. Co kogo spotkało i ile urzędników zna. Też się cieszę, że nie miałam racji. :)
Kanionku, jak będzie po kontroli to napisz ok? Cobyśmy przestali te paznokcie obgryzać..
Aaaa, i przepraszam, że tak późno daliśmy Wam znać, ale krótko po koń troli mieliśmy jeszcze coś do załatwienia, a później ostatnie karmienie wszystkich podopiecznych, i sami w końcu coś zjedliśmy, i tak o.
I całe szczęście, że prognozy się sprawdziły, rano mieliśmy pięć stopni poniżej zera (teraz już 7), i dało się normalnie chodzić po podwórku, bo błoto zamarzło. Gdyby ta koń trola ugrzęzła gdzieś w błocie w połowie drogi i przełożyła akcję na inny termin, to ja już bym chyba nie dożyła.
A Baski rozumiem tymczasowo urlopowane;)
Ej, no Kanionek chichraj się, albo choć uśmiechnij. I napisz!!!! Co tam?
Można już puścić te kciuki? Bo się nic nie da robić tak pięściami, co najwyżej męża znokautować, bo się dziwnie patrzy i chce obiadu🍗
Jest OK. Później może Koninek coś skrobnie.
Ufff.. :)
Zdecydowanie ufff!
Kanion, nawet nie wiesz jak Twoje nerwy mi się udzieliły! Aż zaczęłam sprzątać ;)
(sorry, trzymałam tylko jeden kciuk, żeby móc cokolwiek robić)
No to chociaż coś dobrego z tego wszystkiego wynikło (o ile jesteś zadowolona ze sprzątania), a ja to nawet kciuków nie trzymałam, bo przecież po co, skoro i tak wszyscy zginiemy ;) Wczoraj wycierałam gary po myciu, w wyobraźni przerabiając tysiąc sto szesnastą wersję kontrolnych wydarzeń, i ponieważ znowu wszystko szło źle, to z tych nerwów upuściłam szklankę. Nie stłukła się, więc oczywiście zły znak. Gdyby się stłukła to też byłby zły znak. Rozumiecie już, jak bardzo ze mną źle? A najlepsze jest to, że ja już te tysiąc sto szesnaście wizji przerabiałam dwa lata temu, gdy przywlekliśmy Bożenę, Irenę i Andrzeja od Boskiego Farmera. Dwa lata przed faktyczną kontrolą przerobiłam cały ten nerwicowy szajs, i wtedy też nie mogłam spać. Człowiek nic mądry na starość…
No fakt. Dobre to sprzątanie bo doszliśmy w domu do etapu, że jak nie ruszymy najgłębszych pokładów pierdolnika to nie damy rady uporządkować tego co na wierzchu. Kilku kilogramom gazetek z przepisami powiedziałam pa-pa (nie wiem po co je trzymałam tyle lat skoro prawie nie gotuję).
Na nerwicowy szajs to chyba tylko jakieś magiczne tabletki :( Bo ani na doświadczenie ani na wiek nie ma co liczyć. Ja mam nawet tak, że jak w czymś dłużej “siedzę” i popadam w rutynę to mam coraz większe schizy :(
Kanionku, teraz napisz sobie na wielkiej płachcie: Zakaz denerwowania się i doszukiwania się znaków w szklankach. Nerwicowy szajs won! Wy sobie po prostu zasłużyliście na najbardziej ludzką koń trol z możliwych. To chyba to dobro co to czasem wraca tym razem wiedziało do kogo wrócić :-)). Gorąco pozdrawiam. A na marginesie jeżdżę na migawkę i jak wsiada kontrola też czuję się jak przestępca.
Przyznaję się, że się kontrolą nie denerwowałam. Primo, wierzyłam w Ciebie (i trochę w rozsądek kontrolerów). Secundo, też mam ostatnio problem, który zjadł mi już wszystkie nerwy, przeżuł je i wypluł. Też nie spałam po nocach. Pochorowałam się z tego wszystkiego. W międzyczasie nerwy się nieco zregenerowały i znów pracują pełną parą, więc znów nie śpię. Pierwszy raz tak mi się porobiło, a z podobnymi problemami miewałam już w życiu do czynienia. Więc rzeczywiście “ani na doświadczenie, ani na wiek nie ma co liczyć”.
Jak się odnieśli do pojedynczych kolczyków?
Tez o to chcialam zapytac.
A kon trol byla jednoosobowa, zdaje sie.
Jedna osoba ludzka (w kazdym znaczeniu), plci zenskiej:)
KS i Nw – nawet nie było tematu! Kozy oznakowane i szafa gra, a ja już całą przemowę miałam przygotowaną i przed lustrem ćwiczyłam efektowne padanie na kolana, z załamywaniem rąk i darciem szat oraz włosów spod czapki.
Nw – dobrze Ci się zdaje. I to też mnie zaskoczyło, ale UNI chyba po prostu nie wiedzieli, że wysyłają jedną osobę płci żeńskiej na koniec świata, do dwóch socjopatów mieszkających w lesie (pani była przekonana, że mieszkamy we wsi 3 kilometry stąd), i stąd ta beztroska ;)
już po ptokach, bo stworzonko znalazło dom… ale moja pierwsza myśl: Może do Kanionkowa? ;)
https://www.facebook.com/pg/taraschroniskodlakoni/photos/?tab=album&album_id=10153879131501503
swoją drogą to takiego domownika nie widziałam, ciekawa jestem jak to-to się zachowuje :)
Ooo, nutria! Za czasów komuny sąsiad hodował nutrie na działce (wiecie, ogródki działkowe), na futro. To znaczy sam nie robił futer, tylko sprzedawał, albo nutrie, albo skóry. Nigdy nie widziałam nutrii na żywo, ta ze zdjęcia jest słodka, ale co ludzie widzieli (widzą?) w tych futrach, to nie wiem. No i dobrze, że ktoś się nią zaopiekował, bo w komentarzach doczytałam, że Pan Nutria nie czuje się zbyt pewnie w psim towarzystwie, a ta moja zgraja chętnie zabawiłaby się z nim w chowanego (a później w znalezionego i zjedzonego).
Powyższy komentarz ładował się prawie 30 sekund. Ta bryndza z nędzą trwa już nie wiem od kiedy, będzie ze dwa tygodnie :-/
Halo? Jest tam kto? Kozy żyjecie? Pomór jakiś, że taka cisza? Halooooo?
Nie wiem jak inni, ale ja żyję, tylko już przedświąteczny kretynizm.. eee.. przedświąteczna gorączka mnie ogarnia.
RozWieLidka – niee, spokojnie, w ubiegłym roku też tak jakoś było, i też ktoś wołał: “hop hooop!”, i tylko echo grało ;)
Ciocia – mnie dzisiaj ogarnęło zdziwienie, że to już grudzień, a w dodatku bliżej końca, niż początku. Jestem na siebie zła, żyję wyrzutami sumienia, i w ciągłym zdumieniu, że JAK TO – nie zrealizowałam planu na dziś/miesiąc/rok? Czyli zimowy dołek, nic nowego.
Wy/raz – dzięki za wyrazy :) Gospodarstwo gospodarstwu nierówne; gdybyśmy mieli maszyny i taki na przykład własny transport, zdolny udźwignąć coś więcej, niż cztery kostki siana lub trzy worki owsa naraz, to wiele prac szłoby sprawniej. O, a propos transportu i planów: wczoraj okazało się, że nigdzie stąd nie wyjedziemy, przynajmniej do kolejnego większego przymrozku. Droga przez las jeszcze się jako tako trzyma, ale na odcinku polno-łąkowym Gwiazdolot zamienił się w ropuchę, czyli rozkraczył się w błocie. Przez prawie godzinę walczyliśmy z bydlęciem, to znaczy na zmianę każde z nas albo siedziało za kółkiem, albo pchało grata. O tak, to robi doskonale na barki i plecy. Nie wspomnę nawet o tym, że jechaliśmy odpicowani (bo do miasta), a wróciliśmy spoceni, rozczochrani i upstrzeni błotem. Droga gruntowa przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy – ciężarówy z naczepami i ciągniki wszelkiej maści (znów mamy tu wycinkę i zwózkę drzew) wyrobiły w niej takie dziury, że chwilami Gwiazdolot szoruje brzuchem po ziemi, a w błotnej brei tańczy jak ropucha na lodzie, bo ma napęd na tył. Gdy przyjdzie mróz, to zyskamy przyczepność, ale w zamian za ten luksus wzrośnie ryzyko urwania temu Gwiazdolotu kawałka podwozia, na tych zamarzniętych koleinach błotnych. Zresztą, czym ja się martwię? I tak nigdzie nie pojedziemy, dopóki nie przyjedzie do nas nowy akumulator, bo stary, choć trzymany w domu i podpięty do maszyny podtrzymującej życie, wydaje właśnie ostatnie tchnienia. A to i tak jest jego drugie życie.
Więc o czym to ja… Aha, już wiem. A propos tych fajowych, Kanionkowych wpisów na blogu, to ten… Chyba też muszę sobie wymienić akumulator, bo jakoś nigdzie z tym nowym wpisem nie mogę ujechać :-/
(a lat mam 42, choć czuję się zaledwie na 420, i muszę już kończyć, bo Mały Żonek znów powie, że CIĄGLE NARZEKAM, choć to wcale nieprawda, bo jednak jakąś tam część doby przesypiam, i wtedy nie mówię zupełnie nic)
Halo! Mnie dziś tak trochę nostalgiczno-realistycznie. Tak sobie chciałam pewną sprawę przemyśleć dogłębnie. Wyszło mi, że choć kiedyś myślałam o życiu na wsi, bieganiu po rżysku wiązaniu snopków i piciu ciepłego mleka z pianką – ja znam i uwielbiałam to jako dziecko, nie widziałam całej tej pracy w innych porach roku, albo okazjonalnie. Moja babcia żyjąca na wsi jak w wieku ok. 70 złamała staw biodrowy i powiedziano jej, że będzie inwalidką do końca życia, po niecałym roku jeździła na rowerze i sprawna przynajmniej mechanicznie była do końca życia. Tak myślałam o tym jaki ślad i wspomnienia zostawię po sobie, że nie jestem taka pracowita jak ona. Przyszło nam żyć w zupełnie innych warunkach i czasach. I o tym, czy bym dała radę, tak wyrwana z miasta poprowadzić gospodarstwo. Przedwczoraj stwierdziłam, że weekendy, to są raczej miejskie bo ich nie ma jak się ma żywy inwentarz. Żywe istoty nie patrzą na dzień tygodnia, tak samo jak my. W niedzielę też jemy. Czy dałabym radę? Jestem pirazyokokanionkowowiekowa? Nie wiem. Ale po przemyśleniu tego i owego składam wam osobiste wyrazy szacunku. Za dbałość i szacunek dla zwierząt i siebie. Za zaangażowanie, za to że robicie to czego się podjęliście i jeszcze Kanionek potrafi to pięknie opisać (choć małemu żonkowi w komentarzach też niczego nie brakuje). I dziękuję za radość, którą mam za każdym razem jak czytam wpisy. Czyli krótko pozdrawiam grudniowo. P.S. RozWieLidka – pomór nie dotarł w moje okolice.
Kanionku – pilny email…..do Ciebie poszedł.
Już odpisałam, z naciskiem na “spokojnie, wszystko będzie dobrze” ;)
(żeby Kanionek tak jeszcze sam siebie zechciał posłuchać, to byłoby NAPRAWDĘ dobrze)
oki
doszedł
i tak nie posłucham :p
Gdzieś się muszę buntować przecież cnie!
Napiszę.
Kanionku, to ja tutaj napiszę, bo już nie wiem. Czy mój mail nie doszedł, czy Ty jeszcze myślisz nad moją niemoralną propozycją ?
I pytanie do Wy/raz. Czyżbyśmy były z jednego miasta , bo podobno tylko łodzianie jeżdżą na migawkę, a cała reszta kraju na miesięczny.
Wychodzi, że my z Łodzi. Jak te łowne koty z samych swoich ;-))
o to ja też na migawkę….
Co to jest migawka?
Potoczna, ale powszechnie używana w Łodzi i okolicy nazwa dla biletu miesięcznego/okresowego.
Kozy, czytałyście „Bystre zwierzę. Czy jesteśmy dość mądrzy, aby zrozumieć mądrość zwierząt?” Frans de Waal?
Ciociu, nie czytałam. Dostępne na rynku? Skusiłabym się.
Ech… Święta. Brrrrr….
Lecę po karmę dla zwierzóf i biere się za okna…. ych….
A. Przybyło mi żywiny… do piesa i kota dołączyła kotessa…. Trochę przemocą i terrorem ( emocjonalnym), ale jest, dzięki córci. Albo przez córcię…. 🤔 Dzieje się.
Dzyń, dzyń…. Święta! Qrna mać.
No właśnie dzisiaj trafiłam na recenzję. Dostępne. Ino drogie :( Szkoda, że tak późno zobaczyłam, bo bym napisała do Św. Mikołaja.
Święta. Brrrr….
Okna? Jakie okna? Nie mam w domu żadnych okien ;) Ani sufitów do omiecenia z pajeczyn.
A jak “stare” zwierzaki przyjęły kotessę z terroru?
Sufity…. ja też NIE MAM! I tego się trzymamy.
Zwierzaki najpierw były izolowane, żeby obie strony przywykły najpierw do swojego zapachu…. A potem kotessa olała dobre maniery i zaczęła się pchać do zwiedzania. Pies obejrzał dziwadło, uznał, że następna Zaraza i trzyma się na dystans, a kot uznał, że fajna mobilna zabawka. Kotessa psa ignoruje nawzajem, a na teorię kota strzela focha z przytupem i syczy aż echo dudni 😁 Na noc nadal izolujemy, bo inaczej spać nie dają.
Mądry pies. A kotessa znaczy z takich bardziej asertywnych? ;)
Ciociu, kotessa jest CAŁKIEM asertywna :D Nie tylko “bardziej” :D To świat jest dla niej i tylko jej zdanie, chęci i potrzeby są WAŻNE. A reszta niech się goni… do obsyczenia… :D Fajna babka z niej, chyba zacznę brać z niej przykład.
Kozy kochane, pamiętacie, jak sto tysięcy wpisów temu licytowałyście,co, która ma zasuszonego w lodówce? Taaak. No więc szukam blaszki, w której zawsze piekłam szarlotkę. Cholerka, powinna gdzieś być. Taaa, znalazła się na zimnym strychu z…. szarlotką. Taką szarlotką wielkanocną. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie zeszła na dół sama . Więc szarlotka wielkanocna na Boże Narodzenie jak znalazł! Ale to nie wszystko .Mój maż odkopał wytłaczankę jajek – oczywiście, że na tym stryszku. No jajka, że ten, że tak powiem, nie mam bladego pojęcia od kiedy tam tkwiły. Takie rozbite jajko w skorupce zupełnie jest suche, coś tam w środku bardzo mocno zasuszone, o zapachu nie powiem, bo jakoś nie miałam odwagi.Wszystko wylądowało “pod lasem”. Kiełbasy uwędzone,szynki się peklują, okna pomyte… Jeszcze na stryszek nic nie wyniosłam. Buziaki.
Jak masz wynosić na stryszek, to może lepiej ja przygarnę? ;P
Jesssssu jak można zapomnieć o szarlotce?!??
Zbrodnia!!!!!!!
Chyba wygrałaś, Monika :)
Że jak? Że niezjedzona szarlotka? Niezjedzona i szarlotka nie występują w jednym zdaniu.
To byłam ja, Monika. ;))))
Blaszka szarlotki! Zapomniana! Hańba! Profanacja! 😊 Boszszsz…. takie coś się nie zdarza w naturze! 😊 A jajki tak. Jajki suszone SIĘ zdarzają. 😉
Mięs nie wędzimy, bo nie ma jak. Ale pieczemy i one robią za wędlinę. Bigos gotowy, gołąbki i zrazy w zarażarce gotowe do duszenia, pierwsza porcja dorsza rozmrożona, dzisiaj wleci do octu.
Monsz już wraca do domu, jest nadzieja, że ciężary on będzie nosił. Zakupy mam na liście i tam wiele razy występuje ” kg “. Baaardzo brzydka lista z tym kg. 😓
Przerażacie mnie! Bigosy, gołąbki, szarlotki? Ja dopiero kupiłam susz na kompot…
I najchętniej na tym bym poprzestała, ale się nie da :(
Jeśli Cię to pocieszy, to nawet suszu nie mam – bo małżonek nie lubi, a jesteśmy tylko we dwójkę. I dzięki temu możemy mieć stosunek ogólnie odlewniczy do świąt.
No dobra, może upiekę sernik, bo lubię. Po czym zeżrę go sama (minus jeden kawałek dla ślubnego, bo on więcej nie chce).
Więc w ramach świąt mamy choinkę (18 cm razem z “donicą”), kupne ciasteczka (mrrauu… migdałowe…), jakieś przedwieczne lody w zamrażarce oraz parę butelek lekkiego wina stołowego i cydru (cyt. “Kompot z suszu…? A idź ty, kurde, mamy wina!!!”)
Taka wizja świąt bardzo mi się podoba :)
Zwłaszcza te butelki lekkiego wina brzmią zachęcająco.
Hłe, hłe, a u nas trzy tradycyjne dania wigilijne: ouzo, tequila i becherovka ;))
A z zakąsek staropolskich preferuję oliwki ;)
No nie, sorry, ale u nas nie przechodzi ani ouzo, ani tequila.
Aż poszłam przeliczyć dania… L’Antigon białe i czerwone (to drugie kupione z myślą o grzańcu), portugalski różowy Mateus, zielone, musujące Vegaverde, rum zwykły i z miodem, brandy de Jerez, no i rzeczony cyderek. Wychodzi mi osiem dań…
Plus oczywiście oliwki i ze 3 gatunki pomidorów, ale to norma.
A, i zapomniałam o daniu głównym tych świąt, czyli podwędzanym filecie z dorsza (bacalao ahumado). Kupionym eksperymentalnie, bo ten w marketach nie zachęca ani ilością oliwy, w której jest zanurzony, ani ceną. Ale ten… o matko, niebo w gębie. Zeżarliśmy dziś na śniadanko tylko ze 20 dkg, bo resztę wczoraj podzieliłam i wsadziłam do zamrażarki jak ta głupia, no i był przez to konsumpcyjnie niedostępny. Ale BĘDZIE dostępny. :-)
A sernik (póki co) upiekłam sprawdzoną metodą – zakupu. W towarzystwie gęstego musu malinowego. Tak, że ten… Wszystkim świątecznie zaganianym – Wesołych Świąt!!!
Ech kozy… sprzątanie, gotowanie…. jak ja bym chciała mieć takie problemy… Moja Klucha pod nóż trafiła wczoraj wieczorem u Pana Weta :( Mam info , że wszystko poszło dobrze, wybudziła się i teraz jest pod obserwacją. Jest stresss jak stąd do nie ogarniam. 😧😳😢
Co Kluśce? Czemu pod nóż? Przytulam! I kciukam żeby szybko wyszła na prostą!
Kluśce wyrosły torbiele na jajnikach i ropomacicze. Na szczęście operacja się udała. Teraz rekonwalescencja i karmienie strzykawką, choć powoli apetyt wraca.
Dzięki za wsparcie – każdą ilość przyjmę z otwartym sercem.
RozWieLidka, jak Klucha? Doszła do ładu?
Na szczęście rana ładnie się goi, problemem cały czas było niejedzenie – mija tydzień karmienia strzykawką. Co trzy godziny…Kapryszącego świniaka… hłe hłe.
W końcu się poprawia. Od wczoraj sama interesuje się jedzonkiem. Chrupie siano. Idzie ku lepszemu, mam nadzieję. Ale co sie naryczałam i naryłam w necie w poszukiwaniu informacji, to moje.
Dzięki Dolmik za zainteresowanie 😚
Nie za ma co… Przecie świniak czy nie świniak – zawsze to dziecko ;) Człowiek się martwi i nie śpi po nocach, bo maleństwo cierpi. Ale jak już sianko chrupie, to już po chorobie. Apetyt to podstawa. Jeszcze chwila i będzie rozrabiać jak zwykle!
Kluska! Trzym się!
Koninek niestety ma awarię (zawroty głowy) i trudno przewidzieć kiedy dojdzie do siebie. Przepraszam jeśli ktoś oczekuje odpowiedzi na mail lub komentarz. Mam nadzieję, że jest to kwestia jeszcze 2-3 dni i wszystko wróci do normy. Tymczasem życzę wszystkim spokojnych świąt, miłej atmosfery i odrobiny wypoczynku.
Kanionku te zawroty głowy to rozumiem, że od dobrobytu ? ;) Innej wersji nie przyjmuję.
Trzym sie, może to odreagowanie stresu pokontrolnego?
Kochani – Wam dużo siły i wytrwałości.
Koninkowi twardej podeszwy i trochę twardszego serducha (i kto to mówi….ech) a Tobie mały żonku – siły i jakiegoś patentu, który przyniesie za sobą fortunę oraz splendor:)
Zwierzom to już niczego lepszego nie trzeba życzyć. Są u Was przecież.
I oby wszelki rude mordy i wilki złe Was omijały w czym uważam
św. Franciszek wykazać się winien.
Amen.
:)
Zdrowia Wszystkim
Głębokiego oddechu, kilometrów dystansu do…(wpisz poprawną odpowiedź), gładkiej gęby z rana, bardzo nudnych czasów, wszystkim Kozom, Kochanym KANIONKOM z okazji nadchodzących świąt oraz po świętach życzę . Bez odbioru.:)))
Najlepszego Kanionkom i wszystkim Kozom. Spokoju, radości, oddechu, zdrowia nam i naszym podopiecznym, żeby nam się chciało, żeby nie wkurzały nas drobiazgi, żeby spadła nam gwiazdka z nieba i spełniła przynajmniej po jednym życzeniu. Pozdrawiam gorąco (choć z powodu aury i wilgotno) i życzę najlepszego na Święta i nie tylko.
