Mówcie mi “Janusz”, czyli kolejny wpis obrazkowy
Mili Państwo,
Moje związki z klawiaturami są tak burzliwe, jak nietrwałe. Zmieniam je jak chirurg rękawiczki, bo choć ja akurat jestem stała w uczuciach, długo się do nowego przyzwyczajam i dlatego nie lubię zmian, to moje klawiatury co rusz stwierdzają, że nadmiernie je eksploatuję, traktuję przedmiotowo, i że w ogóle nie na tym polega związek romantyczny, że jeden w drugiego nieustannie wali, agresywnie bodąc palcem, a czasem rzuca w kąt. I przestają się do mnie odzywać, najpierw po jednej literce, potem odmawiają paru numerków, a na końcu to już w ogóle siwy dym i zero komunikacji na jakimkolwiek szczeblu. W obecnie służącej mi klawiaturze, pożyczonej zresztą od małżonka, którą będę zapewne musiała mu odkupić, wysiadły “m” i “b”, CapsLock oraz strzałka w lewo i mam zwyczajnie dość kopiowania dużych i małych liter, więc dzisiaj będzie krótko, za to zdjęć nawrzucam ile przez łącze przejdzie.
Zainstalowałam w końcu tę siatkę w uchylnym okienku koziarni i to jest, proszę Państwa, jedyna taka siatka przeciw owadom w skali całego kraju, a kto wie – może i świata? I tylko dlatego ją prezentuję:
TAK. Przyszpachlowałam siatkę do ściany. I może i jestem Januszem architektury, a w dziedzinie dekoracyjnej wykończeniówki zasługuję na Złotą Cebulę, ale ja na to czkam i cebulą zagryzam, gdyż albowiem siatka spełnia swoje zadanie, jej instalacja kosztowała mnie 10 minut roboty, a w razie konieczności jej usunięcia wystarczy wyciąć ją z otworu okiennego nożykiem do tapet, lub zdrapać razem z warstwą szpachli, i grają dudy (kiedyś się mówiło: “i po BULU”, no ale przyszło nowe).
A jak ładnie napięta! Szpachlówka wyschnie najdalej jutro i już można będzie zostawiać kozom okno otwarte przez całą dobę, co latem jest nie bez znaczenia, tak ze względu na owady i jaskółki, jak i na lepszą wymianę powietrza w koziarni. Z tymi dziesięcioma minutami roboty to trochę skłamałam, bo tyle zajęło mi samo szpachlowanie, zaś usunięcie z obszaru roboczego starych warstw wapna i kredy trwało w sumie około godziny (z przerwami na nerwowe galopy na ślepo do łazienki i przemywanie szkieł kontaktowych, bo biednemu jak wiatr z kredą wieje, to zawsze prosto w oczy), ale wszystko i tak trwało krócej, niż moje poprzednie, mozolne próby fantazyjnego gięcia stalowego drutu naciągowego, na którym równie fantazyjnie udrapowałam siatkę i wetknęłam całość metodą na wpych do wnęki okiennej, a potem się okazało, że ktoś się w tę konstrukcję zaplątał i z nią na ziemię spadł, ale nie wiem kto, bo już tylko ramkę z drutu leżącą na ziemi i siatkę trzydzieści metrów dalej znalazłam.
I zanim Zeroerha zdąży zapytać, to tak, okienko otwiera się do wewnątrz :) (ale mało brakowało, a zaszpachlowałabym sobie ten dekielek od wiaderka ze szpachlówką we wnęce pomiędzy oknem a siatką)
A teraz koniec kopiowania literek, na stół wjeżdżają bezobsługowe obrazki z dzisiejszego spaceru z kozami. Muszę je czasem wyciągnąć gdzieś poza ich utarte ścieżki, bo same się boją, a na utartych ścieżkach ogołociły co było lepszego do zjedzenia i są z tego powodu bardzo niepocieszone, a ja nie mogę patrzeć na takie niepocieszone kozy i pocieszam je, jak tylko umiem, a ta klientka, która co tydzień do mnie po ser i mleko przyjeżdża (a teraz chce jeszcze 2 kg twarogu i skąd ja jej tyle mleka wezmę), też musiała zauważyć, że one jakieś niepocieszone, bo aż im preparat witaminowo-mineralny w proszku kupiła, specjalnie zamówiony u zaprzyjaźnionego weterynarza. Zaprawdę powiadam Wam, dobroć ludzka nie zna granic, a te moje kozy potrafią to wykorzystać, i jak ta klientka przyjeżdża, to zaraz robią smutne miny, oklapłe uszy, i stoją pod furtką północną jak nieme stado dziesięciu wyrzutów sumienia. I ona im przywozi, za każdym razem, torby pełne liści kapusty, obierek marchewki, jabłek, sucharków i czego tam jeszcze, a one rzucają się na te torby jak cygańskie dzieci na amerykańskich turystów, i w ruch idą rogi, kły i pazury, a ja ze wstydu płonę jak warszawska tęcza. A najgorsza jest Bożena – nie dość, że nawpycha się smakołyków aż sama wygląda jak torba pełna liści, to jeszcze na koniec podejdzie do tej babki i obwąchując jej kieszenie wybałuszy te wielkie gały, i wyrzęzi proszalnym tonem: “Dej na dzieci…”! A jak już nikt nie widzi, i dzieci podejdą do Bożeny po mleko, to im wcale nie da, tylko powie: “liści sobie pojedzcie i nie zawracajcie starej matce głowy”. Taka jest właśnie Bożena, i co jej pan możesz zrobić.
I jeszcze dla wielbicieli kurczaków:
Pod porzeczkami trochę niewyraźne, bo przez siatkę w oknie robione. A kogut na krzaku to ten, który uciekł z pyska Rudego Ryja, lecz ogon w pośpiechu zostawił.
I widoczki znad stawu – w tym roku doczekaliśmy się “pałek” w trzcinach.
I rużawie… Nie da się podejść bliżej – uciekają szybciej, niż bankomat przed Grekiem.