Kanionku, Mały żonku, drogie kozy życzę Wam radości, miłości i mądrości w święta i po świętach! HOWGH!
I żeby nadchodzący rok był lepszy od mijającego.
Spokoju Serca i Umysłu, Zdrowotności Organicznej dla Was, Kanionku i Mały Żonku, Zwierzyny Waszej barwnej, i dla wszystkich tu licznie zgromadzonych Kóz – razem i z osobna. Zielonym, Rogatym i Kudłatym do góry!
Dla Kanionka, Małego żonka, wszystkich bywalców Kanionkowej Obory – zdrowia, ciepła i radości nie tylko w dni świąteczne:) I dużo dobrych ludzi w nadchodzącym roku.
Kanionku i Małyżonku oraz wszystkie Kozy z Obory Kanionka, tyle trafnych życzeń już tu padło, że nic mądrzejszego nie wymyślę. To napiszę, że się przyłączam do nich wszystkich.
Wesołych Świąt! Przedświąt i poświąt również.
Ja tez wszystkim, zdrowia, zdrowia, zdrowia. I calej reszty o kotrej pisaly Kozy z OK.
Kontemplujac piekno grudniowej nocy na nocnym dyzurze (tak, pracuje przez cale Swieta), chciałabym życzyć Koninkowi, Małemu Żonkowi, wszystkim stworzeniom oraz całej koziarni (tej i tamtej) spokojnych Świat. Tego nam trzeba. Spokoju. A srał pies te umyte okna i inne wymysły. Siadźcie przy stole i cieszcie sie spokojem i obecnościa. I żebyśmy zdrowi byli. Tyle. Aha. Uwielbiam Was wszystkich! No, ale ja pracuje na oddziale psychiatrycznym także ten…
No dzięki Joanna😆
I ogromny szacunek za nocne dyżury.
No tak, oddział wiele wyjaśnia ;)
Joanna, Tobie tym bardziej “odżyczam” spokojnych Świąt! Bo czas taki, że różnie ludzie mogą odreagowywać.
Tia…, myśmy dzisiaj przy śniadaniu doszli do wniosku, że babcia musiała wyżreć pestki z daktyli, bo jej palma odbija. A przed chwilą usłyszałam jak synu mówi do swojego ojca “nie jestem ani kobietą, ani mężczyzną dopóki ty nie zmienisz płci…” ale spoko, oni tylko grają w Munchkina ;)
Życzę wszystkim beztroski na święta.
I zdrowia. To jest podstawa.
Wesołego :D
Zdrowych i spokojnych – kto obchodzi. Kto nie obchodzi, też niech się ciepło trzyma. Wszystkiego dobrego Droga Koziarnio. Kanionku, szybkiego usunięcia awarii! :)
Zdrowia, zdrowia, zdrowia!!! A reszta niech będzie taka jak sobie, sami, chcecie.
Kochani, też przyłączam się do życzeń – żeby Wam się ziściło to, co się tam komu marzy!
Kozy Kochane,
nie będę owijać w Baśki wełnę – wykoleiłam się we wtorek i nadal leżę w poprzek torów. Takich “świąt” chyba jeszcze nie miałam – jedna, samotna pomarańcza w kuchni, robi dobrą minę do złej gry. Ciasto się nie upiekło, mięso na bigos trafiło do zamrażarki, a bombki wiadomo co strzeliło.
Ale nic to.
Będzie lepiej. Bo wczoraj było już całkiem, calkiem do dupy.
Dużo nie napiszę, bo literki mi latają przed oczami, a jedyna pozycja, w której “da się żyć” nie sprzyja pisaniu.
Cieszę się, że tu jesteście. Dziesięć Waszych komentarzy robi mi bardziej świąteczny nastrój, niż wszystkie reklamy, wystroje w sklepach i ozdóbki na ulicznych latarniach, jakie wszyscy oglądamy już od listopada, a jeść i tak w sumie nie za bardzo mogę, bo się marnuje ;)
Aha, przy okazji. Ciociusamozło i Zeroerha – dostalam Wasze paczki :) Małżonek odebrał, chyba w czwartek, albo nawet w środę, i nie wyrabia nerwowo z tej ciekawości, CO DOSTAŁ KONINEK. Ale ja sobie nie zepsuję przyjemności z niespodzianki i otworzę je, gdy tylko lepiej się poczuję. Mam tylko nadzieję, że w środku nie ma ryby po grecku, bo paczki stoją na stole w kuchni, nie w lodówce.
Życzę Kozom i Kozłom Obory Kanionka udanej reszty świąt, a ja tu sobie czekam na swoje lepsze jutro, i prawie się już nie martwię.
Kanionek, trzymaj się, uspokajaj rozhulane błędniki okładem z kotów. Wszystkiego dobrego dla wszystkich z O.K.
Pierdzielić ciasta i bigosy! Kanion wracaj na tory! Zdrowa i nieskołowana. Tylko jak już się spionizujesz to nie przesadzaj z nadrabianiem zaległości.
Znam Twój stosunek do medycyny (a w zasadzie systemu opieki zdrowotnej, a w zasadzie stosunek do stosunku systemu do pacjenta), ale jakby Ci się za bardzo nie poprawiało to może jednak odwiedzisz jakiegoś lekarza?
Ryby po grecku ani karpia w galarecie nie wysyłałam, paczka w kuchni wytrzyma (byle nie na piecu), tylko raczej nią nie rzucajcie ;)
Podpisuję się rencyma i nogyma pod wszystkimi… raz, dwa… trzy… czterema postulatami Cioci. :-)
I dodam jeszcze, że skoro można było podpiąć się z datą obchodzenia Bożego Narodzenia do czcicieli Mitry, to równie dobrze można się podpiąć do prawosławnych. Ich chóry śpiewają kolędy chyba jeszcze ładniej niż nasze, więc powodów do zmartwienia (poza zdrowiem) nie widzę. A co sobie poświętujesz, to Twoje. :-)
Ha! Wiem ci ja dobrze jak to jest. Przy niedawnym wykolejeniu zostałam doprowadzona do lekarza, któren był zlecił przeróżne badania do wykonania a tymczasem łykam białe tableteczki (nie te! inne białe tableteczki!) i świat się nie kręci. A mój ukochany mąż mówi do mnie per “patologio ślimakowa”, bo to niby ślimak uszny mi się zapalił. Pozdrawiam ciepło i stabilnie. Żadnego kręcenia i kołysania.
Kanionek jeszcze bardzo mlody, ale moja Mama w podobnym bedac wieku miala kilkudniowy napad straszliwych zawrotow glowy. Ktos podpowiedzial wizyte u ginekologa. I to byl strzal w 10. Okazalo sie bowiem, ze to taki spektakularny poczatek menopauzy… Leki pomogly.
Ryba po grecku?! Nawet nie wiem, jak czytać przepis na toto, a co dopiero zrobić samemu ;)
Zdrowiej spokojnie i bez pośpiechu, pakietowi nic się nie stanie bo jest czysto “techniczny”. Sam raczej nie skiełkuje.
Ze zdrowieniem “bez pośpiechu” nie miałam na myśli, by Cię skręcało jeszcze przez miesiąc. O nie!
Wprost przeciwnie :*
W świąteczny poranek
Kózka i baranek
Ziewają szeroko.
Nocy nie przespały
Cała przegadały
Zamiast spać głęboko.
Mordki chrupią
Raciczki tupią
Różki szczękają
O tym jak bardzo
Państwa Kanionkòw
Wszyscy kochają.
I każde z nich to wie
I ja to wiem
I Wy też to wiecie,
Że im w Kanionkowie
Najlepiej na świecie.
Składam najlepsze życzenia Gospodarzom i Gościom i bardzo dziękuję za wszystkie i te radosne i te bardziej refleksyjne chwile spędzone w Oborze. Przytulam i czochram za uszami domowe i obòrkowe czworonogi i dwunogi skrzydlate. Dla mnie w OK zawsze jest OK.
*Dodam, że wbrew pozorom, nie jestem z Częstochowy 😉
Reszty Świąt zdrowych! Poświąt również ! dla Kanionka, Małegożonka, inwentarza oraz całej Koziarni życzę.
Małyżonku, wrzuć choć słówko co z Kanionkiem bo się martwię :(
Może Barbara odłączyła Kanionkowo od internetu.
Ciociusamozło-to. Z Kanionkiem już wyraźnie lepiej, ale jeszcze nie doszedł do siebie w pełni. Z Barbarą i owszem, wesoło nie było, choć żadnych większych szkód nie wyrządziła.
Uff. Dzięki za odzew. Dobrze, że lepiej, ale nie pozwól Jej z tej okazji szaleć!
Czekam cierpliwie na Kanionka w pełni :)
O szaleństwie nie ma nawet mowy – wczoraj po raz pierwszy od tygodnia zaniosłam kozom wieczorną porcję siana i odważyłam się z nimi pół godziny posiedzieć, bo się za nimi bardzo, bardzo stęskniłam (a wiadomo, że w towarzystwie ponad dwudziestu nieobliczalnych potworów nie można sobie pozwolić nawet na krótkie zachwianie równowagi, bo to oznacza glebę i śmierć lub kalectwo przez stratowanie), dzisiaj już łażę w miarę normalnie pokonując odcinki proste, ale powiem Wam szczerze…
Zrobiłam sobie rachunek sumienia i wyznaję, że przeholowałam w tym roku. Przesadziłam z multitaskingiem i co-to-nie-ja. I znowu doświadczyłam zjawiska, które dobrze znam i o którym już kiedyś pisałam, a i Wy pewnie wiecie, jak to działa. Dopóki ma się do wykonania jakieś ważne zadania, w których nikt nas nie zastąpi, albo po prostu żywimy głębokie przekonanie, że MUSIMY je wykonać, to organizm spina się, mobilizuje wszystkie siły i zasoby energii, żeby podołać, bez względu na koszty. Za to kiedy misja osiągnie status wykonanej, wtedy często następuje katastrofa, i u mnie było teraz dokładnie tak samo. Od dłuższego czasu czułam, że słabnę, że już nie mam siły ani ochoty, że muszę dać odpocząć ciału i zresetować mózg, i obiecywałam sobie to zrobić tuż po tym, jak zrealizuję ostatnie w tym roku zamówienia, a wszystkie kozy będą zasuszone. I jeszcze tylko przedświąteczny wpis dla Was, i potem wakacje. A stało się tak, że w poniedziałek 19 grudnia wysłałam ostatnią paczkę, we wtorek zrobiłam ostatnie dwa sery dla odbiorcy lokalnego, i w ten sam wtorek wieczorem już można mnie było zbierać szufelką z podłogi. Jakość i precyzja. Widać mój mózg uznał, że wpis dla Was nie jest aż tak ważny i można się rozlecieć na kawałki już teraz.
Mały Żonek powie, że znowu narzekam, ale być może niektórym z Was informacja o tym, że Kanionek jest tylko człowiekiem, w dodatku małym i cienkim, przyniesie coś w rodzaju ulgi (ja tak mam; lubię czasem przeczytać, że ktoś jest cieńszy ode mnie, żeby sobie podładować bateryjkę od tej pozytywki, co ma grać piosenkę pt.: “jeszcze nie jest z tobą tak źle”), więc bezwstydnie dodam, że rozsypałam się całkiem i dopiero się zbieram, a do Kanionka w pełni to jeszcze kawałek drogi. Zawroty głowy były na tyle intensywne, że wymusiły na mnie długotrwałe leżenie (jedna, jedyna pozycja na lewym boku nie prowokowała wymiotów), co z kolei pociągnęło za sobą nerwicowo-depresyjną lawinę samoudręczania i czarnowidzenia (paranoja, odrealnienie, wszyscy zginiemy, szkoda gadać), a wtedy wszystkie odcinki kręgosłupa oraz kilka stawów uznały, że skoro i tak leżę w ciemnym kącie jak stary flak po kaszance i wyglądam na nikomu niepotrzebną, to czemu by mnie nie dobić, NO A WTEDY to już wiadomo – Kanionek postanawia wejść do stawu i usiąść na dłuższą chwilę (ale powstrzymała mnie myśl o tym, że woda w grudniu cholernie zimna, więc jak widać nawet samobójca ze mnie taki, jak z koziej dupy lampion).
Reasumując: buja mnie coraz mniej, ale wciąż potrzebuję wyszukanej motywacji do zjedzenia łyżki chleba, i kołczingu z wyższej półki, żeby pójść do toalety. Jutro może umyję włosy. MOŻE, niczego nie obiecuję. Miałam sobie odpocząć w styczniu, zrealizowawszy uprzednio wszystkie założenia na rok 2016, ale wyszło jak wyszło, czyli jak zwykle. Dobra, dość marudzenia.
Baj de łej – właśnie zauważyłam, że licznik wszystkich komentarzy na tym blogu pokazuje dokładnie 16 000. Co mi przypomina, że jeszcze nie odpowiedziałam na kilka maili (EEG, Tobie odpisałam, i być może to własnie Ty od kilku dni wbijasz szpilki w woskową laleczkę do złudzenia przypominającą mój kadłub), więc idę wyrwać sobie garść włosów z głowy (zawsze to później mniej włosów do umycia) i zastanowić się nad marnością swojego istnienia.
PS. Gąsior Żozefin podobno był kobietą, a zupa była taka sobie. Tę informację można potraktować jako punkt wyjścia do głębszych rozważań, co ja już uczyniłam, a Wam polecam, choć nie nalegam.
Kanionku, rety…
Odpoczywaj, jak dlugo sie da. I wracaj do Kanionka w pelni.
Widac zbyt arbitralnie ustalilas plany dotyczace wypoczynku, wiec Twoje cialo poczulo sie zlekcewazone jak nasza opozycja:) I oglosilo strajk, oraz okupacje ciemnego kata.
ps. Maly Zonku, trzymaj sie chlopie!
Rety Kanionku…..Rety….
Tak – ja to znam skądś.
Jedziesz bo musisz, choć już nie możesz – ale przecież dajesz radę.
A potem – jak cokolwiek się unormuje, skończy – dup!
Psyche z somą połączone nierozerwalnie – jedno pociąga drugie….
……………………
……………………
…………………..
…………………….
“15” wczoraj rozpoczął swoją przygodę z prasowaniem swoich rzeczy!!!! Trenował najpierw na lnianym obrusie – hi hi hi.
Co – powiecie – tak późno?!
Ano nie wiem czy późno – ale już. I po 20 koszulce jedzie jak nie wiem co żelazkiem:) A ja w tym czasie czytałam. Czytałam!
Jest światełko w tym ciemnym, dupnym tunelu. Może następne pokolenie. Może…..
Wracaj do zdrowia choćby i na czworaka.
Styczeń jeszcze przed nami, mam nadzieję że Twoje plany wypoczynkowe się spełnią.
W końcu i tak jesteś w lepszej sytuacji niż gąsior Żozefin😊
Pociesz się tym, że też znam autopsji skutki złego gospodarowania własnymi siłami. Robiłam w biegu po trzy rzeczy naraz, a gdy przychodziły święta, ferie zimowe czy wakacje, to był pad na pysk i choroba. Szczytem była angina w letnie wakacje, a na późną wiosną leki na podwyższenie ciśnienia, żeby dociągnąć do końca roku akademickiego.
U mnie dla odmiany 19 XII nastąpiło zmartwychwstanie po grypie i dwóch antybiotykach. A dokładniej koniec zwolnienia. I trzeba było iść do pracy. Bo tak naprawdę to dopiero teraz dochodzę do siebie. W efekcie zakupy robiłam 24 XII, a gotowałam 25 XII. Na szczęście goście byli 26 XII. Ta grypa to z kolei był skutek bezsensownego wpędzenia się w mocno stresującą sytuację, a nerwy osłabiają mi odporność i wtedy łatwo coś łapię .
Właśnie przypomniałam sobie, że 2 lata temu panowała grypa, która u większości objawiała się typowo, a ja miałam zawroty głowy (wystarczył minimalny obrót głowy) i mdłości. Nigdy nie zgadłabym, co mi jest, gdyby u zagrypionych znajomych jedna z chorych osób nie miała podobnych objawów do moich. Może Ciebie też zaatakował jakiś wirus czekający na zmęczenie i osłabienie? Czasem nawet potrafią się przyczaić w naszych organizmach i czekać na dogodną chwilę.
Niezmiennie życzę powrotu do zdrowia i sił. Mam nadzieję, że w 2017 roku wszystkim będzie lepiej.
Dobrze Cię czytać :)
Nie wygrzebuj się za wcześnie ze ściółki! Jak dla mnie głowy możesz nie myć ;)
Ooooo, żeś Kanionku poleciała po całości…. Mała i cienka…. :D :D Tam wyżej są takie zdjęcia, które są dowodem rzeczowym, że do małości i cienkości to Wam obojgu, Kanionkostwo daleeeeeeko…. Każdy superbohater ma czas na odpoczynek i Wam też się należy. MałyŻonek pewnie odpocznie kiedy Kanionek odzyska siły. Taka kolej rzeczy. Tylko oby nie dopadły go takie “przyjemności” jak Ciebie Kanionku :D
Ściskam!!
Jaki tam strajk nw. PUCZ drogie Panie, Kanionkowe ciało ogłosiło PUCZ!
Kachna!! Dobra kobieto! Jakie późno?? Gratulajce, że Ci się udało dziecię zagonić do roboty!! Mój “21” był bardzo zdziwiony kiedy kazałam mu wyprasować sobie koszulę na Wigilię…. Przecież to takie jakieś skomplikowane…. Tak, komputer jest łatwiejszy w obsłudze…. ;)
Za to moja “13,5” bez problemu obsługuje żelazko od roku. Może nie idealnie, ale ja też generalnie prasuję na odp….
Wiedziałam, wiedziałam!! Że Gąsior Żozefin też była kobietą!!! :)
Kanionku, zdrowiej spokojnie. W styczniu nadal przecież mozesz sobie zrobić wolne, nie?
a ponieważ życzenia wysłałam Ci smsem to i nie wiedziałam co tu sie wyprawia! Kanionku zdrowia w nowym roku i zdrowego rozsądku, jednak życzę najbardziej. oraz mierz siły na zamiary, jak powiedział poeta. taka jestem złośliwa baba na koniec roku…i sobie też to powtarzam. .. przytulam
Dolmik no widzisz to jest różnica pomiędzy synem a córką (choć nie lubię generalizować).
Staram się ich uczyć tego co sama umiem….
A na korki z prac ” męskich” to chyba poszukam gdzie można ich wysłać….niestety…..
Albo sama się zapiszę! O – to doskonały pomysł:)
I postanowienie noworoczne jest:)
Kanionku niech Moc będzie z Tobą! Trzymaj się dziewczyno!
Kanionku, Klucha się zbiera powoli i Ty daj se czas. A jak by co, to przyjadę i będę Cię karmić strzykawką. Mam wprawę sasasa.
Niech malutka dochodzi do siebie. Ja mówię tak do naszych kotów, i czy najstarszy dostojny, czy średnia klucha, czy najmłodszy przecinek. Więc Klucha też malutka.
Pewnie Kanionek znowu powie, że ze mnie optymistka nieuleczalna, ale to jedyna ustawa, która mi brzmi nieźle, przynajmniej w tym omówieniu – o całej reszcie myślę dokładnie to samo, co reszta obecnych.
http://tvn24bis.pl/z-kraju,74/jurgiel-od-stycznia-2017-r-rolnicy-moga-sprzedawac-wlasna-zywnosc,703294.html
I wracaj do pełni, Kanionku, ino ostrożnie, bo gwałtowne ruchy niewskazane. :-)*
Kanionku kochany!!! Zdrowiej prędziutko, przesyłam moce tajemne energetyczne i wirtualne uściski (ostrożne). Oby w Nowym Roku zdrowie Ci dopisywało.
Ma moim świątecznym stole był ser od Kanionka, więc pomyśl, w ilu miejscach Twoja obecność się na święta objawiła…
Kozy Kochane!! Kanionku i Małyżonku!! Wszystkiego najlepszego,. I niech spełni się wam wszystkim choć po jednym życzeniu. Gorąco pozdrawiam i wracam do łóżka.
Kanionku, Małyżonku, Kozy: Mam moc, moc jest ze mną!
Tak sobie mówmy.
I oby się ziściło.
Czego życzymy.
Tak jestem fanką:)
Tak właśnie wróciłam z kina:) Bardzo ładnie i w klasycznym stylu zrobiony film. Polecam fanom.
Trzymam za słowo (w kwestii mocy).
Kanionkowi i Małemużonkowi oraz całej dostojnej Oborze wszystkim Wam i sobie życzę spokoju, nadziei, pogody zewnętrznej i wewnętrznej, oraz zdrowia i jeszcze raz zdrowia. I podobnie jak wy/raz wracam pod mięciutki kocyk z książką i herbatką wychorować paskudne przeziębienie.
PS. Kanionek, mam podobne objawy, ale nie tak silne jak opisywałaś, może na tym naszym zadupiu jakiś paskudny wirus się przypętał? No to dozoba, dbajcie o siebie i swoich bliskich:)
Wszystkim życzę żeby następny rok był lepszy od poprzedniego. Żebyśmy młodzi i piękni byli i żeby nie trzeba było sił mierzyć na zamiary (czy odwrotnie?) tylko siły majom być* ! :) a zamiary żeby miały rozmach ! a co się ograniczać będziemy :D (wychlałam pół butelki wina to kozaczę ;))
Zdrowie tyż mo być !!!
I żywina nasza wszystka żeby zdrowa była !
Rozumku też nam życzyć? …
* Ogłoszenie po zabawie w remizie “Zginyła czorna czopka najki. Mo być !”
Bardzo dziękuję za komentarze, wsparcie, Waszą obecność. Parę osób poznaliśmy osobiście i cieszę się, bez wazeliny, że pokazujecie nam, że jednak ludzie z natury mają sporą dawkę empatii, dopóki okoliczności ich nie zmuszają do innego funkcjonowania. Wielu z Was przyczyniło się do tego, że w ogóle działamy :-) A bez patosu, kasujemy licznik i do przodu. Po mojemu to: \m/
Wszystkiego dobrego w 2017!
Kanionku i Mały Żonku, chciałoby się rzec “parobka najmijcie!”, ale czasy już nie te. Łatwiej przepijać zasiłek, podpalić stodołę dla odszkodowania i utopić kolejne szczeniaki. Robotnego, rzetelnego, uczciwego człowieka ze świecą szukać, nie tylko na wsi. Ale może jedno małe ogłoszenie w lokalnej gazecie? Na próbę? Blisko do wschodniej granicy – a nuż jakaś Ukrainka? Za wikt i opierunek?
Ech, takie tam noworoczne bajdurzenie.
Siły Wam obojgu życzę. Zdrowia pokłady niezmierzone. I życzliwości ludzkiej – żebyście czyniąc raj zwierzętom, nie musieli cierpieć piekła tworzonego przez ludzi.
Takie małe, zapewne wybiórcze, podsumowanie 2016 dla ciekawskich:
http://forsal.pl/artykuly/1006525,fale-grawitacyjne-nowe-fakty-z-dziejow-ewolucji-2016-rok-w-nauce.html
Dzięki za tego linka :)
Hej!
Ja się tak nieśmiało chciałam zapytać co u Was słychać?
Tak w ogóle….
Bo u mnie zima.
Ludzie w koło chorują na paskudną grypę z 40 st gorączki. Jednej pani dodatkowo za bardzo zaczęło bić serce – oprócz tej gorączki.
“10” złamał sobie na lodzie łyżwę hokejową(!) – naprawdę się cieszę , że nic więcej….
“15” zaczął z powrotem chadzać do szkoły. Nie jest najszczęśliwszy gdyż sie znów wyspać nie może biedaczyna….
Koty zdrowe.
Ja na razie bez grypy – tfu na psa (dlaczego na psa?) urok!!!!
Zaczynam myśleć o kominku. zazwyczaj o tej porze roku zaczynam myśleć jednak o kominku. Latem mi przechodzi.
Ponoć mają się wzmóc kontrole. Jeszcze wzmóc????
I tak o.
Bo ja sobie pomyślałam żebyśmy napisały co u nas – niech sobie Kanionek poczyta:) Tym razem.
Mały żonku, mam nadzieję, że nikt stołkowy nie przeczyta o max średniej długości życia, bo przyjdzie pracować do 100. Kachna, z pozytywów w styczniu uda mi się wziąć kilka dni urlopu z zaległych 60. I nawet wyjechać z “17” na kilka dni :-)) I nie wzmagać kontroli!!! Wzmagać dobre samopoczucie, życzliwość i te wszystkie pozytywne uczucia i działania, które dobrze wpływają na cerę i psyche. A na razie zawijam rękawy i nadrabiam na zaś, żeby pierwszego dnia po urlopie nie zapomnieć, że go miałam. Kanionku i my wszyscy zdrówka, zdrówka i jeszcze raz zdrówka.
Kachna, ja nie będę pisała, po co Kanionka przygnębiać..:(
Ech….
No ja wybrałam tylko te pozytywniejsze sprawy….
Resztę sobie zachowałam w kieszeni.
Becia trzymaj się.
Becia ściskam mocno.
Wczoraj byłam z kozą Borsucz na randce. Koza Borsucz koziołkowi Lasce wogóle się nie podoba. Ona od października za nim chodzi i mu śpiewa i mruczy i macha zalotnie ogonkiem i podgryza czule w dupę a on NIC ! Przeglądając ogłoszenia o kozach (po cholerę ja je przeglądam to nie wiem) trafiłam na kozie ogłoszenie matrymonialne z sąsiedniej wioski i kiedy koza zaczęła znów nucić tęskne piosnki, zawieźliśmy ją do iluśtamprocentowego anglonubijczyka ;). Samcem okazał się w 100 procentach, Borsucz trochę się opierała( bo to porządna koza jest ;) i na pierwszej randce miała opory) ale związek został skonsumowany. Laska kiedy obwąchał Borsucz po powrocie uznał że se nie życzy obcych bachorów w swojej koziarni i dorobił swoje ;) Mam nadzieję że z którymś ciążę zaszła :)
Pozostałe kozy od października rui nie powtarzają , rosną im brzuchy i niektórym cycki więc mam nadzieję na koźlęcy cyrk w początkach marca. Oczywiście nie wierzę im wcale i codziennie obmacuję im dupki bo a nuż zmajstrowały coś wcześniej a ja się nie zdążę zdenerwować :) ?
Kanionku wraaaacaaaaaj !
Tak w ogóle, to dobrze, że napisałaś coś o kozach, bo już myślałam, że was tam wszystkich “na ament” zasypało ;) I to już jakiś czas temu ;)
Kanionku, u nas wszystko ok. Od kiedy nie robimy świąt, bo dzieci duże a my ateisty, to wszyscy chcą z nami spędzać te nieświęta, więc się tak rodzinnie zrobiło i miło. Flaki co prawda bolą mnie do dzisiaj, jeszcze z tydzień i pójde do lekarza. Kanionku czy badał Cię jakiś rozsądny doktór? Wracaj Kanionku zdrowy!!!!
A my święta i okołoświęta spędziliśmy jak zwykle, tradycyjnie. Bo już tradycją się stało, że małżonek bierze urlop na “większe pół” grudnia i wtedy z reguły klecimy (czytaj renowujemy) dalszą część chałupy. Nie, żeby jakaś wielka była. To my leniwi. I wiecie co? W końcu mam w kuchni zlew!!! :D Nie jakąś miskę z rurką, tylko prawdziwy, normalny zlew :)
Nawet kuchnia zaczęła przybierać dzięku tegorocznemu urlopowi kształty przypominające kuchnie normalne. Może kiedyś faktycznie zrobimy całą tę chałupę? Etam ;)
Poza tym, odpukać, wszyscy zdrowi. (I już wiem, że jak to głośno napiszę, to się zaraz ktoś pochoruje…)
Remont, remoncik , szczęściara ….
Nasza chałupka ma 125 lat i ledwo bidusia stoi (ale stoi i przemaka tylko od dołu ;) i tylko gdzieniegdzie ) , kiedy przyjeżdża moja Mamuśka to mówi:
– “Dziecko zrób coś z tą chałupą”
-“Ale co mam zrobić ? ” pytam. Mamuśka bezradnie rozgląda się wokół:
– “No … może… nie wiem ! ”
:)
Wysłałam dziś totka. Mam zamiar wygrać dużo i kupić se chałupkę na zadupiu, taką co ma i nogi i głowę i wielką stodołę ze stajnią i milionem komórek i sad i starą wielgachną lipę, żeby jeszcze z 10 albo 15 hektarów … losowanie o 21.40 trzymajcie kciuki :)
Trafiłam :) jedną cyferkę :) chyba jednak trzeba będzie COŚ zrobić z tą chałupą .
tylko co ?
Aaaa i gratuluję zlewu :) wiem jak cieszy! W jednej z poprzednich chałup miałam zlew ale rurka kończyła się w wiaderku, kiedy się dorobiłam odpływu to jak głupia jakaś, lałam wodę i patrzyłam jak ślicznie spływa a wiadro wcale się nie przelewa .
ps . niedosłyszałam dwóch ostatnich zdań.
:D
Teraz to chyba za późno na te kciuki, tja. W sensie totka. Może innym razem ;)
No, wiadro się nie przelewa. To jest piękny widok :)
W listopadzie zaczęłam chodzić na siłownię (z dwutygodniową przerwą na grudniową grypę) i nareszcie zoperowane kolano zaczyna działać normalnie oraz prawie zapomniałam o bólu kręgosłupa. O reszcie rodziny może zamilczę ze względu na same pogotowia i szpitale.
Na święta zrobiłam schab na surowo, który dochodził zawieszony na lampie na stołem, żeby miał przewiewnie. I jak zwykle śledzie w śmietanie. Dla syna oczywiście dodatkowy duży słoik śledzi na wynos do domu, o czym go poinformowałam, żeby u mnie skosztował też czegoś innego, np. schabu, pieczonej szynki, ryby po grecku, śledzi z żurawiną, a nie napychał się samymi śledziami w śmietanie. Powiedział, że no way, bo u mnie może przynajmniej najeść się ich w spokoju, a u siebie będzie miał konkurencję swojej dziewczyny – następnej amatorki moich śledzi. Jak mieszkaliśmy razem z mężem i dziećmi, to musiałam robić kilka słoików śledzi, że choć trochę zostało dla dziadków do skosztowania. Zatem na następne święta nie mam się co wysilać i przygotowywać coś nowego, typowo świątecznego. Wystarczą śledzie w śmietanie i ewentualnie micha sosu tatarskiego.
Z podlinkowanego przez Małego Żonka artykułu wynika, że sprawdzają się prognozy sprzed kilku lat, że będzie intensywnie się rozwijać biologia, a zwłaszcza genetyka. A jak 30 lat temu chciałam iść studiować biologię, to rodzice postawili ostre weto, bo to zawód bez przyszłości.
Zważywszy na ilość zaawansowanych, biotechnologicznych centrów badawczych w naszym krajów…
*kraju
No bo jednocześnie z biologią trzeba intensywnie uczyć się języków. Wtedy można np., jak jedna nasza znajoma z doktoratem z genetyki, wyjechać do Brukseli i pracować przy przydzielaniu unijnych grantów naukowych ;)
A w kraju naszym kraju, zważywszy na podejście odgórne i stan wiedzy oddolnej (wynikającej m.in. z podejścia odgórnego), widzę raczej przyszłość dla szkół znachorstwa, odczyniania uroków, homeopatii i leczenia witaminą C niż biotechnologicznych centrów badawczych :(
Hm….może to pomysł na biznes: sSzkoła Znachorstwa i Leczenia wit. C im. Stojących w Kolejce na Zabiegi w NFZ…..
Takie tam przemyślenia z rana.
Mój ojciec bardzo zawsze żałował, że marnuje się taki potencjał zdolnych ludzi w Polsce.
Znał wielu. Sam był bardzo zdolny i niezwykle pracowity. Stara szkoła PW. Interesował się wynalazkami i wynalazcami. Z kilkoma miał kontakty. Wszędzie kłody pod nogi i podcinanie skrzydeł.
Tak to zapamiętałam.
Jak by miał taaaka kasę to na 100% założył by placówkę badawczo – wynalazczą. A tak się po prostu znajomi “biznesmeni” w super-furach z niego cicho podśmiewywali.
Smutne bardzo.
To możemy sobie podać rękę – znaczy kopytko – w zasadzie moje menu świąteczne może się ograniczyć do: ja – karpik i śledź, “15” śledzie różne i sernik w czystej formie, “10” sernik w czystej formie i mandarynki.
Tyle. Oni naprawdę nic w zasadzie innego nie jedli.
Ale śledzi kupiłam 4 kg. I już dawno nie ma…..
KS – a jak robisz tego w śmietanie do słoików? Bo śmietanowego to odważam się tylko do natychmiastowej konsumpcji….
Kupuję śledzie Lisnera w oleju, wylewam olej, a każdy płat dzielę na ok. 5 kawałków. Do jednej miseczki obieram i drobno kroję zwykłą żółtą cebulę, a do drugiej średnio kwaśne jabłko. W dużym kubku (bolu) mieszam łyżkę francuskiej musztardy Dijon (tej gładkiej) z dużą łyżką majonezu Winiary. Jak są dobrze rozmieszane, dodają dużą śmietanę 18% Zotta (ma być czysta, gęsta śmietana, a nie z mączką chleba świętojańskiego i innymi zagęszczaczami). Do dużego słoika idą ok. łyżeczka jabłka+łyżeczka cebuli+kleks sosu, warstwa śledzi, warstwa jabłka+cebuli+sosu itd. Na koniec zalewam resztą sosu, żeby wszystko było dobrze zalane. Proporcje są “z grubsza”. Sos może być bardziej śmietanowy albo bardziej musztardowy – jak kto lubi. Zakręcam słoik i do lodówki. Dzień to chyba absolutne minimum, żeby śledzie złapały choć trochę smaku od dodatków. Zwykle musiałam pilnować, żeby nie zeżarli wszystkiego od razu. Przepis mówił, że mają stać tydzień przed zjedzeniem, ale gdy mieszkałam z eksmężem i dziećmi, nie udawało się sprawdzić, jak smakują po takim czasie. Teraz zrobiłam porcję w Wigilię, z czego część zostawiłam dla siebie i jeszcze mam resztkę. Czyli stoją 2 tygodnie, nie zepsuły się i nadal są dobre. Robiłam też z papryką albo z rodzynkami, albo żurawiną i fioletową cebulą, ale żadne się nie przyjęły.
Och! dzięki KS:)
Na razie wsuwamy śledzie z burakami.
Ale to co napisałaś brzmi bardzo smacznie.
Zrobię jeszcze dziś.
Ja naprawdę ostatnio kupuje jak nie ser biały to śledzie.
I gotuję rosół.
Bo zima.
I to najlepsze (rosół) ponoć na rożne zmartwienia….
Wszystkie Kozy becza razem (na melodie Golcow “Do Milowki wroc”):
Do Obory wroc! Do Obory wroc, Kanionku!
Ale najpierw do zdrowia wroc.
(pardon, glowe mam slaba, to i jeden biedronkowy Zywiec mi zaszumial)
Kanionku drogi ,może brakuje Ci wit D3?Moja córka miała objawy pasujące do różnych chorób takie jak bezsenność ,otępienie,bóle mięśni stawów i wiele innych.Robiliśmy badania i okazało się,że nie ma wit D.Przeczytałam,że wszyscy powinni ją przyjmować od jesieni do wiosny.Pewnie o tym wiecie ale na wszelki wypadek piszę,bo może komuś się przyda.Dodam tylko,że po miesiącu przyjmowania jest o niebo lepiej .Pozdrawiam wszystkich:)
Tak mi smutno z powodu niemocy Kanionka. Zima taka piękna od dzisiaj (na spacer dopiero się wybieram, co powiem po powrocie?) , wracaj Kanionku do nas.
Ostatni ser od Kanionka – długodojrzewający – napoczęłam kilka dni temu, ledwo napoczęłam i już prawie nie ma. Smak zupełnie nieoczekiwany, dość ostry. I ma dziurki! Świetny na kanapkę z avocado, smaki się uzupełniają.
Skopiowałam przepis na śledzie KS, z opisu mniam. Też robiłam schab długodojrzewający, zresztą kilkakrotnie w ostatnim roku. U mnie zawsze wisi na karniszu obok górnej krótkiej firanki w kuchni. I przez kilka dni w całym domu pachnie czosnkiem. Ale najważniejszym daniem świątecznym jest kapusta z grzybami. Hit każdego roku.
Wracaj do zdrowia Kanionku, tęsknimy za Tobą!
Pozdrawiam wszystkich życząc zdrowia w roku 2017. I rozumu dla rządzących.
Maly Zonku, daj znac co u Was? Jak Kanionek?
Wciaz zagladam z nadzieja na wiesci, a tu cisza…
Wszystkiego dobrego Wam i wszystkim Kozom z OK.
Kozy Kochane, wieści są takie, że jestem nadal w dupie.
Co mi się wydaje, że już “z górki”, to jakieś nowe kurestwo mnie dopada. Jak się skończyły zawroty głowy, to przyszła opryszczka (ale to pikuś, wiadomo, raz w roku musi być, bo inaczej to podejrzane), oraz całkiem nowe doznania – od tygodnia mam problem z jedzeniem, a raczej po jedzeniu, czyli nieważne co zjem, boli mnie trzustka, a przynajmniej tak sobie spekuluję, bo boli pod lewym żebrem. Do tego uczucie, jakbym zeżarła kilo betonu. Budzę się rano, i dopóki nic nie zjem, to jest OK, więc wicie-rozumicie, nabawiłam się lekkiej awersji do spożywania boskich darów i rozważam dietę wodną.
Po drodze były jeszcze drobne paraliże pleców w odcinku piersiowym (zwalam na kręgosłup, bo mi tak wygodnie), ale wczoraj to już przegięło (cokolwiek to jest, co toczy mój stary, spróchniały kadłub), bo rano obudziłam się z dość dokuczliwym bólem pod lewą pachą (wybaczcie, ale pytacie co u mnie, to mówię jak na spowiedzi), promieniującym szczodrze przez lewy bark i obojczyk, lewą stronę szyi, do lewego ucha. To było naprawdę fajne. Myślałam, że może węzeł chłonny, ale mimo najszczerszych chęci nie wymacałam niczego spuchniętego. Tak sobie po prostu napierdalało, bo mogło. Lekko się już wkurwiłam, bo jak z takim wachlarzem idiotycznych objawów iść do lekarza i nie zarobić wpisu w karcie leczenia: “rozhisteryzowana kretynka albo symulantka”? Zrobiłam sobie kawy (po kawie trzustka nie furczy, bogom dziękować), polazłam nakarmić żywy dobytek, na wszelki wypadek ze wszystkimi się czule żegnając, bo lewa ręka mi deczko zdrętwiała i wiecie, że to nigdy nie wiadomo, kiedy zegarmistrz światła z zimna purpurowy powie: “a teraz wypierdalaj na drugą stronę tęczy”, i tak cały dzień, większość którego spędziłam w łóżku, minął mi na rozmyślaniach, które mogę podsumować jednym zgrabnym zdaniem: “o co w tym wszystkim kurwa chodzi?” oraz na trawieniu dylematu, czy brać tabletkę przeciwbólową, bo przecież oszaleć idzie, czy może lepiej nie, bo trzustka. Ostatecznie postanowiłam się nie znieczulać, bo po amputacji jednej ręki z obojczykiem można dalej żyć, a bez trzustki nie. Zasypiałam z myślą, że jutro pewnie będzie gorzej, a tu proszę, jaka miła niespodzianka – dziś rano zero bólu, jakby nigdy nic. Nawet sałatkę warzywno-owocową kozom zrobiłam, którąśmy z małżonkiem zaserwowali w warsztacie, wprowadzając od dwóch do czterech delikwentek naraz, bo inaczej się nie da (karmienie takiej ilości kóz owsem i/lub warzywami to jest SZTUKA. Głównie sztuka samokontroli, gdy ma się ochotę rozerwać je na strzępy).
Funkcjonuję w trybie zmianowym, to znaczy raz funkcjonuję, a raz nie. I wszystko byłoby fajnie, bo co nas nie zabije i tak dalej, tylko psycha mi siadła od tych wszystkich atrakcji. Zawroty głowy to już stara sztuczka – pierwszy raz był jakieś cztery lata temu i wtedy owszem, wystraszyłam się, i nawet jacyś lekarze byli w to zamieszani (oprócz laryngologa; pierdolę, NIE IDĘ na badanie błędnika, bo sobie poczytajcie, jak to wygląda. Rzygam od samego czytania opisu badania), ale szybko musiałam wracać do pracy w delegacji, a drugi raz nastapił jakieś pół roku później i stwierdziłam, że skoro poprzednim razem nie umarłam, to i tym pewnie jakoś mi się upiecze. W sumie miałam jakieś sześć, może osiem takich epizodów, najdłuższy trwał trzy tygodnie, i historia jest zawsze taka sama – kładę się spać niczego nie podejrzewając, a budzę na tratwie podczas sztormu. Pierwszy dzień to taka jazda, że dwóch metrów prosto nie przejdę i rzygam jak kot, nawet wody nie piję, bo szkoda się męczyć, na drugi dzień już można tankować napoje, a na trzeci nawet coś zjeść. Potem już tylko lekki wkurw, bo jednak człowieka zarzuca na ściany i ogólnie jest nieprzyjemnie, ale wiadomo, że generalnie idzie ku lepszemu. I w końcu nadchodzi taki poranek, że wstaję i wiem, że już po wszystkim. Znowu – jak gdyby nigdy nic. I kilka miesięcy spokoju. Trochę mnie irytuje ten element zaskoczenia, bo gdyby chociaż jakieś wstępne objawy, mała podpowiedź wieczorem, że od jutra “szalonym parostatkiem piękny rejs”, to człowiek by się mentalnie przygotował, popłacił rachunki, zrobił coś “na zaś”, no ale trudno.
Co do ewentualnych niedoborów witaminowo-mineralnych i suplementacji – akurat jestem w temacie, bo trochę się martwię o kozy (nie dostają już tak urozmaiconego żarcia, jak kiedyś, bo jest ich za dużo, i nie tylko nie stać mnie na kilka ton warzyw na zimę, ale i z przechowywaniem byłby problem, i z codzienną podażą), więc zagłębiłam się w tak zwanym morzu informacji. I powiem Wam tyle, że mózg mi się zlasował, nie tylko od nadmiaru wiedzy, ale i od mnogości sprzecznych informacji (szczerze polecam wszelkie artykuły nt. suplementacji boru, włącznie z tymi o spisku koncernów farmaceutycznych, KONIECZNIE z komentarzami). Wysnułam jeden wniosek – suplementacja “na oko” jest ryzykowna. Wiele pierwiastków mineralnych i witamin jest dla innych antagonistami (np. nadmiar miedzi blokuje przyswajanie cynku), wyliczenia co komu jest potrzebne w jakich ilościach na dzień są o kant dupy potłuc, bo nie uzwględniają tego, co przyswajamy z pokarmem, a co przyswajamy z pokarmem to wuj jeden wie, i żadne tabelki tu nie pomogą, bo co z tego, że np. pestki dyni teoretycznie, wg tabelki, zawierają idealny stosunek czegoś tam do czegoś tam, skoro nie wiemy, gdzie te pestki urosły, a jeśli urosły na glebie ubogiej w coś tam, to gówno mają, a nie to coś. Nie wiem czy wiecie, ale współczesne rolnictwo polega na tym, że w glebę ładuje się głównie, albo wręcz tylko, azot, fosfor i potas. Czasem wapń, gdy jakaś roślina tego stanowczo wymaga. Pola uprawne są eksploatowane rok w rok, i nie ma tu znaczenia płodozmian, bo w końcu i tak wszystkie pierwiastki typu selen, cynk, mangan, molibden, czy choćby bor, zostaną z tej ziemi wyssane. No więc o kant dupy tabelki. Aha, łąki przeznaczone na wypasanie zwierząt lub zbiór siana są nawożone tak samo.