No i kilka różyczek – wszystkie traktowane rok w rok jednakowo, czyli po macoszemu – żadnych odżywek, środków ochrony, odchwaszczania czy spryskiwania różaną wodą. Takie odmiany to ja lubię, bo do kwiatów ręki nie mam, to i nie przykładam. Za to zaraz przyłożę rękę, z siekierką, do tej klawiatury.
Aha, i takie coś wyrasta przed domem każdego roku:
PS. O, i faktycznie kilka lawendek mi wykiełkowało, Zeroerha :)
Z siatką genialny pomysł, GENIALNY. Kozie stado urzekające, i pasterz Kotek :-) .
Pamiętam, jak zrywaliśmy pałki, a potem się nimi okładaliśmy, albo suszyliśmy i okładaliśmy, aż puch leciał…
:D
Fakt, fajnie się “puszą” na starość te pałki.
A co do siatki, to też uważam, że między Januszem a geniuszem jest tylko cienka, niekoniecznie niebieska linia ;)
Kotek ma podnieb czarny, zły znaczy więc dobry :)
Kanion, dzwoniłaś do NY ponownie?
Nie, no czo Ty, nie czytałaś? Zmiana planów nastąpiła – teraz będę ich klonować. Tych ładniejszych wiadomo w jakim celu, ale jeszcze jakiś osiłek by się przydał, do ciężkich robót na gospodarstwie. A wiesz, że Kotka podnieb pierwszy raz w życiu wczoraj widziałam? Jakoś nigdy przedtem mi się tak nie rozdziawił do góry denkiem będąc :)
No teraz przeczytałam! Gud ajdija, ale może zanim te włosy sprowadzimy i sobie wyhodujemy wypożyczalnię, to może jednak by oryginały Oborę Kanionka odwiedziły?
No ale co zrobić, jak oni nie chcą i się tym swoim barem zasłaniają? A Keanu sam nie przyjedzie, bo z kim będzie gadał tyle godzin w samolocie ;)
Znaczy trzeba będzie zacząć bimber pędzić i przekonać towarzycho, że nic tak dobrze nie będzie się sprzedawać w Niu Jorku jak drinie na księżycówie, no i celem uwiarygodnienia zaprosić na degustację :)
Dobra, ale bimber TY pędzisz :D Ja już się zapędziłam w kozi róg i gonię w piętkę ;)
Cuda u Kanionka, jak zawsze zresztą :-) Kotek prawie wielkości kóz (zdjęcie poglądowe nr 9), żółte liliowce rosną nieproszone, róże niepryskane zakwitają co roku i choć na zdjęciach widać, że lekki grzybek je zżera nie giną marnie jak te w miastowych ogródkach:-(
Kozy się mnożą, lawenda kiełkuje, rużawie na łąkę całym stadem zlatują, a o talentach zręcznych siatkę mocujących nawet wspominać nie trzeba. Baśniowa kraina Kanionka, ot co!. Klawiatura w tej poetyce przysłowiową łyżką dziegciu być musi, bez której kraina owa nie ziemską lecz niebiańską czytelnikowi zdać by się naonczas musiała.
Nie może mimo to czytelnik Kanionka od rozmarzonych westchnień się powstrzymać, że takowe życie a błogość zda się kozom w największym przypadło udziale. I niejeden marzy, by Kanionkowej kozy przez chwile postać przybrać w tym stadzie, na zielonych łąkach i w sałatkach w witaminy bogatych ucztować, a na koniec dnia Kanionka czułą rękę poczuć na włochatej głowie :-)
PS1 Teraz słyszałam jak mówią ‘i gra gitarrra’, z przeciągłym ‘r’ akcentowanym.
PS2 Prosimy o krótkie, w telegraficznym skrócie choć podawane wiadomości z Inkubatora!
Ja też chcę być swoją kozą :) I w ogóle proszę, proszę – ukryty talent literacki z Ciebie wyziera, i aż się prosi na ten świat :)
Skrót wiadoości z inkubatora:
Żarówka grzeje, a jajka leżą
w życie po życiu nadal nie wierzą
a co im temperatura skoczy
Kanionku z orbit wyłażą oczy
(bo tak się stara, kręci sumiennie
jak przykazano – dwa razy dziennie)
tylko te skoki temperatury…
Kanionek z własnej wyłazi skóry
dziurkę dorobi
potem ją zatka
do dupy całkiem
z Kanionka matka
Jeśli ktoś a ochotę, niechaj dokończy, bo ja właśnie idę po siekierkę.
…i dodałam dwie fotki z kradzieży porzeczek, też niewyraźne, gdyż nie chciało mi się siatki z okna wyjmować, a ten kogut niekompletny to niedoszła ofiara Rudego Ryja.
Taka kura czasem musi wyjsc za potrzeba albo zeby sie posilic, wiec temperatura w warunkach naturalnych tez chyba spada, a podnosi, jak sie kura wkurzy.
Patent z siatka prosty i skuteczny. A czy kozy na co dzien tez chodza poza ogrodzonym terenem? Bo rozumiem, ze podworko jest ogrodzone, ale okolice za koziarnia i staw juz nie?
To fakt, że kura nie zegar atomowy, i pewnie temperatura podczas naturalnego wylęgu też się waha, ale ludzie powiadają, że z jakiegoś powodu przy lęgach sztucznych to ma znaczenie :-/
Tak, kozy chodzą gdzie chcą. Nie stać nas na ogrodzenie łąki, nawet z wykonaniem własnym, a ogrodzenie dla kóz musi być naprawdę solidne i wysokie na min. 1,5 metra (Andrzej np. umie wyskoczyć z zamkniętej porodówki, a jak mu się nie chce, to tak wali rogami w drzwi, że… jedne już rozwalił). No i musielibyśmy ogrodzić spory kawał terenu, żeby zwierzaki miały pod dostatkiem urozmaiconego żarcia – na wydeptanym klepisku nie chciałabym ich trzymać, a na kilkugodzinne wypasy w moim towarzystwie nie mam jednak czasu. One są zadowolone, nikomu nie przeszkadzają, bo nie zapuszczają się daleko w las, i tylko osobnego wybiegu dla płci męskiej mi brakuje :-/
Jeny, trochę mnie nie było i trzy wpisy muszę nadrabiać! Inkubatory! I jakieś tragiczne zdarzenia z Rudym Ryjem! I Kotek wszędzie… Przy “dej na dzieci” z krzesła bym spadła!