Mnie interesowały głównie miedź, selen i cynk, bardzo istotne dla zdrowia kóz. I dowiedziałam się, że polskie ziemie są bardzo ubogie w miedź, oraz że są bardzo bogate w miedź. Idź pan w *uj z takim czymś. Szukałam suplementów (np. dla koni, czy bydła), porównując skład, i tu dochodzimy do kolejnej kwestii: lepsze chelaty, glukoniany, siarczany, czy może kurwa tlenki? Bo każda pliszka swój ogonek chwali, a tak naprawdę to znowu tylko wuj wie, jak jest. Boję się eksperymentować na moich kozach, a na analizy laboratoryjne mnie nie stać (bajdełej – mam jakiś problem z wiarą w analizę chemiczną włosa; nie wiem skąd mi się to bierze, ale generalnie mam coraz większy problem z wiarą w cokolwiek), i z całego tego czytania i posiadania wiedzy dostałam jedynie wielkiego o*ujenia mózgu.
Yyy, to tak by było, w dużym skrócie, co u mnie. Ktoś tu zaczął fajną inicjatywę, pt. “napiszmy Kanionkowi, co u nas, niech sobie chociaż poczyta”, i powiem Wam, że tak, to jest dobry pomysł. Piszcie co u Was, bo jestem w tej fazie ataku depresji, gdy człowiekowi już się nawet wieszać nie chce, bo to za duży wysiłek, a Wasze komentarze, przybywające na moją planetę ze świata normalnych ludzi, są jak koła ratunkowe. Z wiosłem. Serio mówię, kto nie chce, niech nie wierzy, ale dawno nie miałam takiego kryzysu.
PS. U nas minus osiemnaście i ciągnie w dół. Jak na razie strat w ludziach ani zwierzach nie było.
Dwunastnica, wrzody konkretnie moga to byc.
Przy chorej trzustce bywa kawowstret, wiec to chyba nie ona.
Kanionku, dziekuje za zaliczenie do normalnych ludzi, to duzy komplement:)
Chociaz, ja nie pisalam co u mnie, wiec chyba on nie dla mnie…
Trzymajcie sie Panstwo Kanionkowie! I zdrowia dla Ciebie i Malego Zonka!
Wrzody na dwunastnicy miałam zdiagnozowane 13 lat temu, leczone i – jak wykazało kontrolne badanie gastro – wyleczone (lekarz z rurką powiedział, że “nie ma śladu”, za to nabawiłam się nadżerek w żołądku w ilości “liczne”, których wcześniej nie było). I pamiętam, że bolało zdecydowanie z prawej strony. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby znów je mieć, bo przecież nerwica i obciążenie genetyczne (ojciec też miał) są nie od parady ;)
Oczywiście, że zaliczam Cię do ludzi normalnych, a do tego – o zgrozo – rozsądnych i ułożonych. No ale tu jest Internet; równie dobrze możesz być lokalnym sajko z siekierką, a w piwnicy rozwieszać na ścianach zdjęcia Kanionka (ale NAJLEPIEJ na sznurkach rozwieszonych pomiędzy zardzewiałymi gwoździami, a fotki wtedy koniecznie klamerkami do bielizny… No ale co ja będę profesjonalistów pouczać).
Dobrze, że się odezwałaś Kanionek bo wszystkie kozy już ze zmartwienia obgryzają kopytka. W sprawie badania błędników – byłam dwa razy, przeżyłam. Nie taki diabeł straszny – serio. Gdybyś musiała to nie strachaj się. Inna sprawa, że jak już stwierdzą, że błędnik uszkodzony to i tak niewiele mają do zaproponowania – musi się i tak sam zregenerować (niby jakieś tam leki są, ale mi toto nie pomagało). Za to w desperacji raz zastosowałam sama na sobie to: https://www.youtube.com/watch?v=ZqokxZRbJfw Pomogło.
“jak już stwierdzą, że błędnik uszkodzony to i tak niewiele mają do zaproponowania” – no to TYM BARDZIEJ szkoda fatygi. No chyba, żeby w celu WYKLUCZENIA choroby błędnika, ale wtedy znów problem, bo jak nie błędnik, to co? Profil lipidowy i usg tętnic szyjnych już miałam i jestem zadowolona z wyników, i może wystarczy.
Ten manewr z filmu… Jakoś słabo to widzę podczas trwania nasilonych dolegliwości, ale może się skuszę następnym razem – jedno rzyganko w tę, czy we w tę, wielkiej różnicy nie robi ;)
A Tobie pomogło po jednorazowym zastosowaniu, czy to trzeba jakoś regularnie powtarzać?
Pomogło po jednym razie, ale zrobiłam to nie w tym najgorszym stadium zawrotów – wtedy nie ma opcji, żebym tak kręciła głową. Po tym manewrze po kilku godzinach przeszło mi całkiem. Możesz poczytać o co w tym chodzi w internecie. Nie namawiam, żebyś praktykowała na sobie, ale czasem dobrze wiedzieć – od lekarza się tego nie dowiesz. Od tamtej pory nie miałam jeszcze napadu zawrotów, ale jak mnie złapie to zastosuję znowu.
Kanionku, odezwałaś się – to dobry znak. Ale tu się kończy dobro znaku, bo to, o czym piszesz, niepokoi. Serce badałaś? (Echo, próby wysiłkowe. Tylko się nie wykręcaj, że próby wysiłkowe przeprowadzasz codziennie, od świtu do oporu i jeszcze godzinę dłużej).
Zimniutko. Minus dwadzieścia jeden u nas. Katulam się do pracki i z powrotem. Na niższych obrotach, przy trzecim stopniu zasilania. Jem śledzie w buraczkach+ogórek kiszony. Trochę czytam. Trochę słucham dźwięków. Trochę nie. Ale cały czas hoduję w sobie ‘TAK’. Mimo wszystko. Uściskam!
Kanionka wciaz nie ma :-(
martwie sie i martwie :-(
Wszelkie manewry fizjoterapeutyczne popieram z całych sił, o ile są prawidłowo wykonywane. Po prostu pomagają, i tyle. Popieram też rozsądną suplementację D3 – niedobory D3 mają dosyć paskudny wpływ na neurologię, a w trakcie polskiej zimy niedobory są dosyć powszechne, taką mamy szerokość geograficzną i szlus. Nie bez powodu Eskimosi żywili się głównie tłustymi rybami i foczym mięsem, zamiast usiłować wyhodować jakieś rośliny…
Skoro Kanionek twierdzi, że wieści “co u nas” są bardzo mile widziane… Ale pamiętaj, Kanionku, że ostrzegałam! :D
No więc u mnie jest tak, że listopad i pół grudnia spędziłam w Polsce, załatwiając podstawowy zakres stomatologii (proszę o fanfary i pokłony w tym miejscu, bo mam potężną fobię, rodem z czasów siermiężnego PRL) oraz zawieszając swoją firmę w Polsce, co z racji zawodu wymaga znacznie więcej zachodu niż u zwykłego śmiertelnika – taki lajf.
Po czym ściągnęłam przed świętami z powrotem do małżonka w Hiszpanii, żeby na święta robić wielkie NIC – bardzo nam się to udało, bardzo. :-)))
No a potem to sobie wyobraziłam, że raz-dwa zarejestruję identyczną DG w Hiszpanii, tylko mi się zapomniało, że tu święta trwają do Trzech Króli, a właściwie mają kulminację dopiero 06/01, bo samo Boże Narodzenie jest obchodzone względnie umiarkowanie, jak na polskie standardy. Za to tydzień poprzedzający Trzech Króli…. ooo, panie! Czysty szał, nastawiony przede wszystkim na dzieci, bo tu właśnie Trzej Królowie przynoszą prezenty świąteczne, więc wicie-rozumicie. :-) Przemnóżcie polski Dzień Dziecka x 5 (intensywność) i razy 7 dni, i mniej więcej to będzie to… Kulminacją szału jest kawalkada Trzech Króli, organizowana w dowolnym terminie między 3 a 5 stycznia w każdej najmniejszej wioseczce, w każdej dzielnicy z osobna, a potem centralnie przez każde miasto. Centralna madrycka zajęła 3,5 h czasu antenowego TVE i 3/4 wydania wiadomości zaraz potem – tony cukierków rozrzuconych w tłum, dziesiątki postaci z bajek, cyrkowcy, trzy główne wozy dla każdego Króla osobno, wozy tematyczne (fizyka, astronomia, ekologia, historia…), 2 tys. uczestników parady i 120-tysięczny tłum wzdłuż trasy, pokaz ogni sztucznych na zakończenie, bardzo fajne przemówienia miejskich notabli skierowane do dzieci (można bez smrodku dydaktycznego, a edukacyjnie…). No, szał. :-)
A tak w ogóle, to dzięki tej niemożności zarejestrowania DG mam przymusowy okres lenistwa, którym się rozkoszuję na całego – słońce świeci na błękitnym niebie, zapewniając przyzwoite +10 – +12 C dzionek w dzionek i w miarę szybko likwidując nocny mróz, drzewa poziomkowe kwitną i owocują jednocześnie (ten typ tak ma, właśnie w grudniu i w styczniu), iglaki maja świeże pędy, drzewa liściaste wprawdzie łyse jak w Polsce, ale trawniki zieloniutkie po listopadowych deszczach (w lecie zmienią się w suchy step), i ogólnie… życie jest piękne! :-))) Pomijając oczywiście dwa auta, które nam w trakcie grudnia kolejno rozbili na parkingach w Polsce (bo ludzie wpadali w poślizg na lodzie), ale nawet tym nie potrafię się jakoś BARDZO przejąć w tych warunkach… Jest dobrze, a za dwa miesiące zaczną masowo kwitnąć migdałowce… :-)
Iza – a chcesz kopa ;)
………..
+10 – +12 to maja temperatura powietrza do życia. Na zewnatrz oczywiście….
Ale w sumie i poczytać pięknie :)
A w ramach rekompensaty zamówiłam sobie karton wina. Wyłącznie gruzińskiego. Bo znów mogę pić wino. Głowa mnie nie boli po i wątroba tez cicho siedzi. Taki bonusik od życia.
Ciekawe na jak długo.
Iza wąchnij w moim imieniu drzewo poziomkowe:)
Zapach, jak zapach – prawie go nie ma. Ale poziomeczki całkiem mniamuśne, o ile człowiek zdoła wyprzedzić innych amatorów i jakieś dorwać. :-))) A kwiatki całkiem przypominają konwalie…
Iza, nie masz litości kobieto:-)
Po pierwsze – ostrzegałam. :-)))
A po drugie – ależ mam… Pierwsze auto zostało postawione pod domem w Mikołajki przez moje zmordowane pracą dziecko, które godzinę później zostało wyrwane z drzemki przez sąsiadów krzykiem “MIAŁAŚ auto…”. Po czym okazało się, że całkiem sympatyczna i bardzo przerażona młodziutka sprawczyni ma OC w dziadowskiej ProAmie (unikajcie jak ognia, mają totalny burdel!), a nasze (dotąd zawsze przyzwoite) ASO zwariowało cenowo, dzięki czemu już po miesiącu (czyli wczoraj) orzeczona została szkoda całkowita i nareszcie możemy to auto na serio zacząć przywracać do pierwotnych kształtów. A drugie auto było autem zastępczym z tegoż ASO, stojącym sobie spokojnie na parkingu u mojego dziecka w pracy w przedsylwestrowy piątek… Tak, że tak…
Ale “nic to, Baśka!”, przecież słońce świeci i grzeje za darmo… :-)))
Kanionku to co opowiadasz z trzustką, to ja miałam dwa lata temu i byłý to pierwsze objawy jelita nadwrażliwego, a juz mnie doktor nastawił na kamienie żółciowe i inne wynalazki, usg super. To co opowiadasz o kręgosłupie wygląda jak wypisz wymaluj zawał, przynajmniej u mojej mamy, w sumie w zestawie to tak wyglądało bo najpierw bolał ją brzuch “tak jakoś inaczej” przez dwa tygodnie a potem zaczęła boleć ręka, a przy drętwieniu to już ją zabrała karetka. Kanionku może jednak jakiś dochtór???
Fajnie że napisałaś bo już myślałam, że małyżonek zwłoki gdzieś ukrywa.
A u nas po staremu, a z nowosci próbuję oswoić czytnik ebokow, bo nie mogę znaleźć papierowego wydania trzeciego tomu książki a zżyłam się z bohaterami :-D
A u mnie dalej dupa. A dziś rano jechałam do szkoły. 4.50. Jeden bus nie przyjechał, drugi bus nie przyjechał, o 5.30 mobiles nie przyjechał. -24st. dziurawa przystankowa wiatka. Małżonek na cito wiózł mnie na pociąg do olsztyna. Coś z ogrzewaniem w oplu zrobiło się nie tak, nie dmuchało na szybę. co 10 min wyskrobywałam mu od wewnątrz na szybie taki wizjer jak ma czołgista… Taa co by tu optymistycznego.. O wiem! Przed świętami nie dałam rady ubrać choinki. Nie będę musiała rozbierać.. ta..
Stoi golutka? Czy w ogole nie postawilas?
A ja caly czas mysle o Kanionku. Moze Maly Zonek namowi ja na wizyte u doktora?
Golutka. Mąż postawił. Ma parę gałęzi dolnych brokatem obsypanych. Dzieło młodszej córki.
A propos witaminy D: moja była teściowa faszeruje mi nią syna, a ponieważ już niejeden jej pomysł okazał się niewypałem, to się zainteresowałam kwestią i niedawno trafiłam na artykuł: http://e-anetabloguje.blog.pl/2016/12/19/tran-sciek-w-pigulce-i-jego-polski-zniszczony-zamiennik/
Kanionek żyje :) Choć, jak ma w zwyczaju mawiać mój powalony szwagier “żyje, ale co to za życie”… ;) No dobra, nie przesadzajmy.
Na chorobach i objawach, które wymieniasz nie znam się zupełnie, więc zamiast rad i zaleceń – nieszczególnie oryginalnie, ale intensywnie życzę Ci pospolitego, zwykłego zdrowia. A nuż.
Trzymajcie się ciepło, w miarę możliwości.
Hej Kanionku! Do lekarza marsz, bardzo Cię proszę. Wyspowiadaj się ze wszystkiego, może nie trafisz na idiotę i da Ci skierowanie przynajmniej na rezonans kręgosłupa, USG jamy brzusznej, EKG/echo serca i podstawowe bad krwi. Baba Aga ma rację – z lewej strony pod żebrami jest taki podły zakręt jelita, który lubi się odzywać przy drażliwym.
Chciałam coś napisać na temat suplementacji ale trzeci raz wywala mi połączenie z siecią i zaraz trafi mnie szlag i nie chce mi się po raz kolejny pisać tego samego:(( (Tak, teraz już wpadłam na to, zeby pisać w notatniku i potem hurtem wszystko skopiować do komentarza!)
Żeby wkurzyć niektórych pochwalę się, że spędziłam dwa dni w pięknych okolicznościach przyrody wyłącznie z mężem. Bez dziecka, psa, kota i babci! Wyspałam się chyba po raz pierwszy od trzynastu lat! No ale teraz mam twarde lądowanie w rzeczywistości. Szczekający pies, histeryzujące dziecko, stękająca babcia… Do tego Buła przed chwilą ukradła i zeżarła jeszcze gorące placki (cholerny beżowy ninja!!!)
Ciociu, skierowania na rezonans lekarz POZ nie da, na echo chyba tez nie, ale nie wiem.
Bez wizyty u specjalistow nie obejdzie sie. Jak to ktos ladnie okreslil, Kanionka czeka “turystyka medyczna”. O ile w ogole sie da namowic na jakiegokolwiek doktora.
Dziewczyny, czemu takie czarne wizje roztaczacie. Kanionek jest przemęczony do granic i musi odpocząć. Od tej turystyki to dopiero można się rozchorować.
Słusznie. POZ na rezonans i echo nie wystawi. Bez turystyki medycznej to tylko za kasę :(
Ale, cholera, od czegoś trzeba zacząć, bo samo zaklinanie rzeczywistości “a może samo przejdzie” trochę mało skuteczne może być :(
Dzień dobry :)
Odliczając do drugiej miesięcznicy ostatniego posta (cyk!), ponieważ nie znam się na medycynie, napiszę, co u nas. Od jesieni wprowadzamy radykalne zmiany żywieniowe – bo mi zaczęło coś tam dolegać. Ponieważ nie będę gotować dla siebie osobno, a dla Chłopaków osobno, zmiany objęły wszystkich. I nagle wszyscy zaczęli rejestrować poprawę w stanie zdrowia. Na przykład mniej się pocić, czuć zaskakująco dużo energii w zimowych mrokach, lekkość w przewodzie pokarmowym i niesztywnienie stawów. A radykalne zmiany w diecie polegają po pierwsze na odstawieniu glutenu i większości zbóż, drastycznej redukcji spożycia kawy, herbaty i alkoholu, niemal całkowitiej rezygnacji z nabiału, i ogólnie przejściu na prawie wegetariańską wersję diety paleo. a najlepsze z tego wszystkiego, że moj Synek Niejadek dał się zarazić entuzjazmem do zdrowego żywienia i wcina wszystkie sałatki, sałaty, kiełki, oliwki, , zupy z dyni, kpausty z grochem, bananowe chleby, zapiekane kalafiory. wszystko, co na stole stanie :) tak że ten, u nas dobrze z tendencją do coraz lepiej. (jedyny minus, że hektary czasu zabiera takie zdrowe odżywianie) pozdrawiam Wszystkie Kozy i wysyłam do Kanionkowa tony pozytywnej energii! :)
no,właśnie,o ten hektar czasu chodzi,ale zdrowie w końcu bezcenne, tyle że zimą, i to w takie mrozy jak obecnie, trudno ”jechać”na sałatkach warzywnych i kalafiorze, choćby i na gorąco, nie wspomnę ,że skąd tu wziąć zdrowe warzywa, tylko mrożonki ,nie mówię, że złe,ale … a co jeśli organizm lubi gluten i się go domaga? Czy to znaczy ,że wtedy mu nie szkodzi?
nie wiem, nie znam się, nie namwiam. ja odstawiłam chleb i poprawę w stawach odczułam po 3 dniach. jak lubiłam chleb, tak teraz mogę na głodnego wejść do piekarni i nie czuję pokusy.
na razie ogrom czasu pochłania mi nawet samo wyszukiwanie sensownych przepisów na coś, co się właśnie nadana zimowe menu. a drugi ogrom realizacja, wzdech.
Kanionku kochany trzymaj się. Powiedziałabym utkaj kokon i doczekaj wiosny ale wiem że nie możesz bo zwierzyna. Powiem więc tak. Utkaj kokon, wleź do niego cała i wychodź tylko wtedy gdy NAPRAWDĘ musisz. Przesiliłaś się biedaku i fizycznie i psychicznie. Zakokonuj się i zregeneruj na ile się da.
Być może nie wszyscy z was kochani wiedzą, że to dzisiejsza zmutowana genetycznie pszenica GMO, która panuje wszędzie ( podobnie jak cukier ) jest odpowiedzialna za powstawanie wielu dzisiejszych chorób w tym otyłość. Dlatego lepszą alternatywą dla tych, którzy nie wyobrażają sobie życie bez chleba jest spożywanie chleba żytniego na zakwasie. Polecam bo od 1,5 roku piekę sobie taki chlebek z dodatkiem wszelkich ziarenek według gustu i czuję się super :-) A tutaj jest ciekawy link na ten temat :http://www.aktywniepozdrowie.pl/index.php?option=com_content&Itemid=119&catid=56%3Aprodukty-zboowe&id=104%3Achleb-ytni-gor&view=article
Kanionku i Mały Żonku,czy możemy wam jakoś pomóc?
Piszcie na priv, albo sms….cokolwiek.
Piszę więc cokolwiek. Dosięgnęła i mnie w końcu “dobra zmiana”. Teraz będzie mi tak dobrze, że dobrze mi tak! Zupełnie nie mam pomysłu, co dalej robić. Mam za sobą 32 lata pracy i żadnych widoków na emeryturę, bo wiek nieodpowiedni. Samorząd ręce zaciera, bo będzie miał z głowy jedną placówkę, a pracownicy… no cóż, ludzie niby dorośli i powinni o siebie zadbać. Ale ja nic już nie potrafię innego robić poza tym, co robię. Jakoś to będzie.
W związku z zimnem moje gęsi – sztuk dwie i biegusy – sztuk cztery siedzą zamknięte w kurniku. Dzioby mają potwornie nadąsane, bo im podwórka brakuje i idę o zakład, że całymi dniami trenują skoki na główkę do miednicy z wodą. Połowa kurnika zalana.
Bardzo chce mi się już do ogródka. Planuję grządki, wybieram gatunki pomidorów,
przeglądam nasionka. Byle do wiosny.