A widzisz, najlepiej mieć krzesło z oparciem i podłokietnikami, a już w ogóle najlepiej, jak pielęgniarz człowieka przypnie pasami… Czekaj, to nie ten scenariusz :D
Rudy Ryj zajumał cztery kury i jednego Rosoła :-/ Dlatego zostałam sztuczną matką przyszłych pokoleń.
Kurde, praszam. Nie zdążyłam przeczytać wszystkiego. Myślałam, że rudy tylko usiłował :(
Nie, no czo Ty, Ola? Nie ma za co praszać. W dodatku pisałam o tym chyba tylko w komentach, a w ogóle – daj spokój. Faktem jest, że Rudy próbował więcej razy, niż mu się udało. Gdyby miał skuteczność 100%, to już nawet jajek do inkubatora nie miałabym skąd wziąć. Od kilku dni za to cisza. Albo sam zrezygnował, albo ktoś mu rudą dupę jednak odstrzelił, bo tu myśliwi czasem krążą.
Kozy poszły w las.
A Kotek, jak widać, preferuje spacery stacjonarne. A i na takich potrafi się wynudzić po same migdałki ;-)
Moskitiera – palce lizać! (z kredowego pudru, rzecz jasna)
Tatarakowe pałki to zapach lata i beztroskich wakacji, ojj, jak mnie już wołają..
Czy żurawie, przepraszam, rużawie, tylko widać, czy też słychać? Urządzają Ci klangorowisko za płotem?
Słychać, a jakże :) I choć nie stacjonują na łące widocznej z naszego domu, to nad naszym gospodarstwem przebiega stała i mocno uczęszczana trasa przelotowa – nad ranem rużawie lecą na północny zachód, a wieczorem wracają, kierując się na południowy wschód. Gdy lecą zbyt nisko okropnie denerwują Atosa, który obserwuje je od lat i wciąż ma nadzieję, że któregoś kiedyś dogoni :)
Najbardziej dłuży się ten ostatni tydzień przed urlopem, co? Już niedługo, Ynk, trzymaj się :)
Ale fajnie było pooglądać zdjęcia – kozia młodzież pięknie wyrosła, masz już spore stadko.
Siatkę przymocowałaś bardzo pomysłowo, ale chyba przedtem przybiłaś ją czymś do muru? Bo jeśli to tylko szpachel i to w pojedynkę, to nie zasnę zachodząc w głowę jak dokonałaś tego wyczynu.
A wiesz, że wszystkie części palki szerokolistnej są jadalne? Może kozy by ją jadły? Zaproponuj Bożenie :-)
Najpierw przeczytałam “wszystkie części pralki są jadalne” i od razu pomyślałam, że tak, to coś w sam raz dla Bożeny :D
I już spieszę z instruktażem samodzielnego montażu moskitiery metodą “na Kanionka”. Otóż podtrzymując siatkę przyłożoną do ściany we właściwym miejscu lewym łokciem i lewą dłonią (za jeden róg), nakładasz szpachelką trochę szpachli na ten narożnik i rozsmarowujesz. A gdy ów róg już jest “przyklejony” do ściany, delikatnie rozpościerasz siatkę na tyle, na ile trzeba, i przyszpachlowujesz drugi róg. Zaczynałam od górnego, prawego rogu, a drugim w kolejce był lewy górny róg. No i wiesz, szpachla przylizana do ściany jest jak ślimak na sałacie – jeśli nie szarpniesz zbyt mocno, trzyma i nie puści ;) Po tych dwóch pierwszych narożnikach pojechałam ze szpachlą po całej górnej krawędzi siatki, a reszta była już banalnie prosta. Sęk w tym, żeby warstwa była cienka, ale rozłożona na stosunkowo dużej powierzchni, i żeby naciągać siatkę ostrożnie, do granicy wytrzymałości “ślimaka” :D No i właśnie o to chodziło, by uniknąć wiercenia dziur w ścianie, a gwoździa w cegłę nie wbijesz, stąd ta nowatorska metoda cebulowa ;)
Nie wiem, czy wystarczająco jasno to wytłumaczyłam, ale pocieszam się tym, że zapewne nieprędko przyjdzie na Ciebie konieczność zastosowania powyższej metody w jakimkolwiek celu :D
To może jeszcze dodam, że specjalnie nie użyłam tradycyjnej pacy do szpachlowania, tylko właśnie małej szpachelki, żeby łatwiej mi się nakładało niewielkie ilości szpachli naraz, a druga rzecz – przeciętna gotowa masa szpachlowa jest gęsta i “twarda” w obróbce, a ta – o dziwo – była mięciutka i prawie mi spadła ze szpachelki za pierwszym nałożeniem, bo się takiej konsystencji nie spodziewałam. Szpachlówka do stosowania na zewnątrz budynków, rzecz jasna. W ub. roku szpachlowałam sobie wnęki okienne i tamta szpachlówa była właśnie normalna, gęsta i twarda, i narobiłam się jak smok, bo wyszłam z wprawy.
Ludzie… LUDZIE! Coś się dzieje w moich jajkach :D
Kto by tam tydzień czekał, prawda, dziś mija czwarta doba inkubacji i podczas obracania jajek podejrzałam na szybko trzy sztuki w latarkowym tunelu – w jajkach widac już pajęczynkę naczyń krwionośnych! Znaczy się – machina ruszyła :) I choć do stacji końcowej jeszcze bardzo daleko, i wszystko może się zdarzyć, to jednak “pajączki” już mnie cieszą :)
To jeszcze nie gratuluje, co by nie zapeszyc, ale dobry poczatek, oby tak dalej!
Diabeł z ust mi wyjął :))) trzymam kciuki!
Dzięki, Piątka :) A weźcie sobie wyobraźcie, co będzie jeśli one wszystkie naprawdę się wyklują – każdemu trzeba będzie dać imię (i tu wiem, że Wasza kreatywność jest niezrównana), tylko jak je pote odróżnić? Zielononóżki za młodu wyglądają jednakowo – jak małe stado wojowników Ninja.
Spoko – na imię trzeba sobie zasłużyć :) Jak się któryś będzie wyróżniał to dostanie, jeśli nie pozostanie Starym Dobrym Kochanym Rosołem :)
A nie mówiłam, że będzie coś widać? A nie mówiłam? Mówiłam! A jak nie mówiłam to myślałam. Ament.
Za kilka dni to nawet będzie widać główkę i nóżki i brzuszek. Zobaczysz, Kanionku, ani się obejrzysz, a będą się wykluwać.
Będzie dobrze. :)
Oby, tfu, tfu, oby się udało, na gęsie jajo urok, trzy obroty w lewo i splunięcie w bok ;)
Własnie, jeszcze gęsi chciałam mieć, ale szopy dla nich brak – przy tej ilości kóz zabraknie mi miejsca nawet na zapasy słomy i siana na zimę.
No i teraz mi jeszcze przyszło do głowy, że w swoich pedantycznych obliczeniach (koszty sztucznych lęgów) nie wzięłam pod uwagę dogrzewania piskląt przez kilka tygodni, ale wuj tam – byle się zdrowo dzieciaki pokluły.
he, he jednym słowem full wypas, nawet kota przejechały :D
te żółte to lilie azjatyckie na moje oko, liliowce maja liście jak pory.
i graja dudy :D :D :D umarlam
Wierzę w Twoje oko i nawet nie sprawdzam :) A wiesz, że mam jeszcze takie coś, co się rododendron nazywa, a jak w końcu po kilku latach wrzuciłam ten rododendron w google to się okazuje, że to po swojskiemu azalie są ;) No i te rodozalie też mi kwitną co roku, nic sobie nie robiąc z konkurencji pokrzyw i ostu. Jak coś chce, to będzie rosło i basta.
A Kotek z jakiegoś powodu lubi się z nami, kozami, szwendać po lesie, i zawsze się popisuje – ostatnio wymyślił polowanie na szyszki, które morduje z zapałem godnym lepszej sprawy, i tylko zerka na mnie co chwilę, czy aby na pewno widziałam, jak on załatwił tę francę, co sośnie spod ogona wypadła ;)
Rododendron jest zimozielony i ma duże liście, azaliowe liście opadają jesienią i sterczą smutne patyczki, listki pojawiają się dopiero po kwitnieniu., że tak się wymądrzę :-) Trzymam kciuki za pomyślne lęgi .
A czy zielononóżkom nie można przyciąć lotek, żeby choć na czas krążenia RR wokół chudoby nie mogły zbiegać ? (Ignorant jestem, to dopytuję, wiem, że zwykłym Rosołowym tak się robi).
Mój gad wygląda tak, jak na tym zdjęciu: https://www.google.pl/search?q=rododendron&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0CAcQ_AUoAWoVChMIvL2Lvu7YxgIVRFnbCh0VPgpi&biw=1280&bih=656#imgrc=1If2H05YBRJo0M%3A
Na zimę liści nie gubi, choć ma małe (te liście), ale ja się naprawdę nie znam. Jest, to jest, ma wolę życia, to niech mu się żyje długo i szczęśliwie. Piękny to on nie jest, te różowe kwiaty mnie nie ruszają, no i pewnie gdybym mu jakiegoś nawozu podsypała, toby się rozrósł, ale w sumie – dokąd on by miał iść? Rośnie na tym pocebulackim “skalniaku”, miejsce amorka zajęła chyba jakaś paproć, i rodododo musi się wyrobić na swojej skromnej kwaterze ;)
Na pewno można im przyciąć lotki, tylko… weź je złap i nie zwariuj od tego wrzasku! Tylko Tasiemka była “do ludzi”, a reszta to panikary i histeryczki (nasze święte piórka!). Serio, raz jedną musiałam złapać, bo się ulokowała na wieczór w kozairni, i mało zawału nie dostałam, a przecież je karmię i w ogóle nie wyglądam jak jaszczomp!
Z tymi, które się wyklują może być łatwiej, bo to ciebie zobaczą po wykluciu więc ty będziesz dla nich mamusią i ciebie powinny słuchać:) Arcyciekawie pisał o tym Konrad Lorenz w książce „Opowiadania o zwierzętach”(wydana też jako “Rozmowy ze zwierzętami”)
O matko z kurzą gromadką, kolejna książka do zapisania, żeby kiedyś wypożyczyć i przeczytać, dzięki :)
Kotek & Kanionek – ajlawju!
Trzymam kciuki za jaja (jak to brzmi…).
………………………….
Kanionek – nie ma rzeczy niemożliwych. Wiesz?
………………………….
Cytat z dziewięciolatka po powrocie z obozu sportowego “tekłądo”:
“…i było fajnie i biegaliśmy codziennie o 7 4 km nad morze i z powrotem i mam tu o jeszcze ślady po ranach od pompek na betonie i piłem ocet z keczupem (!) i nie można gazowanych napojów i spaliłem sobie plecy i pani mnie napiankowała i nie było telewizora i się nie nudziłem a w niedzielę ….śpiewałem psalm na mszy!”.
Najmniej zdziwiłam się psalmem.
Bo piegowaty łobuz śpiewa jak piegowaty anioł. Po mamusi:)
O, to mam propozycję – nie bądź samolub, nagraj Anioła, zapisz w jakimś popularnym formacie i mi prześlij – wrzucę pierwszy w historii tego bloga plik dźwiękowy, i wszyscy się nacieszymy :)
Kotek pyta, coś Ty za jedna i czy on z Tobą brudzia pił, ale nie przejmuj się – wziął sobie do serca to czarne podniebienie i uznał, że stereotyp zobowiązuje, więc od teraz będzie wredny :D
Wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, tylko czasem wina brak, a mnie dodatkowo mój umysł mocno ogranicza ;) Ale, ale – znów wypowiadasz się lakonicznie – czy mam Tobie czegoś gratulować? Na wszelki wypadek – gratujuję i się cieszę :)
Te kozy na spacerze to wyglądają jak coś pomiędzy wycieczką szkolną a najazdem Tatarów. Plądrować to na pewno potrafią… Boskie zdjęcia! Sam spokój i ciekawskie eksplorowanie. Kotek pięknie prezentuje, jak być sybarytą na leśnej drodze.