Pozdrawiam wszystkie Kozunie i kozunie serdecznie. Kanionkostwu życzę poprawy wszelakiej.
Kozy Kochane.
Żyjemy.
Bardzo Wam dziękuję za wsparcie i przepraszam, że macie przeze mnie zmartwienie, ale jak powszechnie wiadomo, z pustego to i Salomon bicza nie ukręci, a ja się czuję pusta i wyeksploatowana (całkiem jak sklep za komuny – mam na półkach tylko ocet, bardzo kwaśny, a nawet gorzki), więc nic nie piszę.
Nie, na razie nie potrzebujemy pomocy (a w razie “wu” mamy tu jeszcze naszą lokalną Zośkę, która już nam zaoferowała transport, a nawet zakupy w razie potrzeby, no ale Gwiazdolot jeszcze działa, a dzięki mrozom droga zrobiła się przejezdna), choć ja na przykład muszę czymś karmić swoją deprę, więc właśnie się zastanawiam, z czego będziemy żyć w marcu i kwietniu, oraz zrobiłam podsumowanie biznesu serowego za ubiegły rok: wydoiłam jakieś dwa i pół tysiąca litrów mleka, zarobiłam w ujęciu rocznym średnio 600 zł na miesiąc (to jest netto, czyli po odjęciu kosztów utrzymania naszych mlecznych królewien i kosztów produkcji). Jupi……
Nie będę o takich rzeczach wspominać na stronie głównej bloga, bo czyta go moja Mama i od czasu do czasu ktoś tam jeszcze z rodziny, i po co się mają martwić, więc wybaczcie, ale będę swoim depresyjnym marudzeniem zapychać sekcję komentarzy.
Z pozytywów: nie napisałam, bo się wykoleiłam, ale w grudniu udało nam się załatwić jeden transport siana w kostkach! I mamy Różowy Pokój zawalony sianem i pachnący jak wszystkie kościelne stajenki tego świata razem wzięte :)
Mamy jeszcze pieniądze na siano i owies (balotów wystarczy nam tylko do końca stycznia, więc musimy dokupić jeszcze minimum 15 sztuk, żeby wystarczyło do końca kwietnia), i to są święte i nienaruszalne fundusze. Zostało kilkadziesiąt kilogramów jabłek w piwnicy, zapas marchewki i buraków, i około 30 kg kapusty, to wystarczy do końca lutego, bo nie dajemy już kozom warzyw codziennie.
A co będzie później, to się będziemy martwić później, grunt że siano, czyli żelazna podstawa koziej egzystencji, będzie zapewnione.
O, tak a propos diety i tego, na czym człowiek może przeżyć, to trafiłam na stary artykuł o tej rosyjskiej rodzinie, co przez 40 lat żyła w tajdze, na Syberii, z dala od cywilizacji (bardzo, kurwa, z dala, bo jakieś setki kilometrów), nie wiedząc nawet o tym, że jakaś wojna się przez świat przewaliła (uciekli w tajgę w latach trzydziestych, a dopiero w latach siedemdziesiątych natknęła się na nich grupka geologów). No więc w dużym skrócie, bez prądu i innych cywilizacyjnych udogodnień, przeżyli w tym wypizdowiu 40 lat, i nawet jakieś dzieci im się tam urodziły. Nie pamiętam wszystkich szczegółów, ale w okresach największego głodu żarli korę z drzew, jak sarny.
Tu jest ten artykuł: http://www.smithsonianmag.com/history/for-40-years-this-russian-family-was-cut-off-from-all-human-contact-unaware-of-world-war-ii-7354256/
Na pewno były też o tym wzmianki w polskiej prasie, ale nie chce mi się szukać.
40 lat, w skrajnie trudnych warunkach, żyli sobie zdrowi i chyba na swój sposób szczęśliwi, bo po tym, jak ich “odkryto”, nie chcieli wracać do cywilizacji. Co ciekawe, niedługo po tym, jak ich odnaleziono, dwie córki Karpa Lykova zmarły z powodu niewydolności nerek, i niektórzy spekulują, że zabiły ich cywilizacyjne “dary”, takie jak sól na przykład.
Ciekawe, co?
Czytałam sobie ostatnio różne takie, żeby nie myśleć o tym, o czym nie chcę myśleć. Dzisiaj, odpukać, Koninek chyba wychodzi na prostą, bo od rana już tylko arytmia, ale to pikuś, stare, znane nudy. Tyle tylko, że nadal nic mi się nie chce. Zwierzęta zaopiekowane, oczywiście, ale żebym miała cokolwiek więcej, to nie, nawet nie dotknę.
Jak sobie pomyślę o tym wszystkim, co potrafiłam zrobić w minionym sezonie w ciągu jednego dnia, to mi słabo i NIE WIERZĘ. Serio – nie wierzę, nie wiem jak ja to wszystko ogarnęłam ciałem i umysłem, bo dzisiaj zrobię nawet nie jedną dziesiątą i chce mi się płakać.
No to na razie tyle, bo czuję, że znów zmierzam w złym kierunku. Całuję Was w kopytka, Kozy Moje, za wszystko :-*
Kanionku! Jak dobrze, ze juz troche lepiej. I wierze, ze bedzie calkiem dobrze.
Ale chyba sama przyznac musisz teraz, ze zajezdzilas Kanionka, zajezdzilas do imentu. I teraz nie placz, ze malo jestes w stanie zrobic, bo wreszcie wrocilas do ludzkiej normy (znaczy tej pracowitej bardzo czesci ludzkosci normy), a nie ze jakis stachanowiec, Pstrowski i superwoman w jednym. Chyba powinnas przemyslec sprawe pozyskiwania profitow ze slowa pisanego, a pioro(klawiature) masz takie, ze powinno starczyc na parobka (znaczy ekhem, pracownika gospodarczego), a te swoje kozy i reszte gadziny jego recamy i swoim okiem bedziesz tuczyc.
Czego Tobie oraz Malemu Zonkowi goraco zycze!
I pozdrawiam z jednego z najbardziej zasmogowanych miast (wygladam wiatru juz rozpaczliwie).
Kanionek….
Eh.
Ten komentarz powyzej byl 444:)
Dzieki Kanionku, ze sie odezwalas
Ulga, ze jest lepiej u Ciebie
bo ja jestem na etapie: Life is a piece of s*****
Kanionku, bedzie dobrze, bo w zeszłym roku w styczniu też był dołek, a potem to sama wiesz , bo przed chwilą pisałaś. A że był dołek to wiem na pewno, jako że przed chwilą zakończyłam lekturę Kanionka od początku istnienia. Więc mam na świeżo sasasa.
I tak w związku z powyższym dręczy mnie pytanie, czy kalendarz nadal wykonujesz metodą chałupniczą?
I czy biegusy zaadoptowały domek w ogrodzie ( może było gdzieś w komentarzach, a te pominęłam w trosce o zdrowie psychiczne męża) ?
Na koniec zaś śle pozdrowienia z mroźnej ( -1 😂) Wielkopolski, wraz z Kluchą buszującą w sianie. Tzn , że Klucha pozdrawia a nie, że Ci ją ślę 😉
Kanionku, na pociechę: https://www.youtube.com/watch?v=A_Xr8RYy2T8
Co do pierwszego punktu, to nigdy nie mów nigdy! Wizja bogatego wyjścia za mąż może już nieaktualna, ale ja wciąż wierzę, że zbijecie majątek na pisaniu i/lub wynalazkach :). A co do ostatniego – nabiegasz się przy tych zwierzakach jakbyś w górach mieszkała, więc myślę, że masz zaliczony co najmniej w połowie.
I pamiętaj, że jak będziesz przeginać z dołem, to Cię stęskniona ciocia za uszy wyciągnie z tych dinozaurowych pokładów pod mułem stawu.
Witaminę D to może sobie jednak łyknij. Mnie zmniejszyła skłonność do zapadania w sen zimowy.
Co by było weselej, mamy akcję z protoplastą – Ziokołkiem. Dostał już strzał z antybiotyku. Szczegóły później.
Szczegóły są takie (podaję, bo może ktoś, coś):
Wczoraj Ziokołek zdrów jak ryba, wpierniczał siano i ziarka, opierniczał koleżanki, wszystko w normie.
Dziś, wczesnym popołudniem – izolacja, nastroszona sierść, żółto-zielonkawy glut z nosa. Temperatura poniżej normy, czyli 37,8 (u kozy norma zaczyna się od 38,8), co wg wszelkich źródeł rokuje dużo gorzej, niż gorączka.
Wizyta u wetki (tej w Młynarach, bo bliżej, a gabinet superwetki ma dzienną przerwę od 14:00 do 17:00) – antybiotyk w zastrzykach (NIENAWIDZĘ robić im zastrzyków, bo nie czuję się ani trochę bardziej kompetentna, niż pięć zastrzyków temu).
Po powrocie od wetki – nowe dane. Ogon mokry, wyciek płynu i śluzowatej substancji, Ziokołek leży, wciąż nastroszony, ma dreszcze i od czasu do czasu ma dwa lub trzy skurcze parte. Wszystko wskazuje na poronienie (więzadła twarde, zero rozwarcia), A DO TEGO infekcję górnych dróg oddechowych.
Siedzę z nią, owinięta w koc, w pokoiku dziecięcym, i mam deja vu. Okryłam ją moim za dużym polarem i złożonymna trzy kocem od EEG (znowu deja vu). Udało mi się jej wcisnąć jakieś 50 ml wody z glukozą, i mam wrażenie, że odkąd leży okutana w koce mniej się trzęsie. Ale niestety wstaje co kwadrans, żeby zmienić pozycję (widać, że coś ją boli w środku), więc muszę poprawiać okrycie. Aha, po godzinie od zawinięcia w koce poprawiła jej się temperatura, teraz miała 38,8, czyli wzorowo. Widać, że się męczy, te skurcze są rzadkie i nieliczne, i jak pisałam – żadnego rozwarcia szyjki macicy, nie mam pojęcia jak to ma wyglądać i odchodzę od zmysłów. A dziś rano myślałam, że powrót zawrotów głowy to mój największy problem.
Trzymajcie kciuki, bo jak Ziokołek z tego nie wyjdzie, to nie wiem… Idę do niej, bo się pewnie już poodkrywała i stygnie.
Trzymam.
(Jak ciągle coś wycieka to chyba znaczy, że szyjka choć trochę rozwarta.)
Trzymam i ja.
Krolewna da rade!
Jestem z wami i przesyłam pozytywne fluidy
Trzymam. Nie puszczam. Dobrze ma być.
Niech się te pasma tu i tam wreszcie skończą!! Wystarczy!
Powtarzam po Ynk – dobrze ma być!
Jak najszybciej.
Żesz w mordę, no! Trzymaj się Kanionku! Ziokołek da radę i Ty też!
Chyba będzie dobrze. Akcję zakończyliśmy około 3 rano i pacjentka ma się w miarę nieźle. Czekamy na łożysko.
Małe i nieśmiałe uff. Kciuków nie puszczam.
Czasem dobrze czytać “po czasie”.
Niech będzie dobrze.
Niech będzie dobrze.🙏
Niech będzie dobrze.
O żesz! To się robi powieść sensacyjna! Sugestie dla Kanionka – a)odbębnić turystykę zdrowotną (co by MałegoŻonka, kóz i czytelników nie martwić , b)wyleczyć się porządnie (co by MałegoŻonka, kóz etc., etc., c)wydać książkę o Kanionkowie(co by czytelników wprawić w stan upojenia i wiecznej szczęśliwości)
Zdrówka życzę i mam nadzieję, że JEST DOBRZE!
Ufff, też się cieszę, że zobaczyłam już po fakcie bo bym się mocno zdenerwowała. Dopiero Kanionek chorował a teraz Ziokołek. Prawo serii jakieś czy co? Życzę zdrówka obu Paniom. Oby już było z górki.
Tak mi przykro. Ale chcę wierzyć, że będzie dobrze. Niech będzie dobrze.
Ja też dopiero po fakcie czytałam te przykre niusy, a i tak się spociłam. Sama jestem po świeżych przejściach zdrowotnych zwierza, więc w pełni współodczuwam stan Kanionka (lęk depczący klatę, bezsenność, zimne poty i parę kilo mniej na wadze). Sił Wam życzę i spokoju.
Kozy Kochane.
Najpierw oczywiście wieści z koziego szpitala. Królewna ma się DUŻO lepiej (oszamała michę surówki, rondelek owsa, teraz wciąga siano jak ten minimagiel w pralce Frani – nie ma lepszego wskaźnika koziego powrotu do zdrowia, niż wilczy apetyt), aż nie chce się wierzyć, że wydarzenia sprzed kilkunastu godzin to nie był straszny film.
Jednak… No cóż. Martwy koziołek, któremu brakowało tylko kilku tygodni (4-5) do szczęśliwego przyjścia na świat w postaci wesołej, puchatej kulki, to też nie był film. Miał już kopytka, całkiem gotowe do brykania, i nawet trochę białego futerka. Taki “poród” to jest wielowymiarowy koszmar – płód wychodzi praktycznie na sucho (wody odchodzą na długo zanim dojdzie do skurczów rodnych), matka się męczy (koziołek był ustawiony tylnymi nóżkami do wyjścia, a to i tak dobrze, że dwiema), a na końcu nie ma radości, tylko zimna cisza, smutek, i pytanie “dlaczego?”, na które nie ma odpowiedzi.
Ta niewiadoma nie daje mi spokoju, bo jeśli nie wiadomo, gdzie jest błąd, to jak go naprawić? Najbardziej prawdopobną przyczyną wydaje nam się możliwość, że Ziokołek od kogoś oberwała, bo nie mam zastrzeżeń co do jej kondycji ogólnej, choć w grę mogło wchodzić coś, co zeżarła – w końcu ziarno i siano mamy z różnych, zewnętrznych źródeł. Się nie dowiemy, wiem.
Fakt, że kozy się tłuką bez litości, spędza mi sen z powiek od jakiegoś czasu. Kiedyś królową wpierdolu była Bożena, teraz równie ostro poczynają sobie Pippi, Krówko, czasem nawet Krycha, oraz ANDRZEJ. Tak, Andrzej kiedyś skończy w potrawce, przysięgam. Jest wielki (choć wciąż mniejszy od swojego syna, Lucka), ma ciężki żyrandol i chyba równie ciężki pomyślunek. Oczywiście lubię Andrzeja, spoko koziołek, dla mnie zawsze bardzo miły i w ogóle, ale gdy widzę, jak potrafi z pełnej petardy przywalić np. Kredensowi, to wizja potrawki robi się jaskrawa i natrętna.
No nic. Jutro ostatnia dawka antybiotyku (łożyska nadal nie widzieliśmy, ale wetka twierdzi, że ten antybiotyk ma szerokie spektrum działania i kwestię zatrzymanego łożyska też ogarnie), Ziokołek jeszcze w odosobnieniu (chciała wrócić do stada, ale gdy ją na próbę wypuściłam, to jednak trochę ją inne małpy popychały), a ja mogę wrócić tam, skąd mnie brutalnie wyrwano: http://kwejk.pl/obrazek/2855839/depresja-taty.html
Serio, co trzeba zrobić, to trzeba zrobić, ale decyzja o zaparzeniu sobie herbaty zajmuje mi trzy godziny, a do tego rodzi niemiłe komplikacje: otworzyłam słoiczek dżemu z jarzębiny, do tej herbaty, no i jest wspaniały, ale zaraz po tej pierwszej myśli, że taki wspaniały i że to był dobry pomysł, zaraz przyszła druga: “kto mnie zmusi w tym roku, żeby skubać te kulki”. I już żałuję, że go nie zrobię, bo przecież taki udany.
Mam krótkie rzuty optymizmu i motywacji, takie “nie no, trzeba się wziąć w garść, przecież zawsze dawałam radę”, i idę wyszorować umywalkę w łazience, a wtedy dzieje się rzecz straszna. Kończę z tą umywalką, patrzę na resztę łazienki (podaruję barwne opisy, dość powiedzieć, że od trzech tygodni nikt tam nie robił niczego, co by wymagało gumowych rękawiczek), i PSTRYK, już po motywacji. I ten głos, który jęczy: “no i co z tego, że się naszarpiesz z łazienką? Za drzwiami łazienki jest jeszcze kilkadziesiąt metrów kwadratowych burdelu”. I to mi się wydaje całkiem logiczne – niby czym sobie zasłużyła łazienka, żeby odstawać od reszty? I po co w ogóle sprzątać, skoro za trzy dni znów będzie tak samo? (A jak niektórzy z Was być może wiedzą, takie pytania mają tendencję do reakcji łańcuchowych i na końcu, niezmiennie, pojawia się to, które kwestionuje sens istnienia. Ono jest zawsze na końcu, jak meta w maratonie, bo po nim już nie ma o co pytać, ani do czego biec).
Coś mi się bardzo zepsuło w środku. Radość życia? Satysfakcja z dobrze wykonanej pracy? Pff. Dajcie mi łóżko i zgaście światło.
Głask, głask.
Pewnie mi teraz nie uwierzysz, ale to w środku niedługo Ci się naprawi. Serio, serio.
Ziokołek to kawał twardzielki. Przykro z powodu koziołka, ale jak sama wiesz natura zazwyczaj wie lepiej.
Czasem dobrze jest umieć odpowiedzieć na “dlaczego” ale co, jeśli przyczyna jest znana, ale nie można jej zaradzić, bo nie ma się stu par rąk i miliona złotówek? Stres i wyrzuty sumienia … :(
Głask, głask :)
Super wiesci:) Ziokolek jest dzielna po prostu. A i ma niesamowite szczescie do personelu:) Kto wie, jak skonczylaby sie sprawa u typowego hodowcy…
Szkoda tylko, ze wciaz cos Ci przeszkadza w dochodzeniu do pelni kanionkowej formy. I jeszcze ta deprecha… Jak ja Cie rozumiem. Ta niemoc decyzyjna, a w najlepszym wypadku przerazliwie dlugi proces decyzyjny, niemoc dzialania i wykonywanie tych wszystkich absolutnie koniecznych czynnosci resztkami slabej silnej woli.
Mam nadzieje, ze mimo trudnosci znajdziesz czas na zadbanie o sobie (lozko, kocyk, spokoj, nicniebolenie).
Zycze Ci tego goraco. Oraz Malemu Zonkowi.
ps. wczoraj w nocy myslalam, pewnie glupio, czy taka chora koze mozna by dac do jakiegos cieplejszego pomieszczenia? Pewnie to glupi pomysl, zwierze najlepiej czuje sie w znanym otoczeniu zapewne, ale tak mi sie nasunelo, kiedy mialam przed oczami obrazek drzacej i ogacanej przez Ciebie Krolewny. No i Ciebie, slabej wciaz chyba, w tej zimnej koziarni.
Aha i jeszcze chcialam dodac, ze tytul wpisu mocno sie zdezaktualizowal (o ile w ogole kiedykolwiek mogl byc aktualny) i szczerzy sie teraz wrecz szyderczo!
Kanionku, przykro mi, że takie wieści z koziarni. :( Najważniejsze, że Ziokołek ma się lepie.
Bajdewej, po przeprowadzce, mam tu w okolicy sklep Ziołolek, za każdym razem jak przechodzę, czytam Ziokołek.
Co do drugiej części Twojego komentarza, miałam to, tak bardzo miałam. Płacz na myśl o wstaniu z łóżka, niemoc i niechęć do czegokolwiek, sprzątania, gotowania, ubrania się, nawet umycia zębów. Kanionku, ja wiem, że jesteś zmęczona po chorobach, ale to, o czym piszesz wygląda już na regularną depresję. A tej nie wyleczysz leżeniem pod kocykiem i czekaniem na wiosnę. Przepraszam, że ja tak prosto z mostu, ale mnie też trzeba było niemal wykopać za drzwi: czy nie myślałaś o tym, żeby wybrać się z tym do specjalisty i leczyć to farmaceutycznie? Naprawdę warto czasem zaufać lekarzom.
Pozdrawiam i życzę dobrego.
Dobrze ma być.
Kanionku – wiem mało pocieszające – ale nie na wszystko możesz mieć wpływ.
………………………………
Naprawdę bardzo żałuję, że mieszkamy tak daleko od siebie.
Bo jakbyśmy tak się spotkały, skumulowały swoje sprawy trudne to….by wszechświat pierdyknął to pewne. Bo by nie wytrzymał tego. Taka wielka czarna dziura by się wytworzyła ;)
Może właśnie dlatego mieszkamy tak daleko….
………………………
Chciałabym się zamrozić na parę lat.
Przeczekałabym min bunt nastolatków, czterdziestolatków. Rozmroziliby mnie wnukowie. Ja bym była bardzo żywotną babcią, która już nic nie musi, czasami zabierze dziatwę na wycieczkę, ugotuje coś pysznego, posiedzi u Kanionka parę dni (w drodze ze swojego domku nad morzem – tam będę mieszkała na stałe). Wnuki przyjeżdżały by na wakacje. I dzień babci.
Mieszkałabym z moją niedoszłą Narzeczoną – też już babcią (o rany muszę przypilnować, żeby też się zamroziła!).
Jej i moje wnuki były by bardzo mądre. Po babciach.
Może jeszcze te straszne mrozy wrócą to wyjdę sobie na podwórko, położę się na śniegu i zacznę polewać ze szlaufu. I już. Gotowe. Będę czekać.
……………..
Ściskam.
Póki mogę.
…………………………..
Kachna, bez mrożenia też się może udać :-) proponuję morze gdzieś blisko półwyspu helskiego żebyśmy miały blisko do siebie :-D
Bez mrożenia to jakoś ostatnio tego nie widzę…..
Ale będę żyć marną nadzieją.