Ja chcę kozą być, kozą być, wyłącznie, jedynie…
Ja chcę kozą być, kozą być, już mi nigdy to nie minie… ;)
:D
I jak Tatarzy w tataraku, gdy są nad stawem. Tak – wycieczka szkolna! Pchają się jeden przez drugiego, “a co to, a poka poka, masz picie?, weź mi nie zasłaniaj, my chcemy hot-doga, gdzie pani?” itd. Kocham to moje kolorowe, rozbrykane stado :)
Ja to się zastanawiam czy takie stadko można jakoś utrzymać w ryzach, czy każden lezie jak chce i gdzie chce? Jaki dystans robicie i w jakim czasie? Rejestrujecie trasę w endomondo? ;-))) I jak wygląda krajobraz przed wycieczką kozią, a jak po. Oto jest pytanie…Tę pomarańczową pokażę małżonkowi, może odmianę pozna, ale mię zachwyciła!
Skarby botaniczne macie tam Kanionku poskrywane, że hej!
O właśnie, Izabelka, niestety muszę donieść, że róża będąca przedmiotem zainteresowania na blogu te parę miesięcy temu, choć zaczęła nieśmiało wypuszczać jakieś pędy, to chyba nic z tego nie będzie. Nie mam siły kopać dołów pod słupki w tym gruzowisku, a i ogrodzenie musiałoby być spore, bo przecież co wylezie poza oczka siatki, to małpy i tak zeżrą. I zapomniałam zrobić zdjęcie jeszcze jednej róży! Sama o niej zapomniałam (serio, Kanionek?), bo rośnie przy bramie wjazdowej. To znaczy wyrasta z ziemi już poza ogrodzeniem, ale zaczęłam w tamtym roku przeplatać jej pędy na stronę podwórka. No i co się okazuje – małpy ją oczywiście namierzyły i obgryzły co tylko dosięgnąć zdołały, ale ona się okazuje też z tych niezłomnych! Bo choć został jej jeden pęd, w dodatku prawie bez liści, to właśnie wypuściła jeden kwiat – ciemnoczerwony :) Zrobię fotkę, jeśli nie zapomnę.
A jeśli chodzi o stadko małp, to zazwyczaj nie odchodzimy daleko, bo się nie da. Rzucają się na “nowe” żarcie zaraz z brzegu, i niechętnie idą dalej. Gdy Ziokołek był tu jeszcze jedyną kozą w okolicy, to chodził z nami nawet i po dwa kilometry w las – byliśmy jej stadem i przewodnikami, więc z nami szła, a nawet kiedyś biegła za rowerem. A teraz przewodnikiem jest Andrzej na zmianę z Bożeną (nadal trwają zażarte walki o przywództwo), a wartownikiem Irena. Jak Irena da znak, że trzeba spie*dalać, to mogę sobie wołać, jak puszczyk na puszczy, a one i tak wrócą do domu. Tylko Ziokołek ze mną zostaje (stara miłość nie rdzewieje), a z nią jej dzieci. Aha, i zdecydowanie trzymają się razem (za wyjątkiem, jako się rzekło, Tradycji) i poza akcją typu “spie*dalać, bo idzie złe”, nie odchodzą ode mnie samopas. A krajobraz po wycieczce? jakby nigdy nic! Tu jest tak wszystko zarośnięte, że dziesięć kóz nie jest w stanie istotnie przemeblować krajobrazu. Jedynie świeże pędy wierzbowe sterczą z pobocza, całkowicie pozbawione liści, bo wierzba to jednak priorytet w kozim jadłospisie ;)
Wracam ja sobie z urlopu, pełna nadziei, że odpocznę od nadmiaru wrażeń a tu, Proszę Państwa, wykluwanie Rosołów, klonowanie Kijanek, szpachlowane siatki, kozy na wypasie, Kotek rozkładający się na drodze…
No i przede wszystkim kryminał z kurdybankiem!!!
Kanion, zlituj się, daj ciąg dalszy! Ja wiem, że nie da się jednocześnie jaj przekręcać i walczyć z klawiaturą, ale jak mogłaś zostawić tak Mariusza i Hankę? i przywiędły bukiecik. Pies drapał pielęgniarkę z pietruszką, ale do ordynatora Kolesińskiego i jego drewniaków zapałałam niewytłumaczalnym afektem! A Hanka, dusicielka kurdybanka, to musi się okazać albo straszna zdzirą, którą los przykładnie ukarze, albo ofiarą piętrowego nieporozumienia. No chyba, że wykombinujesz wersję trzecią :)
No bo pewnie! Kto się spodziewa, że odpocznie PO URLOPIE, Ciocia?
A widzisz, nie Ty jedna do Kolesińskiego zapałałaś, on już ma w sobie taki urok, że pałają wszystkie, bez wyjątku. Niewysoki, ale nadrabia poczuciem humoru i tą nienamacalną nutką męskości. Na obliczu nosi, prócz śladów lekkiej drwiny, znamię od urodzenia, co dodaje mu tylko charakteru. Ma zasady i ciepły głos. No i białe chodaki, bez których czym byłby dzisiejszy ordynator?
A Hanka nie jest złym człowiekiem, tylko znerwicowaną ofiarą wielu życiowych omyłek, zagubioną i zdesperowaną zarazem. Bardzo, bardzo skomplikowana osobowość, a Mariusz wcale nie lepszy. Ogólnie rzecz ujmując – popie*dolone ich losy i życie jak droga pod górę na samą Golgotę, w dodatku usłana kolcami. Pomarańczowych róż ;)
I mnie do pisania nie goń, bo – że tak podstępnie zapytam – CHYBA CHCESZ, żebym ten ser w środę wysłała, hę? :D
No ale w środę wieczorem to już możesz przybliżyć nam popie*dolone losy Hanki i Mariusza ;P
I czy sok z kurdybanka nie splamił bieli chodaków ordynatora…
Nie, ale trochę kapnęło na linoleum, i woźna, jadąc z mopem tegoż wieczora, zastanawiała się, czy ten spod piętnastki aby nie kojfnął, no bo co tu tak potwornie śmierdzi? Na wszelki wypadek użyła podwójnej ilości lizolu.