W ostateczności po prostu coś będę wynajmować. Bo ja kocham morze. Nasze. Bałtyckie. Zimne. Co robi szuszu…..Ehhhh
Ja Kanionku nazywam to odłączeniem zasilania.. Na nic nie ma sił, nic nie cieszy.. I nawet “muszę” czasem nie działa. Zobojętniałam. Funkcjonuję tak by zużyć jak najmniej energii.. by starczyło na wstanie rano.. Czasem instynkt macierzyński podładuje mi akumulatory i starczy na parę zrywów. Mówiłam Kanionku- przeciążyłyśmy obwody.. ale przyjdzie wiosna.. Zobaczysz, słońce nas doładuje.. zobaczysz, ze tak.. tylko nie lubię siebie takiej :(…
Będzie git, przetrzymaj. Widać organizm potrzebuje teraz spania i odpoczynku. Skoro wstajesz i działasz wtedy, gdy jest paląca potrzeba( Ziokołek), to znaczy, że to jeszcze nie depresja, tylko brak słońca, zima, mróz i pierdylion niedokończonych spraw, które Cię przerażają więc wolisz iść spać i przezimować i niech się samo ogarnie. Jest taka teoria na temat chaosu, że jak już jest taki pierdolnik, że nie ogarniasz, to on się sam zaczyna porządkować i tworzy się nowy porządek tylko inaczej. Coś w tym stylu. Tak jakoś, chyba. Także ten…śpij i nie rób sobie wyrzutów, bo sama zobaczysz, że niebawem przyjdzie czas, że wstaniesz i zaczniesz tym chaosem zarządzać ze zdwojoną siłą, dziwiąc się, że jeszcze niedawno leżałaś jak smętny flaczek od kaszanki:)
Kanionku, wybacz poufałość, niczym właściwie nieuprawnioną, zwłaszcza że rzadko się w komentarzach odzywam, ale przytulam Cie wirtualnie bardzo mocno.
Wyobrażam sobie jak paskudnie te godziny w kozim szpitalu się ciągnęły i myślę, że Ty tam dla Ziokołka całym światem i nadzieją byłaś, a to trudne dźwigać taką odpowiedzialność; zwłaszcza, że Ty masz umiejętność, wcale nie tak często występującą, czucia odpowiedzialności i za Stado całe, i jednocześnie za każdego Osobnika z tegoż Stada. A to bardzo dużo emocji kosztuje (i zdrowia somatycznego generalnie też).
Zawsze mnie Twoje posty (i komentarze całej Obory również) ustawiają do pionu, bez względu na to czy są pogodne czy smutne, bo one sprawiają, że umacnia się we mnie (mocno w różnych okolicznościach od czasu do czasu podkopywana) wiara w ludzką przyzwoitość, nie tam w żadne chmurne ideały a w zwyczajną dobroć i wrażliwość na druga istotę. Bo ja generalnie uważam, że życie nie ma sensu jako takie ( bywa że mnie istnienie świata mimo tego bezsensu fascynuje, a bywa, że mocno przygnębia), natomiast uważam, że to co naszą egzystencję czyni znośną (a czasem nawet radosną), to istnienie m. in. takich osób, jak Ty Kanionku. Dziękuję ci więc, że jesteś i swój świat nam pokazujesz. Martwi mnie, że Ci źle.
A z rzeczy praktycznych i obrzydliwie przyziemnych: padały już rady konkretne i ja się pod nimi podpisuję – raz do roku warto zrobić z bad laboratoryjnych: morfologię z rozmazem, enzymy wątrobowe (ASPAT,ALAT,GGTP), mocznik kreatyninę, glukozę, jeśliś obciążona hipercholesterolemią rodzinnie to i lipidogram, TSH + EKG+raz na 3-5 lat rtg płuc. W ramach profilaktyki. Lekarz POZ, jakby się rozpędził, to możliwe, że by Ci – w związku z opisywanymi objawami -enzymy trzustkowe zlecił (amylazę i lipazę) i elektrolity. Poziom wit D3 i jej suplementowanie dyskutowane jest, ale generalnie trendy medyczne w sezonie 2016/2017 sugerują, że poziom badamy i suplementujemy w razie potrzeby. Co do antydepresantów, czasem warto rozważyć; dobry lekarz POZ też takowe potrafi dobrać. Rozumiem niechęć do bycia pacjentem czy generalnie do kontaktu z systemem ochrony zdrowia (mnie się na ogół taki kontakt z Zamkiem Kafki kojarzy), ale bywają sensowni lekarze i czasem wpływ na jeden z parametrów nieomalże cuda w samopoczuciu potrafi sprawić (albo chociaż ulgę w cierpieniu przynieść).
Witaj Kanionku. Odzywam się niezmiernie rzadko, ale teraz po prostu muszę. Podziwiałam Twoją ciężką walkę na ugorze i niespożyte siły drzemiące w środku. Jednak jak życie pokazuje, trzeba za nadużywanie siły życiowej zapłacić często w absolutnie nieakceptowalnej walucie. Czytałam Twoje ostatnie wpisy na bezdechu z przejęcia. Najchętniej spakowałabym się dzisiaj i pojechała do Ciebie żeby Cię wspomóc i psychicznie i fizycznie. Wiele tu jest takich osób, które myślą podobnie jak ja i zrobiłyby dla Ciebie wiele. Piszę do Ciebie głównie w sprawie umywalki. O depresji coś też wiem i powiem Ci tak: ważne są małe kroczki, malutkie plany łatwe do zrealizowania, maleńkie przyjemności – a wszystko to pozbawione dalszego ciągu myślenia (jeśli wiesz co mam na myśli) – “wyszorowałam umywalkę, jaka jest bialutka piękna i lśniąca, aż miło na nią patrzeć” i w takim zachwycie wychodzimy z łazienki nie patrząc na nic innego i nie myśląc o niczym poza zadowoleniem. Odpędzanie złych myśli to podstawa. I nie gaś światła – wiem że jest zima i nie masz tam solarium, ale wit D i wystawianie się na słońce potrafi zdziałać cuda (najlepiej z widokiem na szumiący las :) )
PS. Napisanie książki też jest moim skromnym zdaniem, świetnym pomysłem. W zasadzie już ją masz napisaną ;)
Serdecznie pozdrawiam i ślę pozytywne fluidy.
Kanionku, dłuuugo nie pisałam, ale jestem cały czas obecna i na czasie. Wierzę bardzo bardzo mocno, że ta słaba passa tylko czekać jak sobie pójdzie w niepamięć i nastaną piękne wspaniałe dni w Kanionkowie! Życzę Ci tego wszystkiego z całego serca, bo wierzaj mi, ale nerw taki mną rzucał co tam się dzieje, plus te moje nerwy codzienne, no i niedajborze, żeby ktoś się jeszcze mi czymś naraził. Tak więc włącz sobie wizualizację siebie w pełni sił, z czerwonymi rumianymi i pulchnymi (!) policzkami, zdrowego stadka wszelakich zwierzątek i będzie super!:)
Ufff, dobrze, że Ziokołek dochodzi do siebie. Kanionku, też bym Cię namawiała na wizytę u lekarza , nawet ten pierwszego kontaktu może przepisać jakieś antydepresanty (no chyba że masz snopek dziurawca i nim się potraktujesz). Po co się tak męczyć ? Przecież te leki w końcu dla kogoś wymyślono ? A jak nie pomogą one, ani wiosna, co czai się za winklem, to wtedy będziesz miała pełne prawo zaszyć się w różowym pokoju i kwilić .
Kanionku, jak większość nas, wiem co to depresja i polecam antydepresanty, są zajebiste :-D widzę u Ciebie to co u mojej mamy, przychodzi zima, wracają doły, przerabiam to z moją mamą od kilku lat, teraz jesteśmy już blisko wymarzonego domku, tu nad morzem i widać już to światełko w tunelu i opowiadam mamie jaki będzie miała ładny pokój z łazienką, bo ten dom to też dla niej (starsza pani sama w Bieszczadach to nie jest dobry pomysł na przyszłość) a mama odpowiada: a mogłabym już umrzeć po co żyć tak długo, ewentualnie dokładne wytyczne co gdzie jest schowane i co z tym zrobic po jej śmierci i tak całą zimę, potem nadchodzi wiosna i moja depresyjna mama powoli wychodzi z jaskini zła i ciemności i zaczyna walczyć z ogrodem, w okolicy maja to nie ma po co dzwonić, bo mama nie ma czasu ale jest zajęta, radosna i pełna energii. Aby do wiosny. A te antydepresanty to naprawde są cudowne ;-) :-D dbaj o siebie Kanionku, świat Cię potrzebuje !!!
jeżeli za wcześnie wstaniesz Kanionku i powiesz,że “spoko’ -zrobisz źle!!!
Leż, smuć się, hoduj doła,przeżywaj smutki,pracowałaś na ten stan nie jeden rok.
Teraz zbierasz żniwo.
d a l e j
1.Psychiatra -aby podać leki, ONE działają zwykle po 2 tygodniach(przerobione mam).
A dalej sama postanowisz .
Czytam Cię OD PIERWSZEGO DNIA , A PISZE PO RAZ PIERWSZY.
Czyli sytuacja jest bardzo poważna.
Też mam to przerobione, a właściwie wciąż to przerabiam i chyba już tak zostanie. Wiem, aż za dobrze, że deprecha potrafi pozwolić na samodzielnie wydrapane zwycięstwo nad nią i nad sobą, żeby potem dokopać z siłą wodospadu. Nokautuje bez skrupułów. Spustoszenia w fizyczności potrafią być przy tym zastraszające. Od ponad trzech lat jest przy mnie mężczyzna, który w sytuacji kryzysowej pilnuje, żebym brała leki, dba o terminy wizyt, doprowadza do lekarza. To nie jest łatwe ani dla niego ani dla mnie. Ale pomaga. Kanionku, Mały Żonku – dzielę się swoimi doświadczeniami, bo czasem taka wiedza może się przydać. Przesyłam dużo ciepłych myśli.
Kaczanoga – czytasz od pierwszego dnia i dopiero teraz……:)
W takim razie witaj w stogu siana komentarzowym.
Że sobie tak pozwolę w imieniu gospodarzy:)
Kachna -dziękuje.
tu jestem i żyje :
http://majerowka.pl/
taka stronka -bida z dużą nędzą -w porównaniu do kanionkowego bloga)
Kanionku w ten słabiutki sposób się przedstawiłam)
Kachna -dziękuje.
tu jestem i żyje :
http://majerowka.pl/
taka stronka -bida z dużą nędzą -w porównaniu do kanionkowego bloga)
Kanionku w ten słabiutki sposób się przedstawiłam)
Kozy Moje Kochane :)
Dni mijają mi jakoś takoś, jednakoś, nijakoś. Świątek, piątek, styczeń, luty – wszystko jedno, i tak do dupy. Widzę tu nowe ślady całkiem nowych kopytek, więc korzystając z tej okazji, że się w ogóle zmusiłam do odpalenia systemu “Mózg 2017” – witam Was z radością :)
Tak, ja ze swoją deprą żyję już ze dwadzieścia lat, kilka razy miałam stany graniczące z obłędem, i wiem, że z tego się wychodzi i potem się wraca. Były ze trzy takie przypadki, gdy już prawie, prawie poszłam do psychiatry, z myślą o lekach, bo myślałam, że nie wytrzymam, ale bądźmy szczerzy – antydepresanty to nie jest, ściśle rzecz ujmując, różowy bukiecik pachnących fiołków. Pomijając działania uboczne (polecam ulotki), te cudowne piguły mają szereg innych wad. Po pierwsze, nie działają jednakowo (ani w sposób cudowny) na każdego osobnika. Mam dwóch dobrych znajomych, z których jeden po nowym leku zamknął się w piwnicy i bał wyjść, a drugi, będący w trakcie “testowania” nowego kombo (z przepisu lekarza, rzecz jasna) mało się nie powiesił. Prawdą jest też, że antydepresanty zaczynają działać czasem nawet dopiero po upływie miesiąca, więc tyle trzeba czekać, żeby się przekonać, czy będzie dobrze (o ile wcześniej się nie powiesimy, bo zadziałają źle). Po trzecie, mogą powodować uzależnienie. Po czwarte, na wizyty “państwowe” trzeba czekać, a na prywatne + koszt leków i wielotygodniowych eksperymentów mnie nie stać. I nawet gdybyście mi teraz-zaraz przelali milion dolców, to i tak będę wolała wydać go na kozy i inne tego typu “pierdoły”. A ponieważ nie spadnie mi z nieba milion dolców, to w ogóle nie ma o czym mówić ;)
Po dziesiąte, żeby się wybrać do lekarza, to trzeba się uczesać, a ja się nie czesałam od dwóch tygodni. Gacie mi się kończą, więc pranie trzeba będzie zrobić, ale tyle to mogę rozczochrana. Po piętnaste – drogi nam nie odśnieżyli, więc na razie i tak nigdzie nie jeździmy, a nawet jak nam odśnieżą, to… Nieważne. No ja się po prostu boję leków (pamiętajcie, że oprócz cyklicznej depry mam też galopującą nerwicę. NAPRAWDĘ), a zwłaszcza takich, co zmieniają chemię w mózgu. Nie wiem, czy kiedyś już o tym wspominałam – jakoś w wieku około 28 lat, gdy zapieprzałam na dwa i pół etatu (Urząd Celny, biuro tłumaczeń i korepetycje), miałam problemy z zasypianiem, z przemęczenia zapewne. No i lekarz mi przepisał Stilnox, śmieszny, słaby lek nasenny. Po lekturze ulotki gryzłam palce przez kilka godzin, aż w końcu zdecydowałam się połknąć pół tabletki (była już pierwsza w nocy, a ja musiałam wstać o piątej), i… I wtedy to już nerwica lękowa zjadła mnie z kopytami i nie spałam w ogóle, wypatrując wszystkich objawów z ulotki. Ciężki przypadek. Nie dla mnie popijanie barbituranów butelką szampana, jazdy na grzybkach, czy inne eksperymenty na świadomości, no niestety. Aha, i jeszcze się boję, że na proszkach nie będę sobą i nawet nie będę o tym wiedziała. Wiecie, coś w stylu, że ludzie się na mnie dziwnie patrzą, a ja jestem przekonana, że to ONI są jebnięci ;)
Oczywiście macie rację, że raz w roku powinnam sobie strzelić krótki przeglądzik laboratoryjny, czyli morfo i inne parametry, i kiedyś to nawet robiłam, zawsze prywatnie, bo mnie było stać, a na profilaktyce nie ma co oszczędzać (widzicie, też bywam nie taka całkiem głupia). No ale od jakiegoś czasu, powiedzmy od roku, to mi tak jakoś wszędzie za daleko, i ciągle “a po co”, i może jutro albo w grudniu. Nawet te cotygodniowe zakupy stały się dla mnie udręką i najchętniej nie ruszyłabym nogą dalej, niż dom Żozefin, a NAJnajchętniej pozostałabym w granicach wyznaczonych przez pastuch elektryczny. Tak mi się porobiło.
Koninku!
Dobrze, że piszesz, mnie dobrze, co piszesz.
Wiem, że nic na siłę i jeśli od 20 lat meczysz się z nieleczoną depresją to nie pójdziesz nagle tylko dlatego, że tu parę kóz tak napisało, ale coś tam naprostuję:
1. Nie wiem, jak to było 20 lat temu, obecnie produkuje się też i takie leki, które nie uzależniają.
2. Mądrzy psychiatrzy, przepisując lek, zakazują czytania ulotki. Skutki uboczne są tam opisane jako dupochron producenta, po lekturze ulotki u każdego zdrowego pojawi się opisana przez Ciebie nerwica i wypatrywanie objawów. Obecnie leki są bezpieczniejsze, dobrane mądrze, bardziej pomogą niż zaszkodzą.
3. Twoim dwóm znajomym leki zaszkodziły, moim sześciu znajomym pomogły – tylko czy to czegoś dowodzi?
4. Do kóz to wzywasz specjalistę, jak im coś dolega :D
————————————————
Granice pastucha to i tak spory obszar, ja cierpiałam i wyłam z niemal fizycznego bólu, jak musiałam wstać z łóżka. I wiem, że leki to nie cukierki, ale na takie stany cukierki nie pomogą.
———————————————–
Wiem, że Cię nie przekonam, więc chociaż podpiszę się pod powyższymi radami: dużo się doświetlaj, łykaj wit. D, drapaj i głaskaj swoje stadko i trzymaj się :**
W sprawie mitów na temat leków przeciwdepresyjnych:
1. Leki przeciwdepresyjne nie uzależniają. Oczywiście, czysto teoretycznie, psychicznie można się od nich uzależnić – z takim samym prawdopodobieństwem jak od dżemu czy ciasta drożdżowego.
2. Są różne grupy leków przeciwdepresyjnych – lek dobiera się w zależności od doświadczanych objawów.
3. Teoretycznie poprawa następuje po 2-4 tygodniach od rozpoczęcia leczenia, w praktyce po ok. tygodniu widać efekty
4. Leki te są z reguły dobrze tolerowane (w praktyce najczęściej zdarzają się nudności przez 2-3 dni od rozpoczęcia leczenia, niezbyt nasilone, mijają potem) , mają też stosunkowo mało interakcji; co ważne – ze względu na to, że rożne grupy tych leków mają różny profil receptorowy i szeroki zakres dawek, to nawet jeśli ktoś jest bardzo wrażliwy na leki pod kątem działań niepożądanych, to można dobrać taki lek, który będzie dobrze tolerowany.
4.Dobrze dobrany lek nie tłumi emocji, nie sprawia, że przestaje się odczuwać świat – ma jedynie sprawić, że będzie lepszy nastrój, mniej lęku, więcej energii etc
5.Badania pokazują, że najlepsze efekty w przypadku zaburzeń depresyjnych czy lękowych przynosi łączenie farmakoterapii z psychoterapią (każdy nurt ma swoich zwolenników i przeciwników, generalnie rodzaj psychoterapii powinien być dobrany i do problemów z jakimiś się ktoś boryka i do sposobu jego funkcjonowania poznawczego etc)
6. Z porównywania komu ze znajomych się pogorszyło a komu poprawiło – wybaczcie – ale nie wynika nic. Leki przeciwdepresyjne maja udowodnioną skuteczność. I trzeba to jasno powiedzieć – nieleczona depresja to groźna choroba.
Reasumując – nie należy bać się leków przeciwdepresyjnych; w sumie to gro leków przyjmowanych bez recepty ma zdecydowanie więcej działań niepożądanych, łącznie z różnymi mieszankami i nie-miaszankami ziołowymi.
Howgh!
(Teraz tylko trzeba znaleźć lekarza, który odwiedzi Kanionka, receptę da do ręki Małemużonkowi, a On będzie opakowanie trzymał w ukryciu i wydzielał Kanionkowi codzienne dawki leków prosto do paszczy ;P )
Kanionku, skoro myślisz o kozach, to depresja Ci nie straszna)))
tak myslę, ze te kozy to dobry lek, najlepszy na depresję…
wielokrotnie bym zaległa zakutała łeb kołdrą, pledem i tak …
ale moj zywy inwentarz pso-koci mnie stawia do pionu. ściskam mocno.
Tak trochę skoziałaś (w granicach pastucha). Mnie kiedyś lekarka powiedziała. żeby ulotek nie czytać i miała kobita rację. Ale zioło nie ma ulotki informacyjnej, a działa.
Próbowałaś?
Oczywiscie chodzi Ci o majeranek, prawda Jagodo?;)
Tak tak zioło na M :-D taka herbatka np
Oczywiście, że chodzi o majeranek albo melisę:-D
oraz mniszek lekarski!
A nie miętkę??
Raczej macierzankę.
Mniszek lekarski?
oj, Kachna pierwsza napisala mniszek:))
A niech to! Szlak!
Bo to na pewno miechunka.
Możliwe, że mącznicę.
Bo chyba nie o mydlnicę?
Albo miesiącznicę?
Łot???
Mikołajek nadmorski lub muchotrzew polny ;)
Uważsm ze najodpowiedniejszy będzie Muchomor jakiniebądź :-p
No bo z niektorymi antydepresantami tak wlasnie jest, ze u niektorych moga prowokowac mysli samobojcze. Dokladnie to polega na tym, ze pacjent w ciezkiej depresji, taki co to mu sie nie chce ani noga, ani reka ruszyc, ewentualnie otworzy powieki, by pokontemplowac sufit, no wiec taki pacjent zaczyna brac te leki i… poprawia mu sie! Ale! Poprawia sie stopniowo, wiec w ciagu jakichs 2 tygodni od poczatku leczenia nabiera energii, wstaje z lozka, myje sie, cos tam innego robi. I rozkminia sytuacje. I wszystko nadal jest do dupy. Ale on juz ma na tyle energii, ze jest w stanie podjac wysilek w celu wyekspediowania sie na druga strone teczy. I dlatego w ulotkach takich lekow pisza o tym niebezpieczenstwie oraz, ze w tym okresie pacjent wymaga opieki/czujnego oka kogos bliskiego.
Ja tylko moge powiedziec, ze taki np. lerivon nie ma takiego dzialania, za to poprawia apetyt, sen (bierze sie go na noc) oraz uspokaja galopade mysli itp. Swiat zaczyna wygladac ciut lepiej.
“no wiec taki pacjent zaczyna brac te leki i… poprawia mu sie! (…)” – aaa, teraz rozumiem. To coś jak: “matkobosko, jak zajebiście, nareszcie czuję się na tyle silna/y, że mogę się umyć, ubrać, i dojść o własnych siłach na ten wymarzony most i pierdolnąć się głową w dół do rzeki”?
Kanionku, no prawie tak;)
Tyle, ze bez tej euforii.
Eeee za to (z euforią) jest odpowiedzialna stara, dobra psychoza maniakalno-depresyjna :D
Kanionku, podajmy sobie kopytka. W temacie nerwicy lękowej doszłam już do tego, że nie biorę ŻADNYCH leków. Miewam 48-godzinne migreny z aurą, podczas których zamieniam się w jęczące warzywo, ale nie łyknę nic przeciwbólowego, bo po minucie dostałabym ataku paniki. Nie biorę nawet witamin! Dermatolog przepisał mi B-complex, kardiolog dorzucił magnez i potas, włosom przydałaby się skrzypowita i ja to wszystko mam wykupione. I leży. Tygodniami.
Nie ma nic gorszego niż bezsilność wobec własnego umysłu, przegrana walka z własnym ciałem. Bo od tego nie ma ucieczki. Jest tyle spraw, w których mogą pomóc nam inni, ale nikt nie przeżyje za nas ataku paniki, nikt nie uwolni od strachu, nie zabierze bólu.
Pigułki na depresję czy nerwicę to tylko tiulowa firanka. Przytłumiają zewnętrzne bodźce, ale wystarczy je odstawić, by wszystko wróciło. Na tym polega uzależnianie się od nich – nie fizyczne, jak w przypadku narkotyków, ale psychiczne, bo żeby działały, trzeba je brać. Tłumią emocje, ale nie likwidują ich przyczyny.
Depresję czy nerwicę moim zdaniem trzeba przepracować z dobrym psychologiem, który pomoże odkryć ich źródło. Bo tu tkwi problem. Nie w braku hormonu czy witaminy, ale w naszym umyśle zafiksowanym na jakiejś sprawie. Pół roku terapii psychogiczno-behawioralnej sprawiło, że dowiedziałam się o sobie paru bardzo ważnych rzeczy i trochę nauczyłam gasić u źródła ataki paniki. Nadal mam mnóstwo lęków, ale przynajmniej nie wzywam za każdym razem karetki…
Kanionku, wciąż myślisz o innych, czas pomyśleć o sobie. To też jest forma pomocy Twojemu stadku, które bez Ciebie sobie po prostu nie poradzi. Pamiętaj o tym.
Leki, żeby pójść na terapie, terapia, odstawienie leków, codzienna walka ale już z narzędziami od terapeuty, tadam. Polecam terapię skoncentrowaną na rozwiązaniu, to iuż 12 lat jak ogarniam bez leków i jest naprawdę dobrze, ale wciąż pamiętam, a zwłaszcza te dolegliwości fizyczne, duszności, zawroty głowy, mdłości, schudłam ponad 20%. Ja miałam szczęście spotkać dobrego terapeute. Dziewczyny da się i naprawdę warto.
No właśnie, z “dobrym psychologiem”. Ilu trzeba “przerobić”, żeby trafić na kogoś z mózgiem i umiejętnościami? Mieszkam na takim zadupiu, skąd kto mądrzejszy dawno już wyjechał, ale SPOKO, i tak bym nie poszła (byłam raz u takiej jednej baby, której zapłaciłam 50 zł, bo to było z 10 lat temu, i do dziś mam wkurwoczkawkę, że to były najgorzej wydane pieniądze w moim życiu. Serio, gdybym w ten banknot zawinęła kozie bobki i zjadła, to wciąż byłoby z tego więcej pożytku i zdecydowanie lepszy posmak).
Z przeciwbólowych oswoiłam Solpadeinę i jej się nie boję (choć oczywiście nabożnie przestrzegam dawek), ale mam w domu, dopóki się nie przeterminują, co najmniej trzy specyfiki na bóle stawów i kręgosłupa. Kilka razy czytałam ulotki (zwłaszcza podczas ataku rwy kulszowej), ale jeszcze ani jednej tabletki nie ubyło z pudełek.
Nie chce mi się już gadać o sobie. Może zainteresuje Was informacja, że w niedzielę przeżyłam 5 minut autentycznej radości, bo udało mi się znaleźć coś, co już nie wierzyłam, że się w Polsce pojawi. Suplement mineralno-witaminowy SPECJALNIE I WYŁĄCZNIE DLA KÓZ! Nie że dla kóz, owiec, drobiu i nietoperza, nie że dla koni lub bydła, tylko właśnie i tylko dla kóz. Ma miedzi OPOTĄD, fchuj cynku, a i selenu parę ładnych garści. A oprócz tego oczywiście pierdyliard innych manganów i witaminów, ale miedź, cynk i selen są najważniejsze, a w takich dawkach, w jakich potrzebne są kozom, nie ma ich żaden inny produkt dla zwierząt (bo np. owce by zdechły, gdyby zeżarły tyle miedzi, ile potrzebują kozy). Zamówiłam natychmiast i DZISIAJ PRZYJECHAŁO (serio, coraz bardziej zazdrosnym okiem spoglądam na samochód listonosza, co do nas dojeżdża i po błocie, i przez śnieg po kolana. Nie wiem, czy to się dobrze skończy dla listonosza). Zaraz idę sprawdzić, czy Bożena zeżre ten Dolmix Capri prosto z ręki, czy trzeba będzie do warzyw dodawać. Bożena jest za chuda. Niby waży 46 kg (poprosiłam małzonka i wczoraj ją zważył, z narażeniem zdrowia i życia), a gdy ją wzięliśmy od Boskiego Farmera ważyła tylko 28 kg, ale nie wygląda kwitnąco. Zawsze dostaje dwa razy więcej żarcia, niż inne kozy, bo zawsze miała wysokie zapotrzebowanie na paliwo, a mimo to wyraźnie schudła i nie jest już taka bojowa jak kiedyś. Rano woli zostać w koziarni, choć reszta kóz ochoczo wybiega sprawdzić, co tam nowego na świecie i poprzepychać się w śniegu. W ogóle jakaś taka jest… zdziadziała. Może wcale nie ma ośmiu lat, tylko np. dwanaście? Po zębach można określić wiek kozy tylko do pięciu lat, a później to już zgaduj-zgadula, więc może się pomyliłam? No nie wiem, więc oczywiście się martwię i od tygodnia kombinuję, czego jej może brakować. Kurtkę też ma tej zimy jakąś taką cienką, zero podszerstka, a inne kozy już dawno się ofutrzyły. Małabożenka ma szubę jak ruska baba na rynku w Pietropawłowsku, a matka wygląda przy niej, jakby się w samych rajstopach na narty wybrała, czyli trochę łyso. No nic. Kromilka też jej kupiłam; przynajmniej nie będzie mi wypominać, że “nigdy w życiu ani jednego nie jadła”. To idę.
Mamy tak samo, ja też boje się tabsów jak cholery. A jak muszę wziąć, to siedzę i pół godziny się w siebie wsłuchuję jak jakiś freak. Solpadeinę też mam i okrążam pudełko wielkim łukiem:ppp, czekam aż się przeterminuje. Natomiast zapodaj mi to cudo na bóle stawów, ( może być esemesem) bo na tym naszym zadupiu szuwarowo bagiennym wszyscy mają problem ze stawami, a na dodatek po półpaścu potrafią dwa razy mocniej napierdywalać niż zwyczajnie. Nie to, że ja do dochotora nie chodzę, czasami się wybiorę, ale bardzo sporadycznie, już mnie musi naprawdę coś ostro napingalać, żebym poszła. Mam fajnego dochtora, bo mi nie mierzy na siłę ciśnienia, bo ja mam zawsze takiego wkurwa u lekarza, od stania w kolejce mi się robi coś w mózg, że jak tam wchodzę to mam chyba 200/200 i szał w oczach. Dlatego on mi już nie mierzy, bo wie, że mam normalne, tylko na kolejki mam uczulenie.
I co ??? smakują kozom witaminki ? bardzo jestem zainteresowana!
Moje dziewuchy niektóre, od wczoraj mają mokre dupki (znaczy, obstawiam, że koźlęta się ustawiają w boksach startowych) zapisane mam terminy porodów od końca lutego ale to przecież są KOZY!
chyba zacznę nerwowo przytupywać.
Do lekarstw wszelkich mam stosunek indiański: noszę przy sobie i one działają jak talizman, dopóki mam nospę, woreczek żółciowy mi się nie zapala. Etopiryna działa podobnie na ból głowy. Jakieś uspokajacze ziołowe sprawiają że Chłop wcale mnie nie wkurza :) Ale niech no tylko stracę talizmany z oczu…
Miałam zamiar kupić sobie wszystkie polecane medykamenty i zapewnić sobie zdrowie absolutne ale musiałabym chodzić wszędzie z wózkiem złomiarza a niestety nie mam :D
WIOSNY szybko wszystkim życzę :)
Czy smakują? Powiem tak: poszłam wczoraj do koziarni, jak jakaś AMATORKA, z niewielkim, plastikowym pojemniczkiem, do którego wsypałam kilka łyżek stołowych tego cudownego miksu. I wyobraźcie sobie, że piętnaście kozich łbów naraz nie wciśnie się do takiego pojemniczka! Dzisiaj poszłam z większym i poszłam dwa razy, bo pierwsza partia została wylizana w kilka minut. Wszystkie żarły, nawet maluchy. Niektóre “wylizały swoje” i dały sobie spokój, ale Tereska, Herbata, Kredens, Małe Zło i Andrzej czuli się nienasyceni do samego końca – pewnie musiałabym im postawić całą torbę 10 kg, żeby ich zadowolić. Aha, mam jeszcze Calvet, bo to była jedyna mieszanka min-wit dostępna lokalnie, i do Calvetu kozy nie chcą nawet napluć (nie zawiera miedzi, ani cynku, ani manganu).
Paryja, jeśli się zdecydujesz, to Dolmix Capri można dostać w opakowaniach 10 i 20 kg. Ja wzięłam dziesiątkę, bo kupowałam na fermowo.pl i tam tylko taką mieli, a dopiero później się kapnęłam, że Galvet ma dwudziestki i to wychodzi trochę taniej.
Amerykanie podają kozom tego typu suche mieszanki mineralno-witaminowe na zasadzie “free choice”, czyli kozy mają do tego stały dostęp i pobierają sobie wedle potrzeby i uznania, ale ja tego u siebie nie widzę – jak im się znudzi wciąganie proszku nosem, to zmasakrują pojemnik, albo do niego nasrają, a poza tym nie wiem, jak ta mieszanka będzie się zachowywać przy np. wysokiej wilgotności powietrza. No i u mnie jest tak, że jak Andrzej stanie w odległości metra od miski, to już nikt do niej nie podejdzie, a niektóre z moich kóz to typowe psy ogrodnika – same nie zeżrą, innym nie dadzą. No więc będę się bawić w dystrybucję ręczną.
Mam dla Ciebie jeszcze jedną istotną informację, którą potwierdziłam w drodze długich i żmudnych poszukiwań w sieci. Otóż ze względu na nieco inne tempo przemiany materii u kóz, większość środków odrobaczających testowanych na bydle, kozom należy podawać w co najmniej podwójnej dawce, inaczej jedyne co osiągniemy, to odporność robali na daną substancję czynną. I tak na przykład eprynomektyna (czyli Eprizero, u nas jedyny dostępny środek z tą substancją) działa odrobaczająco na kozy dopiero przy dawce 1 mg na kilogram masy ciała (dawka dla bydła to 0,5 mg/kg mc). Tu są wyniki badań: https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25106840
Oczywiście, że nie po polsku, bo kto by w Polsce takie rzeczy…
Eprynomektyna nie wykazuje działania teratogennego, więc teoretycznie można ją stosować w dowolnym momencie trwania ciąży, choć są sceptycy, którzy w pierwszym trymestrze (50 dni) nie podają niczego, na wszelki wypadek.
Drugim dość popularnym odrobaczaczem jest Valbazen (albendazol), u nas występujący w zawiesinie doustnej 10%, w Stanach mają 11,36%, nie wiem dlaczego. I tu dawka skuteczna dla kozy też powinna być min. podwójna, a potrójna nie zaszkodzi (dawka śmiertelna wynosi 75 mg/kg, a w stu mililitrach Valbazenu mamy tylko 10 mg albendazolu, więc koza musiałaby wychlać kilka litrów Valbazenu, żeby kopnąć w kalendarz). Minimalna skuteczna dawka dla kóz to 1ml na 5 kg masy ciała. Aha, lepiej nie stosować w pierwszym trymestrze ciąży, gdyż zdarzały się (nieliczne) przypadki poronień.
Iwermektyna, podawana w bolesnych zastrzykach, jest najbardziej skuteczna u kóz, gdy podana… doustnie. Skuteczna dawka – 3 x większa, niż w ulotce.
(słynna “the goat lady” zrobiła taką wygodną rozpiskę: https://fiascofarm.com/goats/wormers.htm).
BARDZO WAŻNE jest dość precyzyjne ustalenie wagi zwierzaka, żeby uniknąć niedoszacowania potrzebnej ilości leku, bo wiadomo – skutku nie ma, a odporność u robali wzrasta. Szkoda, że w Polsce kozy są tak totalnie olewane przez świat medycyny weterynaryjnej, a jeśli chodzi o testowanie leków to nie tylko w Polsce. Po prostu się nie opłaca, nawet w USA, gdzie “kozi rynek” jest znacznie lepiej rozwinięty niż u nas, wywalać pieniędzy na kosztowne jednak badania, gdy rynek trzody chlewnej i bydła przynosi wystarczająco duże zyski.
Tropiąc zaś wątki o niedoborach i suplementacji trafiłam na gościa, który zauważył bardzo wyraźną korelację pomiędzy niedoborem miedzi, a stopniem zarobaczenia kóz (jego eksperyment trwał rok, i czapki z głów dla jego samodyscypliny: http://theikga.org/copper_bolus_study_in_goats.html), przy czym w USA bardzo popularnym sposobem suplementacji miedzi jest tzw. “copper bolusing”, czyli wprowadzanie do koziego żołądka, średnio co kwartał, rozpuszczalnej kapsułki zawierającej takie jakieś miedziane pręciki, które pozostając przez kilka miesięcy w kozim przewodzie pokarmowym powoli, ale regularnie, uwalniają doń tlenki miedzi (o ile dobrze pamiętam). Siarczan miedzi, czyli najbardziej popularny w paszach i miksach wit-min związek miedzi, jest podobno dalece mniej skuteczny, a z kolei chelaty są wspaniałe, tylko kurewsko drogie. Znalazłam dość obszerną ofertę “bolusów” na amerykańskim Amazonie, ale niestety nie wysyłają do Europy, zresztą koszt takiego przedsięwzięcia byłby absurdalnie wysoki. No nic, będę jeszcze szukać.
Znowu pochłaniam takie ilości informacji, że mózg ugotowany, ale chyba warto. A już na pewno jest to doskonały sposób na to, żeby nie myśleć o sobie ;)
Paryja, trzymam kciuki za Twoje i moje dziewczyny. Ta zima jest dla mnie przeklęta, ale – nie mordujcie – do wiosny też mi się nie spieszy. Tyle roboty… To ja już pójdę czytać o zbilansowanym żywieniu kóz.
Dzięki wielkie.
Kupię dziewczynkom mniejszy worek bo nie bardzo mam gdzie przechowywać.
U nas weterynarze odrobaczają wszystkie stwory lewamizolem . I czy to jest ryba, kura, czy wieprzek to lewamizol. a dla kóz : lewamizol.
“Robota, tak wiele roboty, a jeszcze X pawilon” ;)
Z wiosną dostaniesz(my) taką dawkę energii że żeby ją zużyć trzeba będzie znaleźć sobie dodatkowe atrakcje (a robiłaś już piwo? ) :D
A czasem trzeba z czegoś zrezygnować np. ze sprzątania :)
Depresję Bożenka ma, jako i Ty i duża część nas.
Słońca jej trza, zielonej trawy, soczystej pokrzywy i pachnącej koniczyny.
Kanionku, jak najwięcej takich radości, choćby i drobnych. A już niedługo stada puchatych, zdrowych kózek (jedynie słusznej płci ofkors!).
Czy wypada jeszcze złożyć życzenia noworoczne? Dopiero styczeń…
Pomyślności w Kanionkowie, w domu i zagrodzie. I dla szanownych Kóz tyż.
Ja swoje “cudowne” tabletki trzymam na lodówce. Dopatrzyłam się w ulotce przeciwskazań (arytmia) i nie odważyłam się ich wziąć. Chyba pani doktor chciała się pozbyć pacjentki…
No ja miałam jakieś takie szczęście w nieszczęściu, że mój lekarz rodzinny sam chodził do terapeuty i mi polecił miłą Panią która na pierwszej wizycie powiedziała, że 4 wizyty max ale mam się przygotować na ciężką pracę i tak też było, a potem życzyła powodzenia i za trzy miesiące umarła, no to musiałam sobie poradzić bo na szukanie następnej nie miałam ochoty. Ale gdyby ktoś szukał w trójmieście to mam namiar, drogo ale skutecznie.
Trafic na dobrego terapeute nie jest latwo. A wlasciwie bardzo trudno. Mialam w swoim otoczeniu taki przypadek, lata temu, ze psycholog tak pewny swych umiejetnosci zlekcewazyl ewidentne sygnaly ostrzegawcze dot. mysli a nawet zamiarow samobojczych . Wysmial obawy najblizszych.
Potem przepraszal.
Na szczescie proba byla nieudana.
Za lat pare wyzej wymieniony sam targnal sie na swoje zycie, Skutecznie.
Chcialoby sie rzec: psychologu, zajmij sie soba.
Tak sobie teraz pomyslalam, ze Kanionek powoli zaczyna sie bac zagladac do Obory (komentarzowni), przytloczony lawina dobrych rad i opowiesci czytelniczek o licznych wlasnych przypadlosciach, zwlaszcza tych z glowa;)
Pewnie siedzi i mysli teraz: dlaczego akurat mnie sie trafilo takie stado pokreconych Koz (czytelniczek), to juz normalnych nie bylo?;)
Może tak być….
Ale – z moich obserwacji ostatnich kilkunastu miesięcy wynika, że – to my jesteśmy całkiem normalne w tej nienormalności. Bo co – normalnym jest ktoś kto olewa, kłamie, kradnie, zdradza i itp????
A że za taką naszą “nienormalność” się płaci sobą?
To chyba zawsze tak było niestety.
A jak sobie tak można bezkarnie ponarzekać – to lekutka ulga jest:)
I trudno jest dbać o siebie. Pewnym typom ludzkim:)
“za taką naszą „nienormalność” się płaci sobą”
Kachna :*
Lekarz mi powiedział kiedyś ze moje stany oprócz genetycznego niedoboru serotoniny rodzi nadwrażliwość, nadodpowiedzialność, brak egocentryzmu i wewnętrzne przyzwolenie na krzywdzenie siebie byle tylko nie krzywdzić innych. Normalnością ma być przymykanie oczu na świat i gruba skóra?
Toż to właśnie mówię.
Mówmy głośno, że normalne jest: dobro, wrażliwość (a czasami nawet nadwrażliwość!), uczciwość, odpowiedzialność, szczodrość, współczucie, ufność.
Oraz odrobina szaleństwa oczywiście.
Złość jest za to potrzebna. Choć trudna.
……..
Becia powiedz lekarzowi, że masz cholera jasna psiakrew, bliźniaczkę w mojej osobie….
Ale “wewnętrzne przyzwolenie na krzywdzenie siebie byle tylko nie krzywdzić innych”, to już nie jest normalne, dobre i zdrowe. Wiem, co mówię. Co prawda, aż tak daleko nie doszłam. Zatrzymałam się na pozwalaniu na olewanie moich potrzeb. Najlepszy jest złoty środek, czyli asertywność: nie krzywdzić innych i nie dać innym się krzywdzić, szanować innych i wymagać szacunku dla siebie. Co wymaga więcej wysiłku, bo np. trzeba poszukać innego rozwiązania – dobrego dla wszystkich, a nie dla jednej ze stron z krzywdą drugiej.
Wiem KS wiem.. i co z tego, że wiem.. Przeprogramowanie psyche nie jest łatwe..
Kanionku, bardzo proszę, zrób fotki jak się kozy na śniegu przepychają.
I zrób z tych fotek kalendarz :)
Byłam dziś w miasteczku celem nabycia kalendarza, oblazłam wszystką jedną księgarnię, dwa papierniki i kiosk ruchu i nie znalazłam ani jednego kalendarza z kozami. ANI JEDNEGO!
Były kalendarze z kotkami, pieskami, górami, dzieciami, obrazami, miasteczkami a reszta z papieżem. Kozy nie znalazłam ani jednej.
I mi się zamarzył kanionkowy kalendarz. Mógłby się zaczynać w marcu np. bo kto powiedział że trzeba się trzymać oklepanych terminów.
Miałby cudne zdjęcia najpiękniejszych na świecie kóz (zaraz po moich) z uśmiechniętymi mordami i oszczanymi brodami (niektóre). I mogłyby te kozy sentencje różne mądre wygłaszać albo co :)
Ale to tylko taka luźna myśl, coby Was od medycyny oderwać ;)
Paryja, to jest to! A nawet tamto. I o-o-o tamtotamto też :-)
Może być wydany metodą chałupniczą, c’nie?
Paryja, good idea!
To ja jeszcze tylko chwilkę o antydepresantach:
https://www.facebook.com/DomBezKotaToGlupota/photos/a.1629783197332192.1073741828.1627275070916338/1708783972765447/?type=3&theater
;)
Biorę codziennie:-)
Prześliczne, ja jestem kociara, choć i inne zwierzaki przewinęły się przez moje życie. Nie wiem, jak wstawić zdjęcie, bo na kaloryferze miałam podwójną dawkę. Na szczęście nie mają skutków ubocznych, więc nawet podwójna nie zaszkodzi. Pomysł Paryji popieram, choć myślę, że Kanionek powinien napstrykać ślicznych fotek, przemyśleć sobie sprawę, a my np. na forum zamawiamy wstępnie i absolutnie zobowiązująco ilość egzemplarzy na 2018. Żeby tak do czerwca-sierpnia było wiadomo czy jest o czym rozmawiać, bo wiadomo, że Kanionkowy kalendarz będzie super, jednak kalkulacja musi zacząć się od ilości egzemplarzy. To tyle o konkretach. Ale pomysł KOZIEGO kalendarza – świetny. I na każdy m-c np. wybrane najfajniejsze zdanie z komentarzy w danym m-cu poprzedniego roku. Tak trochę nas kóz w tym co powstanie. I przypomnienia sobie starego roku. Z trzema antydepresantami gorąco pozdrawiam.