A figę… z tym środowym wieczorem. Na weekend mam zamówione 2,5 kg sera, a potem to już nawet nie pamiętam ile i dla kogo, ale mam w notesie zapisane :)
No i zrobiła lizoleum…
Nie jestem na czasie z nomenklaturą szpitalną, ale chyba od korytarzy były kiedyś sprzątaczki a od sal – salowe. Nieważne, istotniejsze, czy to była Jadzia czy Zdzisia, bo jak Jadzia to ten spod pietnastki mógłby wyjść z sali kankana tańcząc, a nikt by mu nie uwieżył, że żyw jest. Taką Jadzia ma siłe przekonywania!
No dobra, poczekam. Po cichutku sama sobie będe wymyślać rożne wersje dalszych (i wcześniejszych!) losów H., M. i ord.K. ;)
A bo widzisz, obejrzałam sobie kilka pierwszych odcinków “Scrubs” i postać woźnego tak na mnie podziałała, że panią Stefę też na woźną przemianowałam. A szpital, choć niby rzecz się dzieje w czasach współczesnych, wygląda jak obiekt przedwojenny: wysokie stropy, ciężkie, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi wejściowe, zielone, olejne lamperie, i jakaś taka wymowna pustka na korytarzach – nawet przeciąg nie gwiżdże, bo czuje, że nie wypada (jeśli ktoś ciekaw, polecam odwiedzić Szpital Miejski przy ul. Żeromskiego w Elblągu, albo szpital w Braniewie). Nie pamiętam tylko, czy lizoleum faktycznie było błękitne, ale czy to ważne?
A wiesz, Ciocia, że Lucek chciał Cię okraść? Wystaw sobie – dziś w nocy wyskoczył drań z porodówki, i naciągnął matkę na cały litr mleka! Całe szczęście, że wczoraj kozy dały więcej, niż program przewidywał, więc strat w serze nie ma, no ale w związku z narodzinami cyrkowca mam dziś nieplanowaną robotę – muszę podwyższyć drzwiczki i taki drewniany “płotek” od porodówki. Zaprawy murarskiej nie mam, a i ten cokół do którego drzwiczki są przymocowane, wypadałałoby podnieść. Coś wymyślę.
“Scrubsy” wszystko usprawiedliwiają ;)
Dobrze, że uściślilaś jaki to szpital, bo ja w pierwszej chwili widziałam taki gierkowski, przeszkolony (zimno zimą, szklarnia latem) z luksferami tu i ówdzie i krzywymi drzwiami wahadłowymi. Ale lamperie i lizoleum standardowe.
Te Twoje kozy to jednak maja zero smykałki handlowej. Tu interes się rozkręca, chętni po sery w kolejce się ustawiają, a te albo ograniczają produkcję, albo kradziejstwo na zakładzie uprawiają. I to jeszcze Lucek! Chłopisko wielkie, tatusia przerosło, a jeszcze po nocy matkę za cyca ciągnie!
A ten wczorajszy zryw to Irenka miała lęk napadowy, że marchewki zimą nie będzie i normę próbowała wyśrubować czy Bożena zmianiła zdanie bo się kapnęła, że jak nie bedzie mleka to nie dostanie ziarek?
No własnie – jak oni razem z Kachną komicznie wyglądają, gdy tak na kolanach pod matkę wpełzają…
A zwiększona produkcja wczorajsza to pewnie po tych pięciu torbach liści, co je klientka w niedzielę przywiozła :)
Bożena, stara cwaniara, dobrze wie, że choćby mleka wcale nie dawała, to ziarka i tak dostanie, więc rozumiesz :)
Uwielbiam róże w takim kolorze, jak ta pierwsza :) Herbaciane? I pachnące, bo te kupowane w kwiaciarni nie mają zapachu.
Kozie stado wygląda na samoobsługowe, kot pasterski niewiele się napracuje :D
Zresztą po co kozom ochrona? Świetnie radzą sobie same…
https://www.facebook.com/AlWatanQatar/videos/784707511650126/
Zachwyciło mnie to starcie Dawida z Goliatem :D
Ale jaja! To znaczy jaja to ten koziołek ma, jak głazy narzutowe :D
Nie spodziewałam się takiego zakończenia, ale jeden z komentarzy trafnie podsumowuje to zjawisko (ten po angielsku, bo po robaczkowemu, ani francuskiemu, nie umiem)
Irena to jest jednak numer nie z tej ziemi. Ledwie zdążyłam powkładać ser do foremek, słyszę, że na zewnątrz dzieją się STRASZNE RZECZY. Kozy beczą, jakby je kto ze skóry, więc wylatam w te pędy na zewnątrz, i co ja paczę. Znakomita większość stada ulokowała się w narożniku na sienniku, czyli blisko “domu”, a Irena – po przeciwnej stronie, przy bramie wjazdowej, stoi przy siatce ogrodzeniowej i beczy, jakby jej za to płacili z kasy TVN-u. Dwie jej córki również beczą, przytulone, z braku matki, do ściany obory. Ogólnie rzecz ujmując – dramat i skandal pod jaśminowcem. “I czego ona beczy” – myślę, “zamiast do dzieci iść?”.
Polazłam do Ireny drogą koło stawu, i mało nie pękłam ze śmiechu – najmądrzejsza koza w stadzie przypięła się do płotu. Przy obroży ma taki karabińczyk, zamiast standardowego kółeczka, bo to obroża z recyklingu, czyli z paska od mojej niegdysiejszej torby. No i nie wiem, jak ten numer odstawiła, ale się tym karabińczykiem przypięła do siatki i stąd to całe zamieszanie. Muszę usunąć karabińczyk, bo Irena lubi wsadzać głowę w oczka siatki i wygryzać liście krzaków rosnących po zakazanej stronie, więc skoro raz się niechcący przypięła, to może się przypiąć i drugi. Pół biedy, gdy jestem w domu, ale raz w tygodniu robię zakupy.