Ja mimo wszystko jeszcze do tej medycyny wrócę, jako ten radosny, nie-depresyjny wyjątek w Koziarni. :-) Bo moim zdaniem zima, a raczej brak światła, jest w sporej części odpowiedzialny za okresowy brak chęci do życia, ale też…
Jak byłam w czerwcu w Polsce, pognałam zrobić sobie badania laboratoryjne dla zwykłego spokoju sumienia. No i wszystko cacek, internistycznie zdrowa baba jak tur :-) ale wyszło mi odrobinę podwyższone TSH i cholesterole. No więc mówię lekarce, że objawów tarczycowych to u siebie nie zauważam żadnych, ale że miażdżycy (vel sklerozy) to sobie w tym wieku jednak nie życzę :-) , więc może byśmy jednak coś z tym TSH zrobiły, skoro jedno powoduje drugie, a sensowna suplementacja hormonów tarczycy objawów ubocznych nie powoduje. No i po tygodniu czy dwóch suplementacji odkryłam, że jednak te objawy tarczycowe miałam, tylko nieświadomie – stany pół-depresyjne minęły, jak ręką odjął! Takiego napędu do życia dostałam, że szok… Potem ta pierwsza euforia trochę minęła, dalej jestem w trakcie dopasowywania dawki do własnego organizmu, bo to długotrwały proces, a ja ostrożna i moja lekarka też, ale… :-)))) Dopiero potem się naczytałam o powiązaniu stanów depresyjnych z niedoborami hormonalnymi, o tym, że ludzie leczeni przez lata antydepresantami miewali w rzeczywistości zwykłe niedobory hormonalne… tudzież o różnych nietypowych objawach tarczycowych.
Ja nie namawiam i nie zmuszam, czytać tu wszystkie umieją, ale w moim drogim labie test na TSH (NIE trzeba na czczo) kosztuje 24 zł, a koleżanka w tanim zapłaciła 8 czy 10, więc ten-tego… :-)))
Witam wszystkie Panie i Panów oraz cały inwentarz w Nowym Roku, i proponuję w ramach zmiany nastroju Kanionkowy Hyde Park temat – Anegdoty i nie tylko, nie czytać w pracy :)))))
Witam po przerwie w internecie. Bozia nie dała mi daru zapisu anegdot, bo większość jakie znam jest takich bardziej sytuacyjnych, ale ideę dopieram wszystkimi kopytkami. Nie dajmy się szarości i zimnu. Już bliżej do wiosny niż dalej, będzie lepiej. Może nie łatwiej, ale tak przyjemniej, radośniej. Na lekach się się nie znam, ale śmiech to ponoć jedno z najlepszych lekarstw świata. A na brak słońca? Może lampa dla mniszków lekarskich tudzież melis ;-))
no to ja swoje 3 grosze. Błogosławię antydepresanty! nic mnie nie uzależniło. Xanax był fajny, bo sobie brałam tabletkę i przesypiałam dzień, jak jeszcze te “codzienne” nie działały. Prochy odstawiłam bez problemu, bo kupiłam sobie inny antydepresant, który zalewa mnie oksytocyną – psa! W sumie powinien się nazywać Xanax, albo Prozac ;)
Ja proszki kocham, bez tabletek nie miałabym życia. Dopiero niedawno znalazłam w miarę skuteczny lek doraźny na migrenę a nawet 2 (Zolmiles pod język i Imigran w czopkach) niestety ostatnio brakuje obu w hurtowniach. Modlę się, żeby mnie nie dopadło… Choć mam jeszcze zapas. Zawsze staram się mieć zapas, tabletki walają się po całym domu: w kuchni w pudełku, w sypialni na stoliczku, w każdej torebce…
Nie mam oporów przed efektami ubocznymi, ulotki czytam tylko, żeby ustalić sposób i ilość podawania.
Życie jest za krótkie, żeby marnować je na ból. Wiem co mówię… W sumie od kiedy zajrzałam śmierci w oczy, zmienił mi się światopogląd i przestałam się przejmować pierdołami. Mogę tylko polecić ten stan “olewactwa”, bo nikogo nie przekonam ;)
Ajka , przybij piątkę ! Mam tak samo :-) U mnie jeszcze wszędzie walają się tubki z żelami na ból kręgosłupa i stawów, bo panicznie boję się, że kiedy znów nie będę mogła się zwlec z łóżka, w domu pod ręką nie będzie likarstwa (ktoś pamięta, czy to z Pippi czy z Dzieci z Bullerbyn ?)
A co do tabletek, zastrzyków itp.- Kanionek, masz szczęście, że Twoje kozy jeszcze nie potrafią czytać i nie odmówiły brania leków, które im podawałaś, gdy tego POTRZEBOWAŁY.
Nie bardzo chwytam, czemu siebie w chorobie traktujesz gorzej , niż swoje kozy (aż mną wstrząsnęło , jak przeczytałam , że nawet nerwobóle czy takie tam inne usiłujesz “przechodzić” czy wyleżeć. ) Co prawda są zwolennicy teorii, że jak po 50-tce człowiek budzi się rano i nic nie boli, to znaczy, że w nocy umarł, ale nie sądzę, byś do nich należała ? Co byś pomyślała sobie o Ziokołku, gdyby sprzeciwiła się kategorycznie Twoim próbom zaleczenia sławetnej fify , że już o poważniejszych kozich niedomaganiach zdrowotnych nie wspomnę ? Jak już koniecznie upierasz się , że bez lekarza dasz radę, to choć tych kozich witaminek łyknij, jeśli majeranku nie masz pod ręką :-)
A może chociaż wszystkie nasze wymądrzania i dobre rady prosto ze sztambucha wzorowej teściowej tak potężnie wkurzą Kanionka , że wk…rw doda mu energii i prosto z rowu mariańskiego deprechy katapultuje go na wiosenną łąkę ? Oby, bo tęsknię za nowym postem.
No no, Kanionek jeszcze niemal dyche moze sie budzic bez bolu i obaw, ze zszedl noca;) Toc to mloda Koza! Gdzie jej tam do 50!
Ajka, nie chcę się wymądrzać ani spłycać twoich odczuć, bo mnie boli głowa z 1-2 w roku i sygnalizuje to kłopoty żołądkowe. Coś się osadziło na żołądku i tyle. Ale nauczyłam się ignorować ból skręcający np. raz w m-cu, albo nie on taki ból. Nie wiem. To są indywidualne odczucia. Mama mi wtedy wisi na telefonie i mówi weź tabletkę, a ja sobie mówię dam radę. I daję i ból też mija. Gorzej mam ze smarkaniem i kaszleniem, bo nie umiem ich okiełznać umysłem. Kiedy mam ból fizyczny staram się go omijać, nie zwracać na niego uwagi, zepchnąć na dalszy plan, zignorować i na ogół działa. Z psyche gorzej, bo mam tendencję do stawiania się pod ścianą, analizowania zdarzeń, wymyślania kolejnych scenariuszy – zazwyczaj najczarniejszych. Ale każdego wieczoru powtarzam sobie, że warto żyć, że jestem jedyna w swoim rodzaju, że czeka mnie mnóstwo dobrych i nie tylko chwil. Po prostu życia. I choć czasem jak wy nie widzę światełka w tunelu, nie mam ochoty wstać i istnieć pakuję swoje manatki i ruszam do przodu. To chyba wschodnie geny. Nikomu nie mówię, żeby zamiast wziąć tabletkę uwierzył w siebie, wziął się za trykoty. Ale tabletka bez pracy nad sobą to fatamorgana. Kiedyś straciłam trzy lata życia, myślałam, że się nie podniosę. Podniosłam się. Obiektywnie byłam głupia, subiektywnie musiałam wyciągnąć pewne wnioski. I bez tabletek i psychologów. Jak każdy mam swoje problemy i z nimi żyję. I myślę, że rozumiem innych ludzi. Przynajmniej się staram. Ajka, czy ty KŚ?
Wy/raz: raczej nie, AB ;)
mp: Chyba Pipi, bo dzieci z Bullerbyn znałam na pamięć i jakoś nie kojarzę… a Pipi nie czytałam ;)
Kozy, wrzuciłam na forum temat kalendarza. Teraz potrzebna burza mózgów i zgoda Kanionka.
No i Kozy musiałyby chcieć….
Paryja, odsyłam do komentarza. Popieram wszelkimi raciczkami.
https://kanionek.pl/forum/showthread.php?tid=74
O właśnie pod tym linkiem, w bólach rodzi się kalendarz.
Więc gdyby ktoś jeszcze kalendarz chciał, albo może miał jakieś doświadczenie (choćby nikłe) w tworzeniu kalendarzy, albo pomysł jakiś… to tego no …
Aniu na obecną niemoc potrzebujesz według mnie suplementacji : dużych dawek magnezu, wit. B6 i omega 3. W necie znajdziesz sporo informacji na temat gdzie w pożywieniu znaleźć ich największe źródło. Ja zaczynałam zgłębianie tematu od Jerzego Zięby “Ukryte terapie” na Youtube. Teraz moja wiedza na ten temat jest o wiele większa. W pierwszej kolejności to pokarm jest dla naszego organizmu najlepszym lekarstwem, ale musi być tym prawdziwym ( czyt. nieprzetworzonym ), który dała nam natura w swojej czystej, niezmienionej postaci.
Nie chcialabym nikogo urazic, ale kolportowanie “tworczosci” paramedycznej pana J.Zieby jest, hmm, naiwnoscia. Szkodliwa.
Gosc robi biznes na wzor podobnych szarlatanow w USA.
Bzdurzy straszliwie. A rzekome badania, na ktore sie powoluje, nie istnieja, albo nie sa badaniami, a jakimis blizej nieokreslonymi ankietkami.
NW słusznie rzekłaś!
Beti masz rację, że bardzo ważne jest to co jemy, ale akurat Kanionek pod względem jakości spożywanych produktów bije większość nas na głowę (owoce i warzywa bez pestycydów, mleko i jego przetwory od własnych kóz, jajka od zielononóżek – tak ekologiczne, że bardziej się nie da, herbatki z własnoręcznie zbieranych ziół, samodzielnie pieczony chleb…).
Takoż i ja posiadam depresję. Od 3 miesięcy biorę leki. Jako i moje młodsze dziecię. Długo się zbierałam, żeby pójść do lekarza, podobno osoby z depresją tak mają. Jeszcze nie trzeba, dam radę, nie jest tak źle. Być może będę je brać do końca życia. I co z tego? Jak ktoś ma cukrzycę, musi brać insulinę, chory na nadciśnienie również. Przykłady można mnożyć. Dobrze, że są i można sobie pomóc i żyć.
Antydepresanty zmieniają chemię mózgu ale nie zmieniają osobowości. Skutki uboczne? A depresja ich nie daje? Na cuda nie ma co liczyć, bo jak ktoś jest nadwrażliwcem to takim pozostanie. To też ma plusy. Ale można czuć się lepiej, stabilniej.
A pseudonauki jaką sieje pan Zięba i cały Altmed należy się wystrzegać jak zarazy. Żerują na ludzkiej krzywdzie i niewiedzy. Przepraszam Beti, to nie atak na Ciebie ale mnóstwo się tego pleni w internetach i mam dość.
I umarł mi Papug w czwartek i jestem w rozsypce.
Racja. Współczuwam Papuga, głask głask. 😔
Pozdrawiam i przytulam.
Dziękować dobre Kozy!
O Papugu napisałam, żeby zobrazować, że antydepresanty ni cholery nie wpływają na “mniejsze czucie”. Nie potrafię się zdecydować czy to dobrze czy “nie bałdzo” :(
Myślę, że to dobrze że antydepresanty nie zmieniają ludzi w cyborygi pozbawione uczuć. To by była chyba antyterapia.
PS Nie zdawałam sobie sprawy, ze tak wiele osób walczy z różnymi stanami depresyjnymi.
A kiedy kasa pusta, to robi się tak:
http://forsal.pl/artykuly/1011508,treviso-podatek-od-cienia-wloska-miejscowosc-wprowadza-podatek-od-cienia.html
Nie podsuwać takich pomysłów!!! Bo jeszcze nas opodatkują za nasze cienie. A jak dołożą podatek od cieni w duszy będzie jeszcze mroczniej. Trzymajcie się cieplutko. Nie wiem jakie podejmiecie decyzje w kwestii zdrowia, ale żeby dały efekty. Dla mnie wasza strona to taki promyk słońca. Dzięki wam i Kozom na forum tak jakoś lepiej na duszy. A kto daje to ponoć do niego wraca zwielokrotnione, więc niech wam z nawiązką wróci to dobre co dajecie. I zdrówka przede wszystkim dla was i całego zwierzyńca.
Zapłaciłabym sporo za swój cień….
ha ha ha…..
Na nfz ciężko się dostać. Chodzimy z synem prywatnie. Pierwsza wizyta 150 zł kolejna 120, okolice W-wy. Jakby Kanionek się zdecydował, pomogę finansowo, na ile będę mogła. Generyki są dość tanie, bo refundowane.
Pozdrawiam Kanionka, Małego Żonka i Koziarnię. I wrzucam zapisane na kompie posłanie, które mnie wzrusza ale i pomaga.
Posłanie do nadwrażliwych
Bądźcie pozdrowieni Nadwrażliwi
za Waszą czułość w nieczułości świata,
za niepewność wśród jego pewności,
za to, że odczuwacie innych jak siebie samych, zarażając się każdym bólem,
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna,
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi
bądźcie pozdrowieni.
Bądźcie pozdrowieni Nadwrażliwi
za Wasz lęk przed absurdem istnienia
i delikatność nie mówienia innym tego co w nich widzicie,
za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością,
za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego co być powinno,
za to co nieskończone – nieznane – niewypowiedziane
ukryte w Was
Bądźcie pozdrowieni Nadwrażliwi
za Waszą twórczość i ekstazę,
za Wasze zachłanne przyjaźnie, miłości i lęk,
że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed Wami
Bądźcie pozdrowieni Nadwrażliwi
za Wasze uzdolnienia – nigdy nie wykorzystane –
(niedocenianie Waszej wielkości nie pozwoli poznać wielkości tych, co przyjdą
po Was),
za to, że chcą Was zmieniać zamiast naśladować,
za Waszą boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę,
za niezwykłość i samotność Waszych dróg
bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
Kazimierz Dąbrowski-lekarz psychiatra
A wiesz Izolda, że już dawno chciałam to wrzucić – tylko w takiej, znanej dawno wersji https://www.youtube.com/watch?v=8chMc7Hp0rQ
…
Nie znałam wersji śpiewanej, dzięki.
Ale odważyłam się odezwać w tym temacie bo „za taką naszą „nienormalność” się płaci sobą”.
:)
tak sobie pomyślałam czytając ten artykuł, że Kanionek to ma stado takich pum ;)
http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35055,21266289,zamieszkali-z-puma-takiego-zwierza-nie-ma-poza-nimi-nikt-w.html
yyyy!!?? czy mnie coś umknęło, Kanionek, masz pumy?
nienienie :) ja kozy miałam na myśli, że bardziej czasożerne niż puma ;)
Kanionku!!! ….onku…onku…onku…
Mały Żonku!!!! …onku…onku…onku…
Gdzie Wy!!!!!! ….wy…wy….wy…
Szloch. Chlip. Niepokój.
Chociaż pustą kopertę wyślijcie!!! …..ijcie…ijcie…ijcie…
Gosia, mogę Cię nielegalnie uspokoić, jeśli chcesz ;)
MałyŻonek odezwał się ostatnio na forum jakieś trzy godziny temu. Czasem warto tam zaglądnąć ;)
Czuję się nielegalnie uspokojona. Dziękuję :) A na forum rzeczywiście rzadko zaglądam. Za rzadko widać. Trzeba to zmienić.
@0RH
Zapomniałem, a ważne. Przekaż proszę małżonkowi, że po wytarciu łez Niemca, co okazało się niełatwe, w istocie dochodzi do…jak by to ująć…dodatniego sprzężenia zwrotnego, tj. świeci dobrze, ale w kierunku kościoła wyraźnie jaśniej. Ciekawe dlaczego?
Zeroerhaplus, dlaczego? ;-)) I czemu tzeba Niemcom łzy otrzeć żeby świeciło na kościół?
Wy/raz, bo przez łzy słabo dzwony słychać ;)
Przez Ciebie parsknąłem na monitor. Ale co tam, wytrę Pusiołakiem.
Przekażę :D
Po krótkiej, acz burzliwej naradzie rodzinnej stwierdzilismy jednogłośnie, że kryje się za teorią świetlno-kościelną przez Ciebie propagowaną – zwykła ściema. Trzykrotnie zakrzyknąwszy gromkim głosem w stronę lasu “Hańba!!!” śpieszymy następnie demaskować mylne wnioski i niniejszym stwierdzamy, co następuje: a skąd Ty, skórkowany, niby wiesz, gdzie kościół?! Hę?
I tu Cię mamy. Mów nam Sherlock :)
PS. Pusiołak. Fajnie :D
Skąd wiem gdzie jest kościół? Tam gdzie jaśniej świeci. Szach mat.
No tak, raczej nie uwierzysz mi, że na końcu poprzedniego komentarza stało “Odpowiedzi ‘tam gdzie jaśniej świeci’ nie uznajemy “, ale usunęłam :))
Uznaję porażkę, było nie usuwać :)
A wiecie, właśnie oderwałam się od wpisu Kanionka i forum stycznia 2015. Na chwilę, choć zaraz przejdę w luty. Gorąco pozdrawiam po raz kolejny, bo wy naprawdę genialne jesteście. Choć Kanionek NAJGENIALNIEJSZY. Futrzaki wszelkich maści zrobiły mi dobrze, ja głownie kotowo, choć pies i gołąb (i jego kilka pokoleń robiących gniazdo na balkonie w blokach) też były. Zdrówka życzę wszystkim kozom i głównej gospodyni. Kanionku, czytając styczeń od tyłu czyli 2016 2015 widzę, że zdrowie raczej siada, przynajmniej w tym okresie. Idź kozo do lekarza i spróbuj być asertywna. Rady ci nie dam jak to zrobić, bo ostatnie badania krwi miałam w ciąży jakieś 18 lat temu. Stosujemy te same procedury zachowawcze.
Trochę Ci zazdroszczę. Kanionka.pl mam “niestety” obcykanego od A do Z i dawno już nie trafiłam na nieznany blog, który chciałoby mi się przeczytać w całości.
W sensie nie, żem leniwa (to tak, ale inaczej), tylko żebym uznała że warto. Subiektywnie.
Przypomniało mi się, do czego tej cholernej gałki muszkatołowej dodajemy.
Do podsmażanej kaszanki :D
ja dodaję do pasztetu z soczewicy :D
Hej hej! Jak kto był niepiśmienny, to stawiał krzyżyk. Czy Kanionek mógłby chociaż kropkę postawić, albo trzy? Że jest. Jakoś. Ale jest?
Kanionek jest, jakoś działa, postaram się go namówić by coś napisał, ale nie obiecuję, że się uda.
Matko bo-z-ko(zą)! Czyżbyśmy czymś Kanionka uraziły? A może ma nas dosyć i więcej się nie odezwie?
Kanionek! nie rób nam tego! Nie wiem jak reszta, ale ja jestem uzależniona i już teraz zaczynam mieć objawy odstawienia :(((
Te wszystkie przerwy usprawiedliwione zarazą, połamaniem oraz siedzeniem na dnie stawu przeżywam zaciskając zęby, wbijając paznokcie w żywe ciało i rozszarpując odzież plugawą (a przynajmniej skubiąc nerwowo krawędzie swetra). I wytrzymuję jedynie dzięki nadziei, że za dzień, dwa, może trzy, Słowo Kanionka rozjaśni mroki zimy….
UFF…..
A ja myślę, że Kanionka trzeba po prostu sprowokować. Wymyślić taki temat, żeby mu, temu Kanionku, czułki opadły i z niedowierzania słynna trzecia ręka się zasuszyła (albo urosła, nie wiem w jakim tam jest stanie). Coś jak polityka, tylko więcej jaj a mniej żółci.
Ruszmy głową :)
Wtedy nie wytrzyma i będzie musiała coś na ten temat wtrącić :)
Dobra prowokacja zawsze czyniła cuda.
A ja bym chciała(narażam się na bana) żeby Kanionek namówiła Małego Żonka na napisanie wpisu pt “Kanionkowo oczami Małego Żonka” I uważam że powinien bo TO jego sprawka: “… ale ja też nie chciałam pisać żadnego bloga. Mąż mi kazał.” z komentarzy Kanionka
(https://kanionek.pl/2014/08/20/nauczyciela-jogi-zatrudnie-czyli-o-gruzie-co-poszedl-na-wojne/).
No to byłoby baardzo ciekawe!
A wiesz, że zaciekawił mnie Twój nick? Znalazłam:
http://cumulus24.pl/paryja-coz-to-jest/
“Niedostępna dla zwykłego śmiertelnika”. No, no, nieźle :D
No po prostu “czarna dupa” :)
;-))
Siedzę w 2016, czy cały czas boso? I jeśli tak, poza brzydliwym miastem i motorem to jak daje radę? Bo mi się wydaję, że część przypadłości Koninka uruchomiło bosonóztwo. Tych fizycznych oczywiście.
pkt 2 “mały kanion”. czyli kanionek? ;-)