No i dzwoniła niedzielna klientka i porobiła zamówienia na wszystkie weekendy do 9 sierpnia włącznie. I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu zastanawiałam się, gdzie ja to całe mleko upchnę.
To ja się muszę spieszyć z zamówieniem serkowym, bo się skończy jak w NFZ – pierwszy wolny termin wrzesień 2016 :D
Nie no, Ciebie już mam w tle zapisaną, że jak tylko okienko, to Ty hop! i już w okienku :)
Lawenda wykiełkowała!!! Całe pięć! (dobrze policzyłam? ;) Takie szczupłe opakowanko kupiłaś, czy też tak w kulki nasienne producent poleciał? Hmm.
Kanionku, jak mogłaś pomyśleć, że będę choć chwilkę podejrzewać, że zrobisz siateczkę nie z tej strony?! HĘ?!? Przecież mamy do czynienia z fachurą przez duże FA, a takim się to przecie nie zdarza :)
Siateczka jest w porządeczku :)))
Bardzo mi się podoba Wasz pomysł na klonowanie Kijanka i Dżonego. Czy ten drugi to aby po świeżej “lekturze” Scrubs? Jak już przeistoczysz Kanionkubator w maszynę do klonowania, daj znać, zrobi się jakie referendum na temat, kogo warto, ok?
Jak już o gwiazdorach: JAK TAM JAJA?!??? Czy już kopią????? Chcę wiedzieć wszystko! :)
A tak w ogóle to ja bardzo przepraszam za spóźnioną reakcję, ale małżonek ma znów kawałek urlopu i oczywiście musieliśmy przewrócić całą chałupę do góry nogami, umywalkę do ogrodu, łazienkę do pokoju, książki do kibelka a ciuchy…. chyba się rozda, bo się nie mieszczą ; ) W każdym razie, wszystko do góry nogami, urlop jak urlop, nic nowego :) No i mi się komputer gdzieś w tym wszystkim zawsze zapodziewa ;) Ale już znalazłam :))
Niee, w opakowaniu to ich pewnie z pięćdziesiąt było, ale tylko te pięć wykiełkowało. A zrobiłam, jak cioteczka kazała – na ziemię nasionka wysypałam i tylko wodą zraszałam. Dobre i pięć, a przecież z czasem się rozrosną, prawda?
Ha, ha. Już my dobrze wiemy, co się różnym fachurom zdarza, a dekielek od wiaderka w ostatniej chwili uratowałam od zamknięcia żywcem we wnęce okiennej, mówię Ci :) Szpachlówki mi jeszcze zostało jakieś 98 procent opakowania, więc chyba sobie okno w kuchni od wewnątrz zaszpachluję, bo od zewnątrz to już w tamtym roku zrobiłam, i nawet ładną, wiśniową farbą pomalowałam. Jezu, wiśnie jeszcze muszę zrobić…
Niee, Dżonego ze Scrubs znam od dawna, to jest od jakichś ośmiu lat pewnie. Na Comedy Central wtedy leciało, i muszę przyznać, że rzadko się spotyka tłumaczenie tak udane, że aż lepsze od oryginału. Na CC leciało jeszcze kiedyś “Chłopaki z baraków” (“Trailer Park Boys”) i chyba ten sam tłumacz opracowywał teksty, bo były genialne. No to dawaj – kogo dla Ciebie klonować w moim piekarniku? ;)
A jaja, jak to jaja. Leżo. Nic nie robio. Jutro siódma doba inkubacji, to znów je prześwietlę i to będzie chyba dobry czas na odrzucenie “niedorozwojów”.
Aaa, czyli ładnie sobie zrobiliście? Najgorzej, to jak się nie zdąży, i wszystko pozostaje w stanie “do góry nogami” do następnego urlopu, ale w Waszym przypadku w taki obrót spraw nie wierzę :)
Że jaja leżo – dobrze. Przynajmniej nic im nie zagraża…
Co Ty zrobisz z tymi 98 procentami?!? Taką ilością możesz całą posesję zaszpachlować na płasko :) (A potem pomalować na zielono, żeby normalnie wyglądało).
Klonować, to sama nie wiem. Bo to na początek fajnie i ładnie, a potem same kłopoty. Takie osobistości muszą mieć przecież gwiazdowe wymagania, a u nas burdel na kółkach i wyprute rury ; )
Na razie nasuwa mi się tylko jakiś robotny parobek, ale ich klonować nie trzeba, pono sami się rodzą ; )
Kanionku, zastanawia mnie Twoja (niczym nie podparta) wiara w ludzi. Że my nie zostawimy rozpizgolu “do następnego urlopu”? Skąd czerpiesz takie wiadomości, ja nie wiem :) Muszę Cię kiedyś dopoinformować w tym temacie, podpierając informacje odpowiednim komiksem ;)
Ale, w sumie jak na razie, jest nieźle. Przed chwilą powiesiliśmy zlew w kuchni. Prowizorka, minimalny rozmiar i nie na stałe, ale działa :) Ludzie, ludzie, po pięciu latach mieszkania mamy zlew w kuchni, alleluja :))
I tak to leci, bardzo (tym razem) optymistyczny Kanionku :))
Nie, ja tylko małe wiaderko kupiłam, takie 2 czy trzy litry :)
A z parobkami wcale nie tak łatwo, przynajmniej nie w Polsce. Za psie grosze nikomu się nie chce tyłka z domu ruszyć, a ja do majętnych nie należę. I tym oto sposobem muszę wywalić 180 zł na kastrację kozłów, zanim się pozabijają. I widzisz, z tymi sklonowanymi gwiazdorami nie byłoby żadnego problemu, gdybyśmy im nie powiedziały, że są gwiazdorami. Jak raz gościa rozpieścisz, to już przepadło, będzie gwiazdorzył i pożytku z takiego niewiele. Ale gdyby myślał, że jest zwyczajnym człowiekiem, to co innego ;)
Jaka znowu wiara w ludzi? Ja tylko powiedziałam, że wierzę w Was, a zwłaszcza w Ciebie, a Ty przecież nie jesteś ludziem, tylko czarownicą :) Gratuluję zaposiadania zlewu w kuchni. Ja po dwóch latach doczekałam się odpływu ze zlewu w kuchni, i nie muszę już ganiać z wiadrami brudnej wody. Choć część tej wody ze zmywania i tak przelewam do wiadra, żeby do spłukiwania toalety było, bo jednak szkoda wody, która jest u nas cenniejsza od złota. A z tym optymizmem to już grubo, GRUBO przesadziłaś :D
To może by tak klonować gwiazdy na parobków? Trzeba przemyśleć sprawę: połączenie estetyki z wątkiem praktycznym ;)
Aaaaa, no i żurawie, skąd Ty do jasnej Anielki tyle żurawi natrzaskałaś?! Ja widziałam chyba jednego, i to w całym życiu, a tam tyle??
No tak, po krótkim namyśle stwierdzam, że nie dziwne, że tylko jednego widziałam – wszystkie siedzą (stoją) u Was :)
No i zapomniałam powiedzieć, że bardzo mi się podoba kozi nalot na las. One tam tak dziwnie pasują…
I Kotek, we wszystkich wersjach. I ten obłąkany Rosół na porzeczkach… I pałki, i grążel w stawie. Tylko za różami nie przepadam, ale to już takie zboczenie jest ; )
Meh, to jeszcze nie jest dużo żurawi. Gdy raz w tygodniu do sklepów jadę, to mijam taką łąkę, na której raz naliczyłam 40 sztuk, a było ich nawet więcej, tylko źle się prowadzi samochód z głową wykręconą całkiem do tyłu, więc na czterdziestu zakończyłam inwentaryzację stada. A dziś (nareszcie!) przyleciała do nas czapla siwa, pewnie ta sama, co w ub. roku. Rosoły pół godziny w krzakach siedziały, bo czapla najpierw długo krążyła nad podwórkiem i stawem, jakby się zastanawiała, czy warto wylądować. No ale – ostatecznie – kto pogardzi darmowym karasiem, prawda, więc wylądowała. Aha, a jak dziś wracałam z zakupów, to żurawie już się zmyły, za to dwa ciobany sobie chodziły wzdłuż pobocza, całkiem sobie nic z nikogo nie robiąc. I och – kozy pasują wszędzie, może za wyjątkiem składu porcelany :D
Ponad czterdzieści żurawi?!?? Ja cieeeeeeeeee!!!! :)))
Trochę mnie zatkało :)
Shit. Że tak powiem.
Rudy Ryj zniknął, ale na jego miejsce pojawił się Rudy Ryjek. Młody, niewielkich rozmiarów lis (serio, w pierwszej chwili myślałam, że to jakaś kuna, lub zdziczały kot), próbował dorwać kurę dokładnie wtedy, gdy akurat sterczałam z koziołkami przy stawie. Był 15 metrów ode mnie, i nic sobie nie robiąc z mojej obecności próbował dopaść kurkę, która uciekała z wielkim wrzaskiem. Rzuciłam się za nim w pogoń, i gdy byliśmy już za oborą – lisek odbił w olszynowy lasek, ale wiem, że wróci. A jeśli nie on, to inny Rudy Ryj. Shit. Te kurczaki, co je właśnie byłam zapoczątkowałam w inku, chyba w domu będę trzymać :-/
Ło żesz jasna cholera. Rozniosło się wśród rudych, że u Kanionków supermarket całodobowy…
No, to faktycznie ciężki orzech do zgryzienia.
Czy istnieje coś, czego boją się lisy, a działa samo z siebie, 24 na dobę? Zapach, kolor, dźwięk? Ktoś mówił coś o kupie słonia? Czy też tygrysa?
Wg francuskich forow lisy nie lubia zapachu moczu ludzkiego i psiego, rozwodnionej woda musztardy, odstrasza je radio (nawet nie musi grac glosno). Dobry tez jest osiol, ktory nie znosi lisow i je przegania. A Lasera nie moznaby przyuczyc do tej roboty?
Hm. Osioł to kosztowny biznes, a przecież nawet osioł nie będzie w kilku miejscach jednocześnie. Jakoś nie widzę kłapouchego, jak robi galopem dziesiątki rund wokół gospodarstwa. Mocz, czyjkolwiek, ma tę wadę, że spłukuje go deszcz, gówno tygrysa musiałabym chyba ciężarówką zamówić, żeby “zaznaczyć” nim teren całego gospodarstwa, a Laser… No cóż. Sprawdziłby się, gdyby nie jego – delikatnie mówiąc – niechęć do: samochodów, motorowerów, rowerów, pieszych oraz ich pupilków (dzieci, zwierzęta, whatever) – Laser nie cierpi wszystkich jednakowo :)
Dziś, dojąc kozy, rozmyślałam nad tym problemem i doszłam do wniosku, że skoro obecnie mam tylko cztery kury i trzy Rosoły, to mogę je trzymać na tym małym wybiegu. Oczywiście będą kombinować, i jeśli pokonają siatkę, to trudno, ale przynajmniej spróbuję. A jeśli cokolwiek mi wyjdzie z inkubacji, to może faktycznie spróbuję przycinania lotek, choć jakoś tak… przykro mi będzie. No ale to celem ratowania zdrowia i życia, prawda?
Zawsze jeszcze zostaje osiatkowanie wybiegu od góry. Tylko nie wiem czy Twoje wolne kury zniosły by ogladanie nieba przez kraty :(
Sto metrów kwadratowych siatki? Nawet nie wiem, jak miałabym to zrobić :) W dodatku od strony podwórka ogrodzenie ma dwa metry wysokości, a od strony łąki tylko 1,50 i żywopłot przed siatką. Myślę, że Batman dałby radę tę siatkę od góry zamontować, ale jeszcze nawet nie zaczęłam prac nad moim Kanionklonatorem gwiazd kina i estrady :